Nasza przygoda jako pierwszych Polaków na belgijskiej pielgrzymce wędrowników do Avioth rozpoczęła się jeszcze w zeszłym roku na Vezelay. Po bojach o flagi narodowe i pomocy w odzyskaniu naszej przez belgijskich wędrowników, nawiązaliśmy ze sobą kontakt, pogadaliśmy oraz powymienialiśmy się wrażeniami z wędrówki. Mimochodem Belgowie wspomnieli, że oni na Vezelay są co dwa lata, a w inne odbywa się cyklicznie ich własna pielgrzymka wędrowników – Avioth. Dostaliśmy zaproszenie i powiedzieliśmy radośnie, że może ich odwiedzimy.
Przygotowania i podróż
Po kilku miesiącach myśl o pielgrzymce powróciła i padło konkretne pytanie: czy jedziemy? Dobra, jedziemy! Hufcowy skontaktował się z Belgami, żeby dograć szczegóły i szybko płynnym angielskim udało się dogadać. Miesiące mijały i pielgrzymka była coraz bliżej. W naszych głowach jawiły się koncepcje: samolot tutaj, potem bus, zwiedzanie tam i tutaj… ale trochę to nie pasowało, bo sama pielgrzymka zaczynała się gdzieś na uboczu… wreszcie ktoś zażartował, że może samochodami. Dobre sobie, 1500 kilometrów w jedną stronę, niby fajnie, ale kierowcy, samochody, i to wszystko, co może się wydarzyć po drodze. Ale pomysł kiełkował aż urósł do większych rozmiarów – okazało się to opcją naprawdę tanią, a większość z nas była kierowcami z kilkuletnim stażem. Dobra, mamy samochody? Mamy. No to jedziemy. W międzyczasie udało się też uzyskać dofinansowanie, można było wyruszać. Droga samochodem wyliczona była na około 1500 kilometrów, z Puław przez Warszawę (gdzie odbieraliśmy Piotra z 5. Warszawskiego, który zdecydował się z nami wyruszyć) aż do Florenville, po drodze odwiedziwszy jeszcze niemiecką Koblencję. Okazało się, że ten sposób transportu wygrywa nie tylko ceną, ale i wrażeniami – komunikacja pomiędzy samochodami przez krótkofalówkę, długie rozmowy i wiele pięknych widoków po drodze to tylko niektóre jego zalety.
Jak w domu
Wreszcie dotarliśmy. Wysiedliśmy na belgijskiej ziemi, posortowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w pierwszy, 8 kilometrowy odcinek. Była już noc, ale jeszcze tego dnia czekało nas wieczorne ognisko i rozlokowanie. Już wtedy, po raz pierwszy doświadczyliśmy pomocy naszych braci Belgów. Jeden z nich, w trakcie swojej trasy autem wypatrzył nas, zatrzymał się na poboczu, nawiązał kontakt i zapytał, czy nie potrzebujemy podwózki. Było nas za dużo i chcieliśmy przejść tę trasę całym kręgiem (no i mieliśmy za sobą kilkanaście godzin w samochodzie, wędrówka była ulgą), więc podziękowaliśmy, ale było to miłe z jego strony. Po dotarciu na polanę zostaliśmy przywitani przez Namiestnika Wędrowników – Reinouda. Na wieść, że jesteśmy tymi Polakami, którzy mieli przyjechać, Belgowie bardzo się ucieszyli. Przedstawili się nam i powiedzieli o planie reszty dnia, zapytali, czy niczego nam nie brakuje i możemy śmiało o wszystko pytać.
Wieczorne ognisko ze świadectwami przed Wymarszem było pierwszą okazją na zapoznanie się z tutejszymi obyczajami. Ognisko zaczęło się grą podobną do naszego tańca podczas „Czerwonego pasa” a, później Belgowie zaprosili nas do nauczenia ich jakiejś polskiej piosenki, co było bardzo miłe. Dalej scenki i świadectw, i tu ciekawy wątek, bo niby o tym wiedzieliśmy, ale Wam również należy się wyjaśnienie, mianowicie w Belgii bardzo popularne są dwa języki – Francuski i Flamandzki. Duża część Belgów mówi też komunikatywnie po angielsku. Świadectwa były bardzo piękne, a mogliśmy je zrozumieć dzięki pomocy naszych braci wędrowników, którzy tłumaczyli nam doraźnie zarówno belgijski jak i flamandzki. Zakończyło się wspólnym Salve Regina i ciszą, trwającą aż do porannej modlitwy.
Kolejnego dnia pełną parą przywitała nas belgijska pogoda, czyli mżawka i silny wiatr. Po śniadaniu i wystruganiu zastępczego drzewca na sztandar ruszyliśmy w drogę do kościoła na poranną Mszę Świętą. Nie zawiedliśmy się, bo zwyczajny kościółek w małej miejscowości zdumiewał ilością malunków i szczegółów. Był po prostu piękny, co można zobaczyć na zdjęciu.
poranna Msza Święta w Puilly-et-Charbeaux
Na trasie czekało nas wiele przygód i pięknych widoków. Wielkie sięgające po horyzont zielone pola, pastwiska oraz bunkry – świadkowie dawnej historii, umocnienia linii Maginota. Dużą ulgą była kąpiel w lodowatej rzece, pozwalająca się odświeżyć i zahartować charakter. W trasie było także miejsce na różaniec i spontaniczne spotkania z innymi kręgami Belgów, w tym cenne rozmowy i wymianę doświadczeń. Nie zabrakło też ciszy i refleksji drogi, tak ważnej w naszym wędrowniczym stylu. Nadszedł wieczór i cel naszej wędrówki, a więc bazylika w Avioth, snująca się w mroku oświetlanym pojedynczymi latarniami. Zjedliśmy wspólnie z Belgami kolację, wymieniając się naszymi narodowymi potrawami, po czym wyruszyliśmy na procesję z pochodniami odmawiając wspólnie różaniec. Każdy z kręgów miał odmówić po 5 dziesiątek, każdy ofiarując w intencji jednego z pięciu wędrowników, który tej nocy miał składać swój Wymarsz. Wymarsze również odbyły się w dwóch językach, czyli francuskim i flamandzkim. Zaraz po nich śpiewając przeszliśmy pod bazylikę, gdzie po odśpiewaniu Les trois routes wkroczyliśmy zwyczajem przedwiecznych pielgrzymów do środka, gdzie czekała nas adoracja, pełna pięknych śpiewów i muzyki.
przygotowania do Wymarszu
W niedzielę, podczas uroczystej Mszy świętej pod przewodnictwem arcybiskupa Treanora, po której odbył się apel końcowy, a także podziękowania ze strony Belgów za obecność i nasze zaproszenie ich na Święty Krzyż. Wymieniliśmy się naszywkami naszych regionów i byliśmy gotowi do drogi powrotnej, wymieniając z Belgami ostatnie pozytywne słowa i okazując wzajemną wdzięczność, że mogliśmy się spotkać w tak pięknych okolicznościach.
Refleksja końcowa
Był to czas może krótki, ale bardzo poruszający. Dla mnie czymś niesamowitym było doświadczyć rozmów z Belgami na najróżniejsze tematy i zauważyć, jak niewiele się od siebie różnimy. Jak wspólne mamy przeżycia i doświadczenia, i że mimo bariery wielu kilometrów, kiedy się spotkaliśmy, to podobnie jak w Polsce, mogliśmy się potraktować jak bracia i poczuć jak wielka skautowa rodzina. O wiele lepiej przeżyć tę pielgrzymkę pozwolił nam fakt wielkiej pomocy językowej Belgów, bo zawsze byli gotowi przetłumaczyć nam kluczowe informacje i wyjaśnić, co powinniśmy robić.
Usłyszałem od jednego Akeli, że najbardziej w byciu szefem inspiruje go to, że dużo uczy się od swoich chłopaków, a przecież ja miałem dokładnie takie same refleksje po jakimś czasie mojej służby! Niby to proste, ale doświadczenie tego, że metoda działa niezależnie, nie tylko w różnych częściach Polski, ale też świata, było dla mnie czymś bardzo budującym. Nasi belgijscy bracia zadbali o to, żebyśmy się mogli poczuć w miejscu dla nas nieznanym, jak w domu. I rzeczywiście tak się czuliśmy – zaopiekowani, wsparci i pewni tego, że jesteśmy ważną częścią tej pielgrzymiej społeczności. Później okazało się, że byliśmy pierwszymi Polakami na Avioth. Mamy szczerą nadzieję, że nie ostatnimi! Jak mówił później Andrzej, nasz hufcowy: ,,Avioth było dla nas niezwykłym przeżyciem, wielką inspiracją i czymś, co zostanie z nami na długo. Jadąc na Vezelay pamiętajmy, że nie tak daleko stąd odbywa się pielgrzymka, która może nie jest równie spektakularna, ale pozwala na takie przeżycie wymiaru europejskiego, jakie nie jest możliwe w żadnym innym miejscu.”
Dobrej drogi i poszukiwania pięknego doświadczenia Europy chrześcijańskiej życzy Krąg Szefów z Puław.
Przyboczny, Akela, obecnie dumny drużynowy 1.Drużyny Puławskiej. Pasjonuje go psychologia, którą studiuje na KULu. Interesuje się muzyką (szczególnie śpiewem!), historią, edukacją oraz poezją. Fan audiobooków. Ekspresja to zdecydowanie jego obsesja.
Naprawdę nie wiem jakie cechy ma dobry drużynowy. Nie mogę podać „5 cech idealnego drużynowego”. W skautingu łatwo wymyślać ponad miarę. Każdy harcerz, zastęp, drużyna potrzebują czegoś innego, nie ma więc uniwersalnego zestawu cech dobrego szefa jednostki. Ponadto mogę bazować jedynie na doświadczeniach tych paru poznanych przeze mnie drużynowych, paru osób, które jak matryca wycisnęły na mnie swoje spojrzenie na metodę, które to spojrzenie potem zinternalizowałem.
Uważam jednak, że dobrego drużynowego niezależnie której drużyny można określić mianem IMPEESA. Przydomek ten powstał, jak opisuje to William Hillcourt w biografii Baden-Powella1, „wśród granitowych głazów Matopos”, podczas niebezpiecznych walk z Matabelami. Chwila nieuwagi żołnierza mogła tam drogo go kosztować. Mógł on „wpaść żywy w zasadzkę i zostać wystawiony na niektóre z bardziej wyrafinowanych form tortur wroga”. BiPi wspominał potem, że „niebezpieczeństwo dodawało jednak niezbędnej pikanterii, czyniąc te pełne przygód dni najlepszymi w moim życiu”.
Baden-Powell wykonywał wiele zwiadów na wnioski Matabelów. Oddajmy jeszcze głos jego biografowi: „Podczas niektórych z jego najśmielszych rekonesansów było nieuniknione, że zostanie wykryty przez Matabele. Ale w jakiś sposób zawsze udawało mu się uniknąć wykrycia i dogonienia nawet przez najszybszych przeciwników (…). Wróg nigdy nie wiedział, gdzie B-P może się pojawić i z jakiego kierunku. Wydawał się czuwać w dzień i w nocy, jakby był jakimś niezwykłym stworzeniem, które może polować wiecznie bez odpoczynku. Zaczęto nazywać go Impeesa Wilk, który nigdy nie śpi. Uważał to przezwisko za jeden z najwyższych komplementów, jakie kiedykolwiek otrzymał.”
BiPi wiedział – bez obserwacji nie da się wygrać żadnej wojny. A przecież nie rozmawiamy o żadnej z ziemskich wojen, toczonych z niskich pobudek, wojen, które niosą jedynie zniszczenie. Naszym celem jest wojna nieporównanie ważniejsza, toczona nie z drugim człowiekiem, ale z mocami ciemności, wojna o powierzonych nam harcerzy, o ich świętość.
Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, którego nigdy nie widziałem w Kraalu, gdy byłem przybocznym. Prawdziwy wędrownik bez krzty podstępu, bo wędrował od gniazda do gniazda swoich harcerzy. Do Kraala wpadał jedynie by zjeść, zawsze z deczka zirytowany, gdy owsianka nie była gotowa na czas i zaraz znikał, by obserwować chłopaków podczas gier, odwiedzać gniazda przy pionierkowaniu, sprawdzając bezpieczeństwo budowanych platform (i „przy okazji” poznać atmosferę, morale i najnowsze problemy w zastępie), czy rozmawiając z tymi harcerzami, którzy tej rozmowy ze swoim wodzem, starszym bratem, potrzebowali. Nota bene wracał do gniazda na Godzinę Drogi. Mam ten obraz wyryty głębokimi naprawdę bruzdami: drużynowego, szefa, wędrownika, który znajduje czas na Minutę (lub parę minut) Drogi. Dla mnie samego, po latach, gdy na obozie byłem drużynowym ze wszystkimi obowiązkami kierownika, był to ideał, do którego czasami dobiegałem, ale nigdy go nie osiągnąłem przez wszystkie dni obozu.
Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który wysoko w Alpach organizował ze mną grę w ogonki w śniegu po kolana. Mieliśmy (francuski i polski ZZ) budować igloo2, ale niestety z powodu splotu wypadków niezaplanowanych musieliśmy improwizować, ratować to, co zostało z planu. Wtedy jego decyzja: gramy! Szybkie wytłumaczenie zasad, my z Kraalem jako sędziowie i zaczynamy. Później, po powrocie, usiedliśmy w lyońskim mieszkaniu drużynowego przy własnoręcznie zrobionym przez niego stole na zaciosy (sic!), żeby porozmawiać o wnioskach z gry. O problemach, które pokazała. GRA POKAZAŁA PROBLEMY? Błahe ogonki – błahe problemy, myślałem. Zgodzę się, nie była to gra bezproblemowa, ale nie wynikały z niej nie wiadomo jak ważne rzeczy, nie wywiązały się spory i kłótnie, więc nie byłoby dużo do obgadania. Grając wymieszaliśmy między sobą chłopaków z obu drużyn, aby mogli się poznać, ale oni unikali współpracy ze sobą. Język stanowił barierę. Tę barierę łatali w najłatwiejszy sposób – wyśmianie. Szybko sięgnęli po najprostszy z loci communes, jaki ma świat piętnastolatków – piłkę nożną. Mogliśmy z drużynowym francuskim obserwować, że mimo braku znajomości słów w polskim i odpowiednio francuskim języku, nasi zastępowi buczeli (mowa niezbyt wyrafinowana, ale za to międzynarodowo rozumiana), gdy któryś krzyknął nazwisko Lewandowskiego i odpowiednio Mbappé.
W trakcie dyskusji nad tym problemem znaleźliśmy wyżej opisaną przyczynę (bariera językowa). Potem przeszliśmy do poszukiwań rozwiązania – ZZ to było tylko preludium, czekał nas wspólny obóz. Cel mieliśmy prosto określony – przyjaźń polsko-francuska. Stwierdziliśmy, że jeśli chłopaki dobrowolnie tej bariery nie przeskoczą, to my im w tym pomożemy. Plan kolejnych gier na obozie zakładał, że nie było możliwości wygrać bez współpracy międzynarodowej. Czasami była ona trudna, czasami wymagała wielkiego nakładu sił całego zastępu, aby dogadać się z zastępem z drugiego kraju. Ale cel został osiągnięty, bo żegnając się na ostatnim apelu po Watrze, tam – pośrodku lubińskiego lasu w środku nocy, niejeden chłopak miał łzy w oczach, czego nie ukrył nawet wszechogarniający nas mrok.
Czy jest coś prostszego niż obserwacja chłopaków podczas ogonków? Perspektywa rozmowy o banalnej grze nie zakładała wniosków sięgających aż do obozu. Wodzu! A Ty kiedy bacznie obserwowałeś ogonki w swojej drużynie?
Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który miał czas, aby pogadać ze swoim harcerzem. Być może przesuwało mu to niektóre rzeczy w planie, a Sądy Honorowe przeciągały się na noc. Być może rozmowy te zabierały mu cenne minuty snu, których nie zdoła zastąpić żadna kawa zrobiona nawet przez najlepszego przybocznego z rana. Można było mieć rzeczywiście wrażenie, że „nigdy nie spał”. Czy te rozmowy na obozie czy w ciągu roku przy kebabie coś dały? Przyniosły mierzalny efekt? Zadałem mu to pytanie już po obozie. Zapytałem wprost: „Myślisz, że to coś da?” Odpowiedź była równie lakoniczna: „Nie wiem”. „To po co to robimy?” Nie pamiętam całej odpowiedzi, potraktowanej z humorem, było to coś w stylu heheszków, że „nie liczy się owoców pracy na niwie Pańskiej”.
Nie wiem ile był w stanie poświęcić dla drużyny, tylko on mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale jednak swoim przykładem zrealizował słowa kardynała Wyszyńskiego: „Ludzie mówią: czas to pieniądz, a ja wam mówię: czas to miłość!”
Ściemniało się. Kształty rozpływały się już zanurzane w mroku nocy. Bi-Pi patrzył z wysokości wzgórza na wioskę, do której miał się podkraść, by podsłuchać plany wojenne Matabelów. Drużynowy zaś patrzył z wysokości swojego Kraala na resztę gniazd, jak wśród wielkiego, chłopięcego gwaru harcerze przygotowują swoje scenki. Zaraz pójdzie na ekspresję, gdzie nie tylko będzie grał, śpiewał i śmiał się ze swoją drużyną, ale będzie ją też bacznie obserwował, jak wilk, który nigdy nie śpi.
Przypisy: 1 Fragmenty tej biografii wykorzystane w artykule zostały przetłumaczone przez autora tekstu za wyd: W. Hillcourt,O.Baden-Powell, Baden-Powell. The Two Lives of a Hero, G.P. Putnam’s Sons, New York 1964, str. 131-132.
2 A w zasadzie jego francuską wersję, gdzie ściany są wykonane ze śniegu a dach z gałęzi sosnowych , która nazywają „schronieniem jurajskim” – l’abri jurassien
Drużynowy 3. Drużyny Krakowskiej, ale rodem z zachodniej części Mazowsza. Skauting poznał przez zbyt intensywną naukę francuskiego, która doprowadziła go do filmików Scouts d’Europe. Wałęsając się po różnych miastach i miasteczkach Polski, poznając ich historię i coś tam pisząc na temat ich piękna, kultywuje zapomniane już ideały średniowiecznych wagabundów i romantycznych flanerów.
Niosą się po dżungli wieści, że niełatwo zwęszyć temat na Skałę Narady tuż przed zbiórką. Warto zaplanować to wcześniej i potem tylko dopracowywać szczegóły. Wszak nic innego, tylko pośpiech zgubił Żółtego Węża, który pożerał słońce. Skoro jednak schwytanie jednego tematu nie jest proste, to jak upolować całe stado naraz?
Prastare podręczniki łowieckie mówią o dwóch krokach. Po pierwsze: trzeba znaleźć źródła inspiracji – pomysły mają tam wodopój i na pewno się pojawią. Po drugie – rozwinąć sieć skojarzeń, żeby schwytać jak najwięcej osobników naraz. Jeśli będzie ich za dużo, możemy na koniec wybrać tylko te najtłustsze.
Poniżej kilka sprawdzonych źródeł i przykłady pokazujące, jak rozwinąć sieć.
1. Prawa, hasło, dewiza – temat rzeka
Oto jest zbiór Praw Dżungli, jak niebo wieczysty, niemylny. Ginie wilk, co je łamie; wilk, co ich słucha, jest szczęśliwy i silny.
Ile Skał Narad można zrobić na temat Praw? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tylko osiem – tyle, ile punktów. W dodatku jest możliwe, że już o nich mówiliście i uważasz źródło za wyczerpane. Nic bardziej mylnego! Punkty Prawa są dosyć ogólne i bardzo szerokie. Każdy z nich zawiera więcej niż jeden temat.
Księga Dżungli podpowiada nam, że wilk przestrzegający Prawa ma być szczęśliwy i silny. Wilk nieprzestrzegający – ginie. (Specjalnie nie zmieniam „wilka” na „wilczka” – wypełnianie postanowień ze SN może być rozwijające również dla starych wilków, w dodatku ratuje przed hipokryzją).Wybierz teraz dowolny punkt i rozwijaj sieć, czyli zastanów się:
– co warto wiedzieć i jak warto postępować, żeby faktycznie przestrzeganie tego punktu prowadziło do szczęścia i siły?
– przed jakimi niebezpieczeństwami ostrzega ten punkt?
– jakie umiejętności, dobre nawyki, cnoty, tematy, na które warto porozmawiać, kojarzą ci się z tym punktem?
Jeśli chwilę się zastanowisz, zobaczysz, że każda część Prawa zawiera kilka elementów.
Na przykład w haśle: Ze wszystkich sił! można zauważyć takie tematy na SN:
zaangażowanie w dobre wykonywanie zadań, pracowitość – dlaczego warto, co nam przeszkadza, jak z tym walczyć?
szukanie swoich szczególnych sił, mocy i tego, jak można nimi służyć w domu, szkole i gromadzie
perfekcjonizm – ze wszystkich sił, ale nie bardziej, nie idealnie, uwaga na ciągłe niezadowolenie z efektów, warto doceniać to, co się udało
potrzeba regeneracji – siły nie są nieskończone.
Z piątego punktu Prawa: Wilczka Wilczek jest zawsze radosny moglibyśmy, po rozwinięciu sieci skojarzeń, wyciągnąć np. takie tematy:
zauważanie powodów do radości, wdzięczność za nie
smutek – jest dobry i normalny, co nam mówi? jak sobie radzić, żeby się nie przedłużał? co pomaga nam wrócić do radości?
radość jest zaraźliwa – jak możemy się nią dzielić z innymi?
cierpliwość w trudnościach – nie będą trwały wiecznie – jakie „straszne rzeczy” już przetrwaliśmy i się skończyły?
Teraz twoja kolej! Wymyśl po 2-4 skojarzenia, tematy do pozostałych punktów. Wypisz je sobie. Uważaj na skojarzenia duchowe, religijne. Na pewno się pojawią, bo np. pierwszy punkt PW naturalnie kojarzy się z przykazaniem miłości. To wszystko się łączy. To jednak nie oznacza, że trzeba o wszystkim mówić naraz. Skojarzenia religijne zapisz sobie przy tematach spotkań ze Słowem Bożym. Nie mieszamy. Dzięki temu wilczki nie włożą Biblii między bajki.
W ten sposób z 8 punktów można wyłowić ponad 30 tematów! Rok szkolny trwa 10 miesięcy, jeśli masz 3 zbiórki na miesiąc, to wymyśliłeś właśnie SN na cały rok 😀 Wybierz te najtłustsze, bo są jeszcze inne źródła.
2. Księga Dżungli
Dżungla jest pełna takich opowieści, Mały Braciszku.
Oczywiście Księga Dżungli zawsze jest źródłem formy – wszystkie Skały Narady odbywają się w dżunglowym świecie. Oprócz tego może też być źródłem treści. Kilka mądrości mamy w książeczce Mowgli, ale to na pewno nie wszystkie. Zachęcam do zaznaczania sobie ulubionych cytatów, mądrości, które zauważysz np. podczas przygotowywania gier albo ognisk. Każdy z nich może być inspiracją – źródłem tematu.
Przykładowo:
Oznaką siły jest mowa szczera, a grzeczna mowa siłę tę wspiera.
przyznanie się do winy – przed sobą i innymi – wymaga odwagi, dlaczego warto to robić
jakie szkody może wyrządzić kłamstwo?
odwaga i delikatność – dwie konieczne towarzyszki szczerości
Mam za sobą Gromadę i mam ciebie… a i Baloo, choć tak ociężały, potrafiłby ze dwa razy machnąć łapą w mej obronie. Czegóż miałbym się obawiać?
lojalność wobec gromady – jak szkodzi obgadywanie
możemy liczyć na siebie nawzajem, czy inne wilczki mogą liczyć na mnie?
pozory mylą – jak dobrze kogoś poznać
obawy np. przed obozem, jak sobie z nimi radzić
3. Cnoty ludzkie
Przejadła nam się już ta bezpańskość i bezprawie… i chcemy być znowu Wolnym Plemieniem.
Część z cnót ludzkich na pewno już pojawiła się w pomysłach inspirowanych Prawami i Księgą Dżungli, ale może nie wszystkie? Może jeszcze coś warto dodać? Polecam jako źródło inspiracji książkę Wychowywać do wartości J. Alcazar, F. Corominas. Książka jasno pokazuje, że ćwiczenie się w cnotach nie jest bezsensowną musztrą: „cnota, zdobyta dzięki osobistemu wysiłkowi, umacnia wolność osoby”.A poniżej mniejsze źródełko – przykładowa lista cnót.
– męstwo
– wytrwałość
– porządek
– dobre wykorzystanie czasu
– hojność
– sprawiedliwość
– umiarkowanie
– pracowitość
– cierpliwość
– radość
– uczciwość
– posłuszeństwo
4. Uczucia
To tylko łzy, mój Mowgli… Nic to! Niech sobie płyną!
Rozpoznawanie uczuć u siebie i innych osób, umiejętność mówienia o nich, właściwe ich traktowanie i radzenie sobie z nimi, to też dobre tematy na SN, pojawiające się też w KD. Można np. zaplanować cykl Skał Narad o nieprzyjemnych uczuciach, takich jak złość, smutek, lęk, wstyd, wstręt – i porozmawiać, do czego są potrzebne i jak z nimi współpracować, nie oddając im władzy.
5. 7 nawyków skutecznego działania
Dogryźliśmy już mięso niemal do samej kości. Tak, ale trzeba jeszcze zgryźć kość samą!
Kilka uniwersalnych zasad, które warto poznać. Każda z nich może być tematem SN, większość można też rozbić na kilka części. O co w nich chodzi? Można przeczytać w książkach: 7 nawyków skutecznego działania, 7 nawyków skutecznego nastolatka i 7 nawyków szczęśliwego dziecka. Szczególnie polecam drugą, jest sporo przykładów, które pasują do wilczków. Trzecia jest napisana dla młodszych dzieci, w formie historyjek o zwierzątkach – najszybciej się ją czyta, mocno upraszcza sprawy, ale też można te fabuły trochę dopasować do wieku i przerobić na dżunglowo.
7 nawyków:
– bądź kowalem swojego losu, a nie ofiarą
– zaczynając działać, określ sobie cel działania (zapisywanie marzeń)
– najpierw najważniejsze (4 ćwiartki – planowanie czasu)
– przyjmij strategię wygrana-wygrana (znaleźć takie rozwiązanie, żeby wszyscy byli zadowoleni)
– staraj się najpierw zrozumieć, a potem być zrozumianym
– dąż do synergii – moc wspólnego działania (każdy na polu dopasowanym do możliwości)
– pamiętaj o ostrzeniu piły
6. Codzienność i to, czym się interesujesz
Żałuję teraz, żem sobie pokpiwał ze starego kobry. Widzę, że on znał się na ludziach, jak ja sam powinienem się na nich poznać.
Zastanów się, z czym wilczki spotykają się na co dzień. Można porozmawiać np. o tym:
– co warto oglądać i czytać, jak to na nas wpływa
– czy każdemu warto wierzyć np. w internecie
– co może „zjeść” nam czas, zanim się zorientujemy
– czy faktycznie potrzebujemy tego, co chcielibyśmy mieć
– jakie mogą być korzyści z odrabiania zadań domowych
– co można robić w wolnym czasie
Oprócz tego, źródłem inspiracji może być coś, czym się interesujesz, o czym słyszałeś, co chciałbyś zgłębić. Może akurat czytasz o porozumieniu bez przemocy? Oglądałeś dobry film? Jakie tematy możesz tam znaleźć, czym możesz się podzielić z wilczkami?
Masz dżunglę i łaskę dżungli. Czyż można marzyć o czymś więcej między wschodem a zachodem słońca?
Studiuje filologię polską i próbuje uczyć w szkole. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem odkryła żółtą gałąź i zachwyca się nią do dziś. Po 3-letnim akelowaniu została żółtą asystentką.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 11. czerwca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Piotr Wąsik: Znajdujemy się w obserwatorium astronomicznym w Czechach, po spotkaniu dotyczącym solarygrafii i rozmawiamy z Maciejem Zapiórem, który jest jednym z organizatorów tego spotkania. Cześć Maćku!
Maciej Zapiór: Cześć
PW: Możesz na początku powiedzieć coś o sobie, kim jesteś, skąd się tu wziąłeś, a także o tym miejscu.
MZ: Jestem Maciek, pochodzę z Wrocławia. We Wrocławiu w latach 90. poznałem harcerstwo, pod koniec lat 90. poznałem FSE i z całą drużyną przeszliśmy do FSE. Byłem we Wrocławiu drużynowym i wtedy nawiązaliśmy kontakt z czeskimi skautami i nawet udało się zorganizować w 2004 roku polsko-czesko-francuski obóz w Czechach. To takie były moje początki z Czechami. A potem, na początku XXI wieku zacząłem współpracować z obserwatorium w Ondřejowie, gdzie się teraz znajdujemy. Przyjechałem na praktyki, a potem byłem tutaj rok na Erasmusie, gdzie poznałem moją żonę, bo moja żona jest Czeszką, z Pragi. I po różnych życiowych drogach wiodących z Wrocławia, poprzez Majorkę znaleźliśmy się znowu z rodziną w Czechach. Jestem pracownikiem Czeskiej Akademii Nauk. Pracuję tutaj w Instytucie Astronomicznym, który posiada obserwatorium. Ja sam jestem fizykiem Słońca i jestem kierownikiem Spektrografu Słonecznego. Moje zainteresowania naukowe to są protuberancje słoneczne, metody obserwacyjne, analiza danych.
Wykład Macieja Zapióra na spotkaniu solarygrafów 10.06.2023r., fot. Kasia Kaczmar
PW: Dzięki. To trochę już wiemy o Tobie, a teraz ta druga część. Jesteśmy po spotkaniu dotyczącym solarygrafii. Mógłbyś opowiedzieć czym ona jest?
MZ: Solarygrafia jest techniką, w której wykorzystujemy bardzo proste przedmioty, żeby wykonać zdjęcie. Proste przedmioty to są na przykład aluminiowe puszki po napojach, po szamponach, bombonierki po cukierkach, które można szczelnie zamknąć, tak, żeby do środka nie dostawało się żadne światło. Z wyjątkiem tego, że światło przechodzi przez mały otworek wykonany igłą. Ta metoda nazywa się „fotografia otworkowa” albo jeszcze z łaciny camera obscura. Zjawisko camery obscura było znane już w starożytności. Nie potrzebujemy żadnych elementów optycznych, bo elementem optycznym jest brak elementu. Możemy sobie wyobrazić, że na jednej ścianie tego naszego pudełka czy aparatu po prostu czegoś brakuje. Brakuje kawałka ściany w postaci tego otworka. Wykorzystujemy zasadę prostoliniowego rozchodzenia się światła i w ten sposób na wewnętrznej ścianie naszego aparatu tworzy się odwrócony obraz tego, co znajduje się przed aparatem. To jest pierwsza część techniki. Druga część techniki wykorzystuje światłoczułość czarno-białego papieru fotograficznego, który zwykle wykorzystujemy do robienia końcowych odbitek fotografii czarno-białej. W fotografii analogowej jest tak, że po naświetleniu negatywu wkładamy go do powiększalnika i pod powiększalnikiem na tym papierze fotograficznym powstaje negatyw negatywu, czyli pozytyw. Jeżeli używamy tego papieru zgodnie z przeznaczeniem, które wymyślił producent, to musimy go potem wywołać, utrwalić i mamy czarno-białe zdjęcie. Odbitkę po prostu. Natomiast w solarygrafii wykorzystujemy ten papier jako negatyw. Ten papier wkładamy do puszki, do kamery i poddajemy go długiemu naświetlaniu bez wywołania. Własnością tego papieru jest to, że jeśli jest ekstremalnie prześwietlony, to on sam się wywołuje. Bez wywoływacza. Wobec czego po czasie naświetlania, który może wynosić nawet pół roku, obraz już jest. Ale jest nietrwały, ponieważ cały czas, gdy padają na niego fotony światła, to tam się cały czas rejestruje obraz. Jakbyśmy wyciągnęli ten negatyw, ten papier z kamery i umieścili go na słońcu, to za chwilę by zniknął. Po prostu się cały znowu zaświetli. Dalszy krok to jest zeskanowanie tego papieru, żeby go utrwalić w formie cyfrowej. Gdy zeskanujemy to już mamy obraz, a oryginalny negatyw możemy zachować do archiwizacji dla potomnych albo po prostu o nim zapomnieć, bo już mamy ten obraz w postaci cyfrowej. Kolejny krok to postprodukacja metodami cyfrowymi, w jakimś programie graficznym. Dzisiaj to jest kilka kliknięć. Do zrobienia z negatywu pozytyw – to jest jedno kliknięcie. Drugie kliknięcie to jest zrobienie obrazu lustrzanego, bo jak wspomniałem w camera obscura obraz jest odwrócony. A trzecim kliknięciem może być na przykład automatyczna korekcja kolorów i już mamy gotowe zdjęcie solarygraficzne. Można dłużej się pobawić metodami bardziej profesjonalnymi, można podciągnąć kolory, kontrast, ewentualnie wykadrować coś, ale to już wszystko zależy od indywidualnego podejścia danego solarygrafisty.
PW: Wykorzystanie skanera oznacza, że to jest technika stosunkowo nowa, tak?
MZ: Zgadza się. Ta technika została rozpropagowana około roku 2000 przez dwóch Polaków i Hiszpana: Pawła Kulę, Sławomira Decyka i Diego Lópeza Calvína.Oni przynieśli do tego projektu, do tej techniki różne swoje doświadczenia z różnych dziedzin. Są fotografami, ale każdy zajmuje się troszeczkę czymś innym. W roku 2000 opublikowali tą metodę w internecie i zachęcili ludzi do fotografowania nieba, pozycji słońca, za pomocą własnoręcznie wykonanych w domu aparatów fotograficznych w różnych częściach świata. To był ich projekt „Solaris 2000”, który zakładał, że mówimy, jak to zrobić, a każdy w swoim miejscu, w swoim kraju robi to po swojemu, z materiałów, które może znaleźć pod ręką. Potem przez internet, gdyż to były początki internetu, my zbieramy te efekty i publikujemy w jednym miejscu, na jednej stronie.
Zdjęcie solarygraficzne, fot Maciej Zapiór. Źródło: Analemma.pl
PW: A Ty, kiedy się zainteresowałeś i zająłeś solarygrafią?
MZ: Ja pierwszy raz usłyszałem o solarygrafii w 2005 r. Nawet to pamiętam dokładnie, bo oglądałem reportaż w TVP Wrocław. Trafiłem na połowę. I zobaczyłem zwariowanych ludzi, którzy biegają z puszkami po napojach po lesie i zbierają je, a potem wyciągają je i mówią, że na tych obrazach widać Słońce. Ponieważ interesuję się fotografią od dawna, (nawet chciałbym tutaj podziękować mojemu pierwszemu drużynowemu Krzyśkowi Billewiczowi, za to, że mi pożyczał swojego Zenita i mogłem się bawić w fotografię w latach 90.) studiowałem astronomię i to był taki punkt przecięcia fotografii i astronomii. Jak sobie przypominam ten moment, to stwierdziłem „Aha! Będę zawsze miał coś do roboty, do końca życia!”. Bo ciekawe jest to właśnie, że jedno zdjęcie robi się długo – nawet pół roku. Pół roku to jest taki kanoniczny czas naświetlania pomiędzy przesileniami – letnim i zimowym. Tak powinno być, nie dowolne pół roku, ale mniej więcej od 21 grudnia do 21 czerwca albo na odwrót. Wtedy złapiemy wszystkie możliwe położenia Słońca na niebie.
PW: No dobrze. Wiemy już skąd solarygrafia w Twoim życiu, ale też przy okazji pojawia się pytanie o astronomię. Nie jest to zbyt popularna dziedzina i wydaje mi się, że młodzi ludzie, którzy chcą iść na ten kierunek studiów, mogą się zastanawiać, czy rzeczywiście jest sens w to iść zawodowo. Co o tym myślisz? Wybierać astronomię, czy traktować to jak hobby, którym można się zafascynować, ale nie da się z tego wyżyć? Jak to odbierasz?
MZ: No to krótko. Jestem astronomem.
PW: Mhm. Da się!
MZ: A długo… No cóż, warto podążać za swoimi marzeniami. Oczywiście dzisiejsza astronomia to nie jest już romantyczne pokazywanie gwiazd swojej dziewczynie podczas ciepłej letniej nocy na trawce. Dzisiaj to już właściwie 90% czasu siedzi się przy komputerze. Z resztą jak w większości prac nie fizycznych, tylko umysłowych. Natomiast astronomia sama w sobie oferuje takie dotykanie Wszechświata. Może nie fizycznie, ale metodami obserwacyjnymi i też intelektualnymi. Jeżeli kogoś to interesuje, to o to chodzi! Dzisiaj bardzo ciężko jest dokonać jakiegoś odkrycia ważnego, w astronomii czy też w innych dziedzinach nauki. Ale kariera naukowa oferuje taki dynamizm w życiu, który pochodzi z różnych miejsc. Bo na przykład, w moim przypadku, ja jestem obserwatorem Słońca, to jest taki dynamizm dnia i nocy. Obserwuję Słońce w dzień, Słońce musi być nad horyzontem. Drugi taki dynamizm ciekawy to na przykład rytm konferencji naukowych. Te konferencje odbywają się w różnych częściach świata i to jest ciekawe, że można spotkać nowych ludzi i odwiedzić ciekawe miejsca. Ja dzięki astronomii, jak to się mówi, zwiedziłem pół świata. Inny na przykład ciekawy cykl to jedenastoletni cykl aktywności słonecznej. To jest jeden z dłuższych cyklów. Co jedenaście lat Słońce jest bardziej aktywne, pojawia się więcej obiektów, które są ciekawe do obserwacji, czyli tak jak wspomniałem na przykład protuberancji słonecznych, które obserwuję. Ale też jest więcej plam słonecznych, rozbłysków słonecznych, koronalnych wyrzutów materii itd. To jest taki inny kolejny rytm, przez który człowiek musi się dostosować do Słońca, a nie na odwrót. Astronomia dzisiaj to, jak wspomniałem, nie patrzenie w gwiazdy, ale astrofizyka. Jest to analiza pewnych zjawisk, które może nie są bardzo spektakularne, ale są ciekawe. Ja się zajmuję teraz projektem, w którym próbuję zmierzyć, czy prędkość atomów zjonizowanych jest inna od prędkości atomów neutralnych w protuberancjach słonecznych. Grupa ludzi, którzy zajmują się symulacjami i teorią plazmy w protuberancjach na Wyspach Kanaryjskich odkryła w swoich symulacjach, że tak powinno być. To znaczy, że jak są przepływy plazmy na Słońcu, to w pewnych chwilach prędkości jonów i atomów neutralnych są różne. One się tak jakby oddzielają od siebie na chwilę, a potem się znowu mieszają i możemy mówić, że są razem, ale przez chwilkę, rzędu sekund albo minut, te atomy mają różną prędkość. No i ja mam do dyspozycji spektrograf słoneczny, który umożliwia obserwację promieniowania pochodzącego od różnych jonów czy atomów neutralnych i za pomocą technik spektroskopicznych, jestem w stanie to zmierzyć, chociaż te efekty są bardzo małe, słabe. Dużo pracy ostatnio kosztowało mnie oddzielenie szumu od sygnału w pewnych obserwacjach.
PW: Czyli podsumowując, jakbyś jeszcze raz miał wybrać czy iść w astronomię, to byś się zdecydował.
MZ: Tak
PW: Okej, a mając swoje doświadczenie i pewne rzeczy, którymi się zafascynowałeś, bo rozumiem, że byłeś drużynowym, tak? Czy wykorzystywałbyś jakieś techniki obserwacji astronomicznej albo samej solarygrafii w swojej drużynie, dawał chłopakom na sprawności, wykorzystywał w grach i próbował ich zapalić do tego?
MZ: Tak. Może jako pierwsze o fotografii powiem, a o astronomii za chwilę. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają obóz w Rząsinach w 2005 roku, którzy mogą opowiedzieć, jakie rzeczy się tam działy. A działy się tam rzeczy takie, że mieliśmy ciemnię fotograficzną na obozie w lesie. Było tak, że z jednego namiotu zrobiliśmy namiot – ciemnię. Wykorzystaliśmy to, że jakieś 50 czy 100 metrów od nas, były pierwsze zabudowania, których nie widzieliśmy z obozu, ale były i podciągnęliśmy prąd do powiększalnika. Mieliśmy wodę bieżącą, bo niedaleko był hydrant no i w nocy, w namiocie „dziesiątce”, jak się zakryje wszystkie otwory, to jest tak ciemno, że można wywoływać zdjęcia metodami analogowymi. I a propos takich harcerskich rzeczy, to można powiedzieć, że sprzedałem ten pomysł harcerzom na początku i powstała nowa funkcja fotografa. Nie było kronikarza, ale był fotograf. I on się przez cały rok, do obozu przygotowywał do tego, żeby nauczyć się robić zdjęcia. I to też jest taka rada, że można funkcje w zastępie tworzyć, jak się chce. Nikt nie powiedział, że mają być tylko w jakimś podręczniku dla drużynowych wybrane. Jeżeli chłopacy chcą przygodę i chcą na przykład polecieć na księżyc, to musi być funkcja nawigatora, pilota, biologa itd. A jeżeli chcemy zrobić coś tak prostego, jak ciemnia fotograficzna na obozie, to wystarczy, że wymyślimy, że nie będzie kronikarza, ale zamiast niego będzie fotograf. No i na tym obozie w 2005 r. udało się to zrobić. Harcerze spędzali tam w ciemni długie godziny w nocy. Tak się mówi, że noc jest od spania, ale kiedy zrobić zdjęcia? Tylko w nocy jest wystarczająco ciemno. Na tym obozie fotografia była wykorzystana jako element fabuły wielkiej gry. Trzeba było szybko zrobić zdjęcia i je wywołać, miały się one znaleźć w kronikach z wypraw zastępów i był również konkurs fotograficzny na obozie. Jeżeli chodzi o solarygrafię to poznałem ją dopiero po tym obozie. Gdybym wiedział wcześniej, to na pewno byłaby na obozie. Natomiast jeśli chodzi o astronomię, to parę rzeczy próbowałem i ciekawe rzeczy mogą wyjść, bo na przykład nad ziemią lata Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Jej przelot nad danym punktem na Ziemi trwa kilka minut, w zależności od orientacji i bardzo jasno świeci, powiedzmy, że jak Wenus. Dla niewtajemniczonych – nie da się tego pomylić z niczym innym. Czas i pozycję tego przelotu można znaleźć wcześniej, np. dzień lub dwa do przodu. Można to wykorzystać w grze, np. gra pt. „Trzej Królowie szukają miejsca narodzin Pana Jezusa, tam, gdzie ukazała się gwiazda”. Można znaleźć efemerydę, czyli taką prognozę mówiącą, gdzie i kiedy ukaże się i zniknie stacja kosmiczna. I wtedy w grze trzeba iść za gwiazdą, a z pewną dokładnością do azymutu, jeżeli obserwują może być finał. I nawet udało mi się ten koncept przeprowadzić. Da się.
PW: A to wymagało jakiegoś przygotowania wcześniej? Żeby chłopacy mieli jakąś, choćby podstawową wiedzę. Bo wydaje mi się, że jeżeli ktoś totalnie nic nie wie, to może nie załapać o co chodzi.
MZ: Miałem taki epizod w życiu, że byłem drużynowym 1. Drużyny Litomierzyckiej w Czechach parę lat temu i mieliśmy jeden z wyjazdów tutaj do Ondřejowa do obserwatorium, bo chciałem pokazać chłopakom czym się zajmuję i że astronomia może być ciekawa. No i dzień wcześniej, ponieważ te przeloty Stacji Kosmicznej są kilka dni z rzędu, i pokazałem im jak wygląda ten przelot, żeby widzieli, co mają obserwować, no a potem już była gra nocna. Zostali zbudzeni i zostało im powiedziane, że będzie przelot za około 5-10 minut, musicie obserwować wszyscy razem niebo i macie iść tam, gdzie Stacja zniknie. Nie jest dobrze rzucić ich na głęboką wodę, żeby obserwowali to, czego nie znają. Można przeprowadzić jakiś kurs, poczytać troszeczkę o niebie i opowiedzieć, a przede wszystkim pokazać, jak to wygląda, bo gdy zobaczysz ten przelot, to nie pomylisz go z niczym innym.
PW: To jeszcze na koniec pytanie o solarygrafię. Gdzie szukać informacji? Jak robić, jak zacząć? Wiadomo, że można spotkać takich ludzi jak Ty, którzy jakoś w to wprowadzą, ale jeżeli ktoś nie ma kontaktu i dostępu do takich osób, a chciałby zacząć, to jak szukać informacji?
MZ: Będzie lokowanie produktu: analemma.pl. To jest strona naszego projektu solarygraficznego. Na to, żeby powiedzieć czym jest analemma, to niestety nie ma już miejsca w tym wywiadzie, ale na tej stronie można poczytywać co to jest. My publikujemy tam nasze rezultaty i projekty solarygraficzne. Tam można znaleźć odnośniki do dalszych stron, a te to na przykład solarigrafia.pl, solarigrafia.com. Na Facebooku jest grupa SOLARIGRAFIA. Miałem sprawdzić, ile tam jest ludzi… (3289 – red.) W każdym razie jest to grupa światowa. I tam można się zapytać, dlaczego moje zdjęcia nie wychodzą i znajdą się ludzie, którzy odpowiedzą. Od takich rzeczy bym zaczynał. Można też przyjechać na spotkanie solarygrafistów, które zaczęły się w Polsce i były trzy w Karkonoszach w latach 2016-18, a teraz udało się zorganizować międzynarodowe spotkanie solarygrafistów, gdzie można było wymienić poglądy, doświadczenia albo po prostu zapytać się innych doświadczonych kolegów, co robię źle i jak zrobić, żeby było dobrze. Teraz się to spotkanie skończyło, siedzimy sobie już po wszystkim. Ja się bardzo cieszę, że się to odbyło, bo byli ludzie z różnych części Europy, nawet jeden uczestnik z Portugalii. A poza tym dużo Polaków, Czesi, Słowak, Ukrainiec, Brytyjczyk. I jeszcze była sesja online: Finlandia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanada i Hiszpania.
Zdjęcie solarygraficzne, fot. Maciej Zapiór. Źródło: Analemma.pl
PW: Dzięki wielkie za rozmowę! Mam nadzieję, że chociaż kilka osób uda się nam zapalić do tego, żeby jakieś elementy tej techniki wdrażać w swoich jednostkach albo samemu się zapalać i mając takie przykłady iść za swoimi pasjami. Może niekoniecznie w astronomię, ale w takie dzięki którym można dotykać gwiazd. Dzięki!
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
– Nigdy wcześniej nie miałam kleszcza. A ty umiesz je wyciągać? – pytała zaniepokojona Marysia idąc za Elą w stronę namiotu kadry.
– Wyciągnęłam całą masę – odpowiedziała Ela spokojnym głosem fachowca. – Mamy takie specjalne lasso. Jak kleszcz je zobaczy, to od razu pięknie wychodzi. Zaraz je znajdę – dodała odchylając ciężką połę wojskowego namiotu.
W środku dwie przyboczne siedziały na pryczach.
– Patrz, co mamy! – zawołała ucieszona Magda pokazując Eli jakąś tabelkę narysowaną na niebieskim brystolu. – To „kalendarz kadry”. Służy do skreślania dni obozowych, które już minęły -tłumaczyła z zapałem. – Można też skreślać godziny.
– I tak tego nie przeżyjemy – westchnęła ze swojej pryczy Ania. – Chyba, że ktoś nam kupi więcej czekolady. I ciastek – dodała przeszukując bez nadziei leżące wokół opakowania.
– Mhm – mruknęła Ela przez zaciskające się coraz mocniej zęby. Kiedyś chyba coś zrobię tym kobietom. Ale teraz nieważne. Apteczka. – myślała. Przekroczyła czyjś plecak, kilka butelek po wodzie, wyplątała nogę z białych zwojów jakiegoś zapomnianego sznurka i bezradnie rozejrzała się po półkach.
– Nie widziałyście apteczki? Wydawało mi się, że leżała tutaj…
– Pewnie pod rzeczami Magdy – odpowiedziała Ania i ciężko westchnęła.
– Którymi? – zapytała Ela, bo rzeczy Magdy tworzyły kilka malowniczych kup: na pryczy, półce i na pudłach z materiałami na gry i warsztaty.
– Długo jeszcze? – zapytała Marysia nieśmiało zaglądając do namiotu szefowych. – Bo ten kleszcz jest coraz większy. Ojej – uśmiechnęła się zdziwiona – nieźle tu macie. Moja mama by na to powiedziała „bajzel na kółkach”.
– Chodź, mam już apteczkę – ucięła Ela.
– To dobrze, bo kleszcz strasznie rośnie.
– Pokaż.
Ela wzdrygnęła się. Kleszcz był już wielkości ziarna kukurydzy. Chyba trzeba będzie wezwać strażaków – przemknęło jej przez myśl. Właśnie.
– Magda, dzwoniłaś dzisiaj do straży? – zapytała. W krzakach nieopodal zaczął się drzeć jakiś ptak i nie usłyszała odpowiedzi.
– Co?
– Nie dzwoniłam, ale teraz to idę do latryny.
– Ja też – dodała szybko Ania.
Wyszły z namiotu i zaczęły się oddalać. Ela spojrzała na kleszcza. Był już wielkości oliwki. Jego odwłok połyskiwał sino. Ptak w krzakach darł się coraz głośniej. A może kilka ptaków. Elę zaczął ogarniać dziwny niepokój.
– Zadzwońcie do straży! – zawołała za przybocznymi biegnąc za nimi kilka kroków. Nawet się nie odwróciły i zniknęły za drzewami. Muszę wyjąć kleszcza, zanim sanepidy zwęszą surowego kurczaka – pomyślała przerażona. Chciała podejść do Marysi, ale jej nogi zrobiły się nagle bardzo ciężkie, jakby wrosły w ziemię. Papuga w krzakach wrzasnęła jeszcze głośniej. Ela otworzyła oczy i usiadła. Zobaczyła ścianę swojego pokoju i młodszego brata. Kliknął coś na telefonie i papuga przestała wrzeszczeć.
– Dzień dobry – powiedział z szerokim uśmiechem, niezwykle zadowolony z efektów swoich działań.
– Oszalałeś? – zapytała z wyrzutem. Mokra od potu piżama nieprzyjemnie przyklejała się jej do pleców i szybko stygła.
– Myślałem, że lubisz papużki. Chodź na śniadanie – odpowiedział z niewinnym uśmiechem i wycofał się z pokoju.
Ela opadła na poduszkę. Ale się zmęczyłam – stwierdziła. Najwyraźniej sezon na obozowe koszmary można uważać za rozpoczęty. Swoją drogą, trochę martwiła się, jak wyjdzie współpraca w tegorocznej kadrze. Agata była przyboczną pierwszy rok. Z Anią – koleżanką ze studiów – Ela dogadywała się bardzo dobrze, ale jeszcze nigdy nie była jej szefową. A młoda przewodniczka? Uważała, że jest zielona i na obóz gromady jechała bez wielkiego entuzjazmu. Co zrobić, najczęściej młode są jeszcze zielone. A potem człowiek trochę dojrzewa – Ela mrugnęła porozumiewawczo do siebie sprzed kilku lat.
***
Prysznic to genialny wynalazek – stwierdziła Ela chyba po raz tysięczny. Odkręcasz kurek, niby leci tylko woda, ale razem z nią pojawia się eliksir rozjaśniający i napędzający myśli.
– Co to za pogańskie rytuały? – krzyknął brat zza drzwi.
– Nie podsłuchuj szamana! – odkrzyknęła ze śmiechem. – Słuchaweczko, powiedz przecie, skąd wziąć kadrę najlepszą na świecie?
Prysznic milczał uparcie, więc Ela zaczęła samodzielnie sobie przypominać dobre kadry. W zeszłym roku miała przyboczną Weronikę. Złota dziewczyna. Nie trzeba było jej nic przypominać ani sprawdzać, czy wykonała swoje zadania. Mało tego. Weronika miała potężną supermoc: zauważała, co jest do zrobienia i po prostu to robiła. Przechodząc koło poluzowanych odciągów od namiotu nie odwracała głowy w drugą stronę. I nie dopytywała, czyją funkcją było schowanie do ziemianki jedzenia, które dalej leży na stole. A jak sprzątała z wilczkami szkolną kuchnię po gotowaniu, to sama wpadła na to, że oprócz blatów warto umyć zachlapaną podłogę.
Gdyby każdy w kadrze była taki… – rozmarzyła się Ela. Byłoby łatwiej, niż z ludźmi, którzy robią tylko to, co im się zleca i jeszcze trzy razy przypomina. A może każdy mógłby być trochę jak Weronika :hojnie dawać z siebie jak najwięcej, a nie jak najmniej. Chociaż raz dziennie – w ramach dobrego uczynku – coś z własnej inicjatywy. Już w kadrze działoby się trochę lepiej.
Ach, ale najlepsza kadra to chyba ta z Nowej Słupi – przypomniała sobie i szeroko się uśmiechnęła. Monika i Maria. Współpraca z nimi to po prostu bajka. Czasem człowiek trafi na takie bratnie dusze: bezproblemowe porozumienie graniczące z czytaniem w myślach, wzajemna inspiracja. Czy to tylko kwestia jakiejś chemii między ludźmi? Może taka twórcza współpraca jest możliwa też między osobami, które nie są tak bardzo do siebie podobne?
Właściwie w tamtej ekipie najważniejsze było jednakowe podejście: wszystkie trzy miały silne przekonanie, że są tutaj, żeby zrobić niezapomniany, niesamowity obóz. Nie, żeby go odbyć, postarać się przeżyć i wrócić do domu. Chciały zrobić wyjazd maksymalnie fabularny, maksymalnie pomysłowy, jedyny w swoim rodzaju. I wszystkie trzy były przekonane, że mogą to osiągnąć. Nie liczyły „kosztów” – czy to konieczne, czy się za bardzo nie zmęczymy. Pomysły, które przychodziły im do głowy na bieżąco, były tak samo mile widziane, jak te od dawna zaplanowane.
– Ej, a może na grze jutro oznaczymy trasę „odchodami potwora”?
– Dooobra, będą z nich wystawały rzeczy ludzi, którzy zostali pożarci!
– Na przykład twoje skarpetki.
– Tylko jak zrobimy odchody?
– Możemy rozrobić błoto w jakiejś misce.
– Widziałam w sieni taki duży stary gar.
– Ale super, nie mogę się doczekać!
W takiej optymistycznej atmosferze kadra ma dużo więcej pomysłów i dużo lepiej się bawi. Odwrotnie jest w gronie „męczenników” obozowych: pozostaje zrobić jak najprościej to, co konieczne, a potem położyć się i czekać na śmierć.
***
Kurcze, gdzie ja dałam suszarkę? – zastanawiała się Ela rozczesując mokre włosy. Może jest pod ubraniami, jak apteczka we śnie – przypomniała sobie. Dobrze, że to był tylko sen. Swoją drogą porządek na obozie to jednak nie jest taka drugoplanowa sprawa, jak mogłoby się wydawać. Najlepiej poukładany obóz miały chyba w Górkach. Osobne pudło na gry, osobne na warsztaty. Każda gra i warsztat w swoim pudełku albo worku. W worku wielkiej gry – małe worki: każdy ze strojem dla określonej postaci i rzeczami potrzebnymi na jej punkcie. Perfekcyjna pani obozu – uśmiechnęła się Ela przypominając sobie, ile czasu zajęło jej spakowanie wszystkiego w ten sposób. Pewnie aż tak nie trzeba szaleć. Wystarczy wiedzieć, gdzie co jest. I jeszcze zachować jakąś estetykę. Wtedy nie trzeba się wstydzić jak Marysia albo Kasia zajrzy do namiotu kadry:
– Nam sprawdzacie porządek, a same macie…
Faktycznie, nie fair. Hipokryzja. Faryzeusze, pobielane groby, itd. Może już lepiej nikomu nie narzucać sprzątania? A co z tym uczuciem ociężałości w bałaganie? Trudniej działać. Trochę jakby oblepiał ręce i nogi, spowalniał ruchy, kradł jakąś część woli i energii. Otoczenie jakoś przenika do środka człowieka – łatwiej się zorganizować wśród poukładanych rzeczy. Zdyscyplinowanych. Zewnętrzny porządek jakoś wyraża i wspiera wewnętrzną dyscyplinę, stan gotowości. A to nie podwinięte rękawy od tego były? Ładny symbol, ale sam raczej nic nie zrobi, może przypominać o porządku.
Muszę pogadać o tych rzeczach z dziewczynami – postanowiła Ela otwierając zeszyt na stronie z notatką o spotkaniu przedobozowym. A może te sprawy wcale nie są najważniejsze w dobrej współpracy szefowych? – zawahała się. Może powinno być dużo więcej wskazówek?Ale kto by to spamiętał… Dobre Kraale miały na pewno te trzy cechy. Więc jeśli w tym roku postaramy się coś zrobić w tych trzech kwestiach, to jest szansa na superkadrę. Jakby to fajnie zapisać, żeby nie zapomnieć? O, może coś takiego. I powiesić w namiocie, żeby przypominało.
Studiuje filologię polską i próbuje uczyć w szkole. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem odkryła żółtą gałąź i zachwyca się nią do dziś. Po 3-letnim akelowaniu została żółtą asystentką.
Każdy, kto przeżył w skautingu wiele lat (ja jestem w nim od wilczków), widzi, jak bardzo przesiąkł jego metodą. Wychodzimy z przestrzeni lasu w przestrzeń codzienności i dorosłości i okazuje się, że nie musimy zakładać munduru, żeby być skautami. W tym tekście chciałam opowiedzieć, jak system rad mnie ukształtował i przeniknął do mojej codzienności.
System rad najczęściej kojarzy nam się z zasiadaniem w kręgu i robieniem podsumowania. I słusznie. Jednak poruszając temat systemu rad w codzienności, nie chcę mówić o tym, jak robić dobre podsumowanie – po wielu latach każdy wie, jak się za to zabrać. Ja sama często robię rady na wyjazdach ze znajomymi nawet nie z harcerstwa. Pozwala to nam zredukować napięcia, wyjaśnić oczekiwania, a także po prostu radośnie poprzeżywać to, co się wydarzyło. W tym artykule chcę zastanowić się nad tym, jak istota systemu rad pozwala nam przeżywać codzienność i tworzyć dobre relacje.
Mój głos jest ważny
Wrócę na chwilę do „pięknych” czasów liceum. Na korytarzu było mnóstwo ludzi, panował hałas, trwała zwykła, nudna przerwa po skończonej lekcji angielskiego. Podeszła do mnie koleżanka i zagadnęła: „Hej, jak nie wiesz, to nie pytaj”. Po czym odeszła. Uśmiechnęłam się w duchu. Podczas minionej lekcji zapytałam o znaczenie jednego słowa. Nasz nauczyciel – niski pan z charakterystycznym wąsem – nie miał w zwyczaju w prosty sposób odpowiadać na takie pytania. Wolał nam pokazać, rysować symboliczne obrazki, tak byśmy sami doszli do tego, co dane słowo może znaczyć. Tak było i tym razem, więc na moje pytanie straciliśmy znaczną część lekcji. Choć oczywiście przy odgadywaniu znaczenia śmiechu było co niemiara. Czy rzeczywiście nie powinnam pytać? Powinnam siedzieć cicho, by nie wyjść na głupią? Uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że przecież po to chodzę do szkoły, żeby zadawać pytania i się uczyć. Wielu jest takich, co nie mają odwagi zapytać i potem sami muszą szukać odpowiedzi. Myślę, że taka postawa jest dość znana i widoczna na każdym etapie edukacji: „Nie wiesz, to się nie odzywaj”. Brzmi głupio, a bardzo często jednak tak się dzieje. Ludzie boją się odezwać publicznie, bo nie wiedzą, czy to, co powiedzą będzie wartościowe, śmieszne, mądre. Boją się oceny.
Pierwsze rady, w jakich uczestniczyłam, to były rady wilczkowe – jako szóstkowa chodziłam na Radę Akeli. Miałam dziesięć lat, a przekazywałam informacje o mojej szóstce dużo starszej, ważnej dla mnie osobie. Wszystkie te informacje, z perspektywy dorosłego, nie były kluczowe, problemy wydawały się nieistotne. Jednak, choć byłam dzieckiem, ktoś mnie słuchał, dopytywał, moje zdanie było brane pod uwagę. Czy to mnie ukształtowało? Pewnie było wiele czynników, ale mimo upływu lat pamiętam te rady, pamiętam gdzie były, pamiętam gdzie siedziałam. Idąc dalej w harcerskim rozwoju, nadal widziałam, i do tej pory widzę, że zabierany przeze mnie głos ma znaczenie. Bynajmniej nie dlatego, że mówię mądre, istotne rzeczy, które zmieniają świat, ale dlatego, że tworzę pewną wspólnotę myśli, decyzji, potrafię pokazać inną perspektywę.
Jeden ksiądz kiedyś opowiadał, że siedział w konfesjonale na mszy i przysłuchiwał się kazaniu, które akurat trwało. Im dłużej słuchał, tym bardziej myślał: „Boże, jak można mówić takie głupoty?” i już układał sobie w głowie, co powie temu księdzu po mszy. Po chwili do konfesjonału przychodzi mężczyzna i mówi, że przychodzi do spowiedzi pierwszy raz od trzydziestu lat.
– Co takiego zachęciło Pana do przyjścia właśnie teraz? – spytał ksiądz.
– To kazanie – odpowiedział mężczyzna.
Nigdy nie wiesz, co kogo poruszy. Może akurat twoje słowo otworzy komuś jakieś ważne drzwi albo przynajmniej pociągnie jakąś jego myśl, która mu w czymś pomoże?
System rad w codziennym życiu to świadomość tego, że to, co mówisz jest ważne. Boisz się oceny innych, że powiesz jakąś głupotę? Każdy mówi głupoty, każdy się myli. Trzeba czasem popełnić milion błędów, żeby się nauczyć. Zacznij mówić, a zobaczysz, że z czasem będziesz mógł stanąć przed tłumem ludzi na wielkiej konferencji i wygłosić wspaniały wykład. Wszystko to zacznie się od zadania pierwszego pytania.
Konstruktywna krytyka
Skoro już uświadomiliśmy sobie, że warto zabierać głos i że to, co mówię jest ważne, warto teraz zadać pytanie: „Co takiego mówić?”. Gdy byłam na obozie jako młoda przewodniczka, miałyśmy problem z jednym zastępem, który się bardzo nie dogadywał. Dziewczyny ciągle się kłóciły, nie słuchały zastępowej, większość aktywności leżała. W połowie obozu przyszła zastępowa i ogłosiła: „Zrobiłyśmy szczerą radę” [czyt. wywaliłyśmy wszystkie brudy z całego roku, każda którejś coś zarzuciła, wszystkie się popłakały, ale atmosfera się oczyściła – przyp. aut.]. Rozbawiło mnie zastosowanie w tym przypadku terminu „szczera rada” – tak jakby każda rada nie miała być z założenia szczera. Standardowy ludzki problem: mamy konflikt, bo jesteśmy nieszczerzy, mamy konflikt, bo jesteśmy szczerzy. Wiadomo, że trzeba mówić prawdę z miłością, jednak tego uczymy się całe życie. Czy rady jakoś w tym pomagają?
Dobre rady w swojej naturalności uczą nas asertywności i dobrej komunikacji. Po pierwsze ważna jest częstotliwość – rady są obecne codziennie na wędrówkach/obozach. Gdyby tak nie było, pewnie pod koniec skończylibyśmy na „szczerej radzie”, gdzie zmęczenie i problemy z całego wyjazdu skumulowałyby się w jeden wielki potok żalu. Częstotliwość rad uczy nas radzenia sobie z problemami na bieżąco – rozmawiajmy, to oczyszcza atmosferę. Kolejną sprawą są tzw. „plusy, minusy” na radzie. Dobra rada nie polega tylko na wymienieniu tego, co było fajne i tego, co mi się nie podobało (czyli wszystko mi się podobało, nie podobało mi się, że padało), ale uczy nas krytycznego spojrzenia i tworzenia rozwiązań. Jeśli komuś nie podobała się trasa, okej, możemy się zastanowić nad zmianami; kogoś irytowało czyjeś zachowanie, okej, możemy nad tym popracować. A czy na co dzień potrafimy przejść z fazy narzekania do fazy działania? Rada nie tylko pomaga rozładować napięcia i jest czasem „wyżalanek”, ale jest także czasem podejmowania działań, pracy nad sobą i tworzenia kompromisów.
Ważniejszy jest drugi człowiek
Przy robieniu dyplomu licencjackiego, którym była pracochłonna rzeźba, pomagał mi mój profesor. Spędzając dużo czasu w pracowni, sporo rozmawialiśmy. Pewnego dnia zaczęłam temat patriotyzmu, bo akurat mnie on zaciekawił. Profesor się ożywił, bo też miał dużo przemyśleń. Zaczął mówić, jednak po kilku zdaniach się zatrzymał i powiedział: „A właściwie to ciekawsze jest to, co Pani ma do powiedzenia”.
Często podczas rozmów skupiamy się na opowiedzeniu historii tak, by była ciekawa, na przekazaniu informacji w sposób rzetelny, wymyślaniu odpowiedzi, której zaraz komuś udzielimy, a czy mamy w głowie przestrzeń dla drugiego człowieka? Może ciekawsze jest to, co ktoś ma do powiedzenia? System rad pokazuje nam, że nasz głos jest ważny, jednak w jednostce mamy pięć, sześć, piętnaście takich głosów i wszystkie są tak samo ważne. Bywają głosy marudne, nudne, głupie, irytujące. Nieważne! Każdy z nich liczy się tak samo jak Twój. Czy potrafimy to przenieść na codzienność? Czy potrafimy słuchać nudnej koleżanki ze studiów tak jak koleżanki z ogniska? Czy potrafimy wesprzeć tak samo irytującego współpracownika jak drugiego wędrownika, który ma trudniejszy czas? Czy potrafimy się zatrzymać w swojej żywiołowej wypowiedzi i pomyśleć sobie: „A właściwie to ciekawsze jest to, co Ty masz do powiedzenia”? Może to właśnie jest to dziesięcioletnie dziecko, które musi być usłyszane, by nauczyło się zadawać pierwsze pytania?
Codzienność systemu rad to nie tylko prowadzenie narad ze znajomymi na wyjazdach, ze współpracownikami w korpo czy wspólnocie zakonnej. Rady uczą nas rzeczy dużo bardziej codziennych i dużo ważniejszych. Pokazują nam to, jak my sami jesteśmy ważni i jak dużo możemy dać, uczą nas konstruktywnej krytyki i szczerości, a także czegoś najważniejszego – uczą nas ciekawości drugiego człowieka i dania mu więcej przestrzeni, by mógł wzrastać.
W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 22. marca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Kasia Kaczmar: Szczęść Boże!
Ks. Dawid Kostecki: Szczęść Boże! Dla jakiego radia nadajemy?
KK: Radio Przestrzeń. Tego jeszcze nie było. Pierwszy taki wywiad dla naszego czasopisma.
Ks. D: Miesięcznik?
KK: To jest tak naprawdę tygodnik. Staramy się, żeby co tydzień był opublikowany jakiś artykuł. Jeśli nie nowy to „odgrzewamy kotlety” z archiwum, które też ma dobre zasoby. Więc tak co tydzień, dwa. W tym roku każdy numer na temat przewodni. Mieliśmy numer o przyrodzie, o byciu szefem, teraz jesteśmy w cyklu miłość i będziemy przechodzić do cyklu Europa. Właśnie, bo w tym roku dużo wydarzeń międzynarodowych. Światowe Dni Młodzieży, które poprzedni pielgrzymka Camino Skautów Europy z całego świata. I właśnie o Camino chciałabym dzisiaj z księdzem porozmawiać. Na początku wyjaśnię wszystkim, że jestem dziś w Bolesławcu i jestem gościem księdza Dawida Kosteckiego, który opowie nam o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Jeśli mogę, to poproszę, by najpierw przedstawił się ksiądz naszym czytelnikom.
Ks. D: Ksiądz Dawid Kostecki, od 8 lat ksiądz i tyle samo jestem związany ze Skautami Europy, szczególnie z przewodniczkami.
KK: Zacznijmy więc od początku. Niech ksiądz sięgnie pamięcią do pierwszej pielgrzymki i powie nam, co go skłoniło, żeby pierwszy raz ruszyć na Camino.
Ks. D: To chyba było moje pragnienie już z okresu młodości. I można powiedzieć, że pierwsze pragnienie odpaliło się 17-18 lat temu. Nie pamiętam, skąd się dowiedziałem o Camino. Czy mi ktoś opowiadał, czy nie opowiadał, czy gdzieś to wygooglowałem. Tego nie umiem powiedzieć. Dowiedziałem się, że jest taki szlak pielgrzymi. A moją pasją od zawsze był rower i zawsze miałem pragnienie, by wyruszyć w większą podróż. I chyba szukając, gdzie można wyruszyć na podróż z sakwami, w długą drogę, natrafiłem na Camino. To było w szkole średniej. Ale też niedługo zacząłem pielgrzymować na Jasną Górę. I wtedy, kiedy to zacząłem, to bardzo nastawiłem się na Camino, pielgrzymką rowerową. I to był chyba początek mojej fascynacji. Trwała ona tylko przez chwilę, bo dowiedziałem się, ile Camino kosztuje – z rowerem, bo pieszo jest trochę taniej. No i jednak musiałem to odłożyć w czasie. Później, gdy byłem na studiach, w seminarium, zacząłem czytać. Zacząłem zamawiać książki o Camino, jakieś poradniki itd. I czytałem coraz więcej, a w mojej głowie rodził się pierwszy poważniejszy plan. A realizacja rozpoczęła się dopiero w kapłaństwie. Będąc w Bolesławcu, na mojej pierwszej parafii, usiadłem z grupą przy kawie w kawiarence parafialnej. I tak ni stąd ni z owąd, powiedziałem, że miałem takie marzenie, żeby pojechać do Hiszpanii i odbyć pielgrzymkę Camino na rowerze. Oni zaczęli pytać, co to jest, opowiedziałem im, wyszukaliśmy loty i siedząc przy tej kawie zabukowaliśmy loty. I gdy loty były zarezerwowane, wybrana trasa, pozostało nam wyruszenie na szlak. To była szybka decyzja.
KK: Czyli duże pragnienie serca połączone ze spontanicznością dało ten efekt.
Ks.D: Myślę, że gdyby nie te osoby, które ze mną siedziały i nie powiedziały „dobra, to jedziemy z tobą”, to możliwe, że dalej bym się gdzieś po cichu zastanawiał. A ten bodziec spowodował, że wyruszyło nas pięciu. I od tej pory, z tą grupą, cały czas tym Camino żyjemy.
KK: Czyli doświadczył ksiądz Camino jako kapłan, tak?
Ks.D: Tak.
KK: Myśli ksiądz, podejrzewa, że bardzo różni się sposób pielgrzymowania jako kapłan, duszpasterz, duchowy towarzysz od pielgrzymowania jako świecki? Czy przeżywa się pielgrzymowanie inaczej?
Ks. D: Myślę, że nie, że to się nie różni, bo każdy z nas ma bardzo bogatą duchowość i każdy z nas ma duchowość, która jest jak choinka, którą upiększamy lub Pan Bóg ją upiększa. Ale też czasami mamy potłuczone bombki na tej choince. I myślę, że niezależnie, czy jest to kapłan, czy osoba świecka, każdy wyrusza na Camino z czymś. Jedni mają pielgrzymkę dziękczynną, czy z jakąś intencją. Inni po prostu szukają czegoś, sami nie wiedzą czego, ale rzeczywiście potrafią odnaleźć to na Camino. Więc tutaj bym nie rozróżniał. Natomiast zauważyłbym, że świeckim pielgrzymując z księdzem jest trochę łatwiej.
KK: Dlaczego?
Ks. D: Nie chodzi o to, że coś im będzie dźwigał czy nosił. Ale w kontekście Eucharystii. Rozmawiałem z osobami, które były na Camino, bo gdy się wyruszy pierwszy raz, to nagle się okazuje, że ta osoba była na Camino, tamta… pełno ludzi, którzy już byli. I zaczynacie tym razem żyć, rozmawiać o tym. I kiedyś właśnie rozmawiałem o tym, że o Eucharystię musieli oni zawalczyć. Nie zawsze jest tak, że przychodzi się na miejsce noclegowe i tam będzie kościół. Jeśli się wcześniej tego nie ogarnie, to może okazać się, że dzień minie, a okazji do uczestnictwa w Eucharystii nie będzie. Więc rzeczywiście, trzeba o nią powalczyć. Ale nie jest to tak, że jest to trudne. Bo my jak byliśmy na Camino, to w większości dołączaliśmy się do Mszy świętej hiszpańskiej czy portugalskiej. To zależy, który szlak robiliśmy. Ale były też momenty, że odprawialiśmy sami, bo „zestaw małego księcia” mieliśmy ze sobą. I te Msze nasze, po polsku, najbardziej nam zapadły w pamięć. I ta grupa, która ze mną pielgrzymowała, i te osoby, z którymi rozmawiałem o Camino, to mówią, że to wartość dodana dla grupy pielgrzymów. Mam dwa takie fajne wątki o Mszy świętej, poruszamy je teraz?
KK: Okej, czemu nie.
Ks.D: Jak już poruszamy temat Mszy, które same odprawialiśmy, to jest to mocno związane ze Skautami Europy. My dwa razy robiliśmy Camino, zawsze na rowerach. I zawsze było tak, że trzymamy się jak najbardziej szlaku pieszego. Nie robimy alternatyw rowerowych. Jeśli trzeba rowery prowadzić, to je prowadzimy. W Portugalii, trzymaliśmy się szlaku pieszego. Zaczęło się niepozornie, później trzeba było zejść z rowerów i je podprowadzić. Później był fajny, stromy zjazd, więc to była przygoda. Później przejście przez rzeczkę, w której kamienie były poukładane w wodzie w kształcie strzałki. Było tak przepięknie! Zielono, spokój dookoła. Nikogo też wtedy tam nie było. Wjechaliśmy pod górę, a już wtedy szukaliśmy miejsca, gdzie można odprawić Mszę świętą, a to była niedziela. I chłopaki mówią, żebyśmy się zatrzymali i faktycznie, było tam nawet miejsce i kamień, który wyglądał jak ołtarz. Zauważyliśmy jakiś ludzi, chcieliśmy ich zawołać, a ja spostrzegłem, że to Skauci Europy. I to chyba ci sami skauci, których widzieliśmy na przeprawie promowej. I rzeczywiście w tym miejscu, w tym lesie, był jeden domek, koło którego był rozbity obóz wilczkowy. To byli skauci portugalscy. To było miejsce, gdzie zawsze przyjeżdżają na wilczkowy obóz, bo jest budynek, jest zabezpieczenie i właściciele tej posiadłości przeżywają swoją duchowość bardzo mocno ze Skautami Europy. Postanowili wybudować kaplicę na dworze. Był ołtarz kamienny, miejsce przewodniczenia i cała przestrzeń liturgiczna była zachowana bardzo mocno. Zapytaliśmy, czy możemy odprawić Mszę świętą i czy chcą się do nas dołączyć. Oni już tego dnia byli na Mszy, ale nam oczywiście pozwolili. I z Mszy świętych, nie chcę użyć słowa „spontanicznych”, ale tych, dla których miejsce wyznacza nam Pan Bóg, ta mi zapadła w pamięć najbardziej. Później też porozmawialiśmy ze skautami o ich obozie.
Reszta Mszy świętych wyglądała tak, że odprawialiśmy je z Portugalczykami albo Hiszpanami i najczęściej księża prosili, żeby dołączyć się do koncelebry i wstawkę, którą mówi ksiądz koncelebrans po polsku. Czasami było tak, że przewodniczył ksiądz z Hiszpanii, a obok mnie był jeszcze Anglik, wtedy Msza święta była w trzech językach odprawiana. Więc to też taki wyraźny akcent Camino.
KK: Czyli był ksiądz łącznie na dwóch trasach, dwóch pielgrzymkach, obu rowerowych. Leży przede mną paszport pielgrzyma. W takim razie, któraś z tras najbardziej utkwiła księdzu w pamięci? Jakie one w ogóle były, którędy jechaliście? Którą uznaje ksiądz za najlepszą i może chciałby do niej wrócić?
Ks. D: Pierwsze Camino, i z niego właśnie mam paszport, to był szlak Santandera do Santiago de Compostella i to był szlak tzw. Camino Del Norte, czyli szlak północny, wybrzeżem. Bardzo piękny pod względem krajobrazu, charakterystyczny. My go robiliśmy w maju, więc było zimno. Myśleliśmy, że będzie upalnie, ale jednak było chłodno. Chyba zawsze jak się robi coś pierwszy raz, to się do tego często wraca albo jest takim odnośnikiem dla tej przestrzeni. Ten szlak przeżywałem nie wiedząc, co mnie czeka, jak się przygotować. Duchowo to może wiedziałem, bo odnosiłem się do pielgrzymowania pieszego, ale technicznie nie. Dużo rozmawiałem z Jędrkiem. Pozdrawiam Jędrka – wędrownika! I on mi opowiadał o tym szlaku Camino Del Norte. To był szlak, który dał nam wiele zaskoczenia, ale też wiele przyjemności. Różni się tym, że inaczej wygląda szlak na północy, przy samym wybrzeżu, a później, jak odbija się w głąb kontynentu, to zmienia swoją charakterystykę. W pobliżu tego szlaku biegnie chyba najpiękniejszy szlak – Camino Primitivo. Jeszcze go nie robiłem, ale słyszałem, że jest to najpiękniejszy szlak, który też mocno wyciska duchowo. Tylko, że jest trudny na rowery, ale nie znaczy to, że nie do przejechania. Zostawiam sobie jeszcze ten szlak. A drugi, który robiliśmy, to szlak portugalski. Zaczęliśmy w Lizbonie, przez Fatimę. Zaplanowaliśmy odbić trochę od szlaku szlaku Camino i jedziemy do Fatimy. I stamtąd już bezpośrednio do Santiago. To jest ciekawe, bo można pielgrzymować odwrotnie – z Santiago do Fatimy. I wtedy strzałki są niebieskie. Szlak nazywa się chyba Camino-Fatima. I na tych słupkach, które wyznaczają kilometraż i strzałkę do Santiago, to z drugiej strony są strzałki niebieskie. My pielgrzymowaliśmy do Santiago, trochę wybrzeżem, trochę środkiem kontynentu. Szlak piękny, ale gdy wjechaliśmy do Galicji, im bliżej Hiszpanii, tym bardziej ten szlak był taki mój. Bardziej „caminowy”. Kiedy byliśmy w Portugalii i trochę odbiliśmy, byliśmy na wybrzeżu, to ten szlak był bardziej komercyjny. A później, jak już wjechaliśmy do Hiszpanii, to tam trzymaliśmy się szlaku z żółtą strzałką i rozpoczął się sposób pielgrzymowania, który był nam już znany, porównywalny do Camino del Norte. I ta druga przygoda duchowa była troszkę dłuższa, bo przeciągnęliśmy ją nie tylko do Santiago, ale też do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Założenie było takie, że jedziemy do św. Jakuba, a jak nam czas pozwoli to wsiadamy na rowery i jedziemy do Finisterry. Jak nam nie pozwoli, to ewentualnie autobusem w obie lub jedną stronę. I ogólnie, gdybym miał wracać na Camino, to raczej nie powtórzyłbym żadnego z dwóch odbytych szlaków. Jedynie bym wrócił do tego do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Dlaczego bym nie wracał? Nie dlatego, że mi się nie podobały czy były trudne. Ale dlatego, że jest tak dużo tych szlaków pielgrzymich i każdy coś innego pokazuje, a nasza duchowość potrzebuje też różnej drogi.
KK: No właśnie, czyli warto czerpać z tych różnych dróg. Pielgrzymka do Santiago de Compostela to na pewno wielkie przeżycie duchowe, ale też na pewno dobra przygoda. Czy mógłby ksiądz podzielić się jakimś osobistym doświadczeniem duchowym i jakimś bardziej przygodowym, które ksiądz zapamiętał?
Ks. D: Pod takim względem się nie przygotowałem, więc muszę chwilę pomyśleć. Przygodowe… (dłuższa cisza) Dobra, do tego wrócimy.
KK: Nie ma problemu. Opowiedział nam ksiądz o swoim doświadczeniu, więc może teraz kilka rad. Skauci w tym roku będą mieć ten wyjazd przygotowany, nad tym czuwa specjalna ekipa. Nie muszą się na przykład martwić o miejsca noclegu itd. Ale na pewno są inne sprawy, o które będą musieli zadbać. To może ma ksiądz jakieś podpowiedzi o nietypowym sprzęcie, który może im się przydać w trakcie pielgrzymki. Albo czego na pewno ze sobą nie zabierać i dlaczego nie wieszaków, suszarki, żelazka?
Ks. D: To wszystko zależy, jak się Camino odbywa. I tak jak znam skautów, to pewnie założenie jest takie, że będą sami gotować. My na przykład, pierwsze co zrobiliśmy, to wyrzuciliśmy menażki. (śmiech) Zabraliśmy je ze sobą na pierwsze Camino i ani razu ich nie użyliśmy, bo mieliśmy inny charakter pielgrzymowania. Ja jechałem z dorosłymi ludźmi, to byli ojcowie rodzin, więc założenie było takie, że jemy, gdzie popadnie i jak popadnie i czasami… o właśnie, i to bym dodał do przygody caminowej.
KK: Czyli bułka z kiełbasą albo frutti di mare!
Ks. D: Ogólnie bym powiedział, że przygodą było jedzenie.
KK: To jest bardzo dobra przygoda!
Ks. D: Przygodą było jedzenie. Często do tych wspomnień wracamy. Były takie momenty, że jedliśmy na krawężniku, czy na parapecie i rzeczywiście po prostu bułka, oliwki. I to było na porządku dziennym i nawet jak jedliśmy na białym obrusie w restauracji, to najpierw wciągaliśmy bagietkę i oliwki. No i papryczki Padron! Jak ktoś nie spróbuje paparyczek Padron na Camino, to Camino jest niezaliczone! (śmiech) Ja bym nie wystawiał Credencialu w Santiago, jeśli ktoś ich nie spróbował. Są rewelacyjne! To tyle z przygody. Czego jeszcze nie zabierać… im mniej, tym lepiej! Kiedyś, gdy przed wyruszeniem rozmawiałem z księdzem, też skautowym – księdzem Piotrem Marciniakiem, pozdrawiamy serdecznie! To on mi powiedział, że plecak powinien ważyć maksymalnie 10% wagi, tego, który go niesie. Nie zawsze da się radę to zrobić, zwłaszcza trudniej mają kobiety. Ale rzeczywiście im mniej tym lepiej. Na miejscach noclegowych można prać. Często praliśmy swoje rzeczy co dwa dni. Na początku zabraliśmy tego więcej, ale na drugim Camino już praliśmy co dwa dni. Pralki są automatyczne, odblokowuje się je po wrzuceniu monety. Można prać też ręcznie oczywiście. Ważne jest to, żeby brać ze sobą koszulki oddychające, szybkoschnące. Czego nie brać? Baterii słonecznych! Na pierwsze Camino zabraliśmy panel solarny, bo gdzieś tam wyczytałem, że się go niesie, żeby się telefon doładował, ale to bez sensu. To jest ciężkie i się nie sprawdza. Zabrałbym za to na pewno powerbanka. Na noclegu naładować telefon i powerbank i wystarczy. Z kwestii duchowych, w których warto się przygotować, to zabrać fizyczny różaniec, notatnik, czy w kartce, czy w telefonie. Trzeba się zastanowić nad kwestią poradników, przewodników lub gramatury Pisma Świętego. To każdy musi ocenić indywidualnie. Czy ma małe PŚ i weźmie ze sobą, czy będzie korzystał z PŚ w telefonie. I tak telefon niesie. Oczywiście podstawą są wygodne buty, zależne od indywidualnych preferencji. Warto też mądrze spakować kosmetyczkę. Dużo rzeczy można też kupić na miejscu.
KK: Albo wyrzucić do kosza lub zostawić w schronisku.
Ks. D: Tak, w albegrach ludzie zostawiają rzeczy w specjalnych koszach. Jedni może coś wezmą i wykorzystają. Podpowiedziałbym też, żeby zacząć się pakować na Camino dużo wcześniej. Patrzeć na to i im dłużej będziecie się pakować, tym z większej ilości rzeczy zrezygnujecie. To też jest pomocne. Można też zrobić sobie próbę. Np. zapakować rzeczy na Camino i pójść w góry.
fot. Archiwum autora
KK: Okej, powiedział ksiądz o sprzęcie, a jeśli chodzi o nastawienie duchowe, czy coś poleciłby ksiądz skautom? Czego powinni oczekiwać? Nawrócenia, duchowych uniesień, strzału anioła prosto w twarz i serce, a może nie powinni się w ogóle nastawiać i dać się prowadzić Duchowi Świętemu?
Ks. D: Na pewno nie nastawiać się, że spektakularne rzeczy będą się dziać w Santiago. Bo celem Camino nie jest Santiago. Celem Camino jest Droga. Na Camino pielgrzymi się pozdrawiają „Buen Camino!”, czyli „Dobrej Drogi!”. To trzeba to odczytać: dobrej drogi do zbawienia. Nie nastawiałbym się na to, że coś się odmieni, wydarzy itd. No bo jak się nie wydarzy, to będzie rozczarowanie. Nie oczekiwałbym niczego od Camino, tylko iść w otwartości na drogę. Jeśli ma się coś zadziać, to na pewno się zadzieje w drodze. Warto wyznaczyć sobie intencję, w której się idzie, pomyśleć, po co się w ogóle idzie na Camino. Nie bać się odpowiedzi niezwiązanych z duchowością. Na przykład, że idzie się dla przygody, dla wczasów, fajnego spędzenia czasu, ale nie zamyka się ducha, to Pan Bóg i tak swoje zrobi. Ale myślę, żeby nie nastawiać się na zbyt duże rzeczy. Droga zrobi swoje.
KK: Zanim przejdę do ostatniego pytania, to zapytam, czy może może przypomniało się coś księdzu w kontekście przygody?
Ks. D: Na pewno jeśli skauci mają przygotowane noclegi, to to jest komfortowe. I pewnie będą szli w jakiś grupach. Z doświadczenia mojego Camino to wiem, że droga weryfikuje. I przy naszym Camino trzeba było się nastawić na to, że grupa będzie musiała się rozdzielić. Że ktoś będzie pielgrzymował sam w danym momencie. I my tak mieliśmy już na pierwszym Camino, pierwszego dnia. Jednemu naszemu bratu pielgrzymkowemu odnowiła się kontuzja i musiał przejechać jakiś odcinek do przodu pociągiem i później swoim tempem dalej jechać, a my do niego dojechaliśmy rowerami. Mieliśmy też tak, że mieliśmy dużo modlitw naszych indywidualnych, prywatnych. Na przykład modlitwę różańcową mieliśmy zawsze pod górę. Takie było nasze założenie – jak będzie pod górę, to modlimy różaniec. Nie jeden. Po prostu, jak będzie pod górę to modlimy różaniec. I czasami wyszło ich kilka, a na Camino zawsze jest pod górę. Zawsze zatrzymywaliśmy się wspólnie na Koronkę i na medytację Słowa Bożego w okolicach Eucharystii… no i zgubiłem pytanie.
KK: Przygoda.
Ks. D: Okej, to jeszcze pamiętam coś. Ja byłem tak zwanym „od trasy”, od wyznaczenia trasy i jak ją analizowaliśmy to mówiłem np. „albo jedziemy tędy i będzie mniej stromo, ale dłużej, albo jedziemy tamtędy i będzie krócej, ale bardziej stromo”. I chłopaki musieli zdecydować. Druga z takich rzeczy, to zawsze było tak, że zawsze po kawie było pod górę, a jak było rozdroże w prawo, w lewo, to było wiadomo, że mamy jechać tam, gdzie jest pod górę. I przestałem sprawdzać mapę, a zawsze wskakiwaliśmy na naszą trasę. Aaaa! A jeszcze z przygód, to w zeszłym roku odbyliśmy szlak Camino „festynowy”. Byliśmy w czerwcu, było wtedy święto św. Piotra i św. Pawła i akurat było tak, że w okolicy były trzy parafie, gdzie były obchodzone odpusty. I to były trzy noclegi, trzy weekendy. Jeden odpust był na wybrzeżu, na drugim troszkę wchodziliśmy w głąb kontynentu, a trzeci już był na kontynencie. I te festyny parafialne zapadły nam mocno w pamięć. Jeden z nich był przygotowany przez Skautów Europy, to było bardzo ciekawe, jak byli zaangażowani w życie parafialne i to było akcentem przygodowym. A przypomniał mi się też duchowy akcent, w kontekście tego, na co się nastawiać, a na co nie. Pamiętam, jak patrzyliśmy na trasę i od samego rana myśleliśmy o tym, gdzie odprawimy Mszę św. I planowaliśmy, że zrobimy polową. Na mapie była taka fajna prosta droga, to gdzieś tam będzie jakiś las, zagajnik, zajazd. To tam gdzieś się zatrzymamy i odprawimy Mszę św. Wjechaliśmy na tę drogę. Rzeczywiście była prosta, nawet asfaltowa na początku, fajnie się jechało. Później zamieniła się w szutrową. Potem las, który był przez pierwsze 1,5 km się skończył i była totalna pustynia i wiatr w oczy. I rzeczywiście, nastawiłem się, że będzie pięknie, że tam odprawimy Mszę św, a ja wtedy przeżyłem taką pustynię duchową. Miałem ją wokół siebie i taką walkę wewnętrzną. I tam wtedy miałem najwięcej takich rozkmin duchowych, wyobraziłem sobie też Chrystusa na pustyni, który tam był i walczył ze słabościami bycia w samotności. I my też byliśmy tam we trójkę, ale każdy był sam. Nikomu się nie chciało gadać, każdy jechał swoim tempem, każdy był sam i tam tak mocno dotykałem swojego wnętrza, swojej duchowości, swojego kapłaństwa. Każda pustynia i posucha duchowa się kiedyś kończą i zaczyna się wodopój, więc trzeba ją przejechać.
KK: I też towarzyszy nam pragnienie czegoś konkretnego, może nie zdajemy sobie sprawy czego. Ale Duch Święty działa. Czyli nie bać się pustyni. Pozwolić sobie na nią wejść, jeśli się przydarzy na Camino?
Ks. D: Tak. Ale na pustyni nie można się zatrzymać. Pustynia wymaga przejścia i pragnienia Pana Boga. A fizycznie pragnienia wody i rzeczywiście ono wykrzesa z nas jakąś siłę, ale odnosząc to do duchowości, to przechodzenie przez pustynie musi być związane z pragnieniem Pana Boga. I wtedy rzeczywiście ta droga, choćby nie wiem jak długa, jest do przejechania. My się na pustyni zatrzymywaliśmy. Ja się zatrzymałem, położyłem rower i myślałem, że nie dam rady. A chłopaki byli jakiś kilometr przede mną. Ale nie chciałem do nich dzwonić (nie było i tak zasięgu), więc wsiadłem na rower i jechałem dalej. Tak samo odnoszę to do życia duchowego. Można się zatrzymać na pustyni kryzysu i po prostu będziesz suchy, a życie z ciebie wypłynie. Może nawet i dalej człowiek gdzieś się posuwa, ale może się też zgubić. Więc pragnienie Boga powoduje, że człowiek wstaje i idzie dalej na pustyni. I w końcu wyjdzie do pięknych momentów. Wtedy zaczęły się właśnie festyny!
KK: Haha! Super, dzięki wielkie. To tak jak zapowiadałam, teraz ostatnie pytanie. Być może wśród czytelników Przestrzeni są osoby, które zapiszą się na Camino na ostatnią chwilę lub tym razem nie pojadą, ale nie wykluczają tego w ogóle. Jak by ksiądz przekonał nieprzekonanych?
Ks. D: Przekonać nieprzekonanych… Myślę o tym, jak ja przekonałem ludzi, że oni ze mną pojechali. Hmm… musiałbym wiedzieć, czy mam osobę nieprzekonaną duchowo czy fizycznie. Jeśli fizycznie, to… widoki Camino cię poniosą! Poniosą tak, że zapomnisz o tym, że masz do przejścia 20 km, że masz plecak, który waży 7 kg. O tym w ogóle nie będziesz myśleć. Po prostu pielgrzymowanie po szklaku Camino, spotkanie ludzi, którzy się do ciebie uśmiechają, którzy też mają jakiś bagaż swojego doświadczenia, swojej przygody, to sprawi, że na Camino będziesz chciał wrócić. Jeśli chodzi o kwestię duchową, to tutaj bym bardziej powiedział, że jeśli się zastanawiasz pod względem duchowym, to tym bardziej dla ciebie Camino jest odpowiedzią. Wyjście z danego swojego punktu, wstanie z kanapy, jak mówił papież Franciszek, zawsze będzie tym elementem, że znajdziesz tam odpowiedź duchową. I czy to będzie Camino z Polski, niemieckie, francuskie, hiszpańskie… Zawsze znajdziesz odpowiedź. Na pewno piękne jest, jeśli się pielgrzymuje małą grupą i to może być świetną sprawą dla skautów. Nawet jeśli ktoś się boi, to da sobie radę, nawet gdy wyrusza pierwszy raz. I gwarantuję, że te osoby, które pojadą w tym roku, wrócą do domu i sprawdzą od razu, co „wycaminować” w następnych latach. Później tych szlaków będzie bardzo dużo. Droga będzie wtedy pociągać. Z takich wspomnień jeszcze duchowych, to jest taki moment, że szlak św. Jakuba kończył się taki sposób, że się przychodziło do św. Jakuba, wchodziło się po schodkach do góry, bo nad ołtarzem jest figura św. Jakuba i jest tzw. „przytulas z Jakubem”. Że się podchodzi do tyłu św. Jakuba i się go przytula. Myślę, że osoby, które są w sobie zakochane, nieraz doświadczyły takiego objęcia, poczucia bezpieczeństwa. I to jest tak, że gdy obejmujesz tak św. Jakuba (oczywiście to są akcenty zewnętrzne, ale akcenty zewnętrzne do wspomożenia ducha są nam bardzo potrzebne), to czuje się to objęcie. Takie „św. Jakubie, pewne rzeczy musimy ponieść razem”. Takie wspomnienia bardzo często nam się zradzają, bo mamy takie swoje piątki caminowe. Od momentu, gdy wyszliśmy na Camino z tą ekipą, to oglądamy filmik z Camino i zazwyczaj coś tam jeszcze wspominamy i opowiadamy albo planujemy nową drogę.
KK: To pozostaje mi życzyć „Buen Camino!”.
Ks.D: Buen Camino!
KK: I bardzo dziękuję za rozmowę. Z księdzem Dawidem Kosteckim, w Bolesławcu, rozmawiała Kasia Kaczmar HR.
Ks.D: Pozdrawiam wszystkich skautów, którzy wyruszą na Camino w tym roku. Nie bójcie się, wyruszcie z uśmiechem, z otwartą duszą, otwartym sercem, a będą się dziać rzeczy wielkie. Buen Camino!
PS.
KK: Może ksiądz powiedzieć, dlaczego go ciągnie na Camino.
Ks.D: Haha! Dlatego, że żyjemy w świecie jakim żyjemy. Bardzo szybkim, który daje nam mnóstwo informacji. I patrząc też ze struktury kościoła i struktury duchowieństwa, to nie żebym się żalił, ale każdy wie, że nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie jest pięknie. No i na Camino mnie ciągnie, żeby uspokoić tego ducha. Złapać oddech duchowy. Bo rzeczywiście na Camino mam dużo czasu dla Pana Boga. Mogę z Nim poprzebywać, przemyśleć i ładować te baterie. I też na pielgrzymkę do Częstochowy pielgrzymuję jako organizator, a na Camino jestem uczestnikiem, więc to jest całkiem inny poziom pielgrzymowania. I jeszcze mi się przypomniało coś w kontekście tego, co zabrać na Camino. Niektórzy się szykują tak, że gdzieś tę muszelkę szykują wcześniej, żeby znalazła się na plecaku. Muszla św. Jakuba. Ale ją też możecie nabyć w pierwszych dniach, będąc na szlaku. Warto. Niech się znajdzie na plecaku, bo jest to symbol, że dana osoba jest pielgrzymem. I paszport pielgrzyma. Lepiej zaopatrzyć się w niego wcześniej. I nie żebym robił jakąś reklamę, bo nic od nich nie mam, ale Katedra w Lęborku wydaje te paszporty, jako certyfikowany paszport polski. I jest to przygoda, żeby te pieczątki zbierać. A my też w tamtym roku na pieszej pielgrzymce do Częstochowy rozdawaliśmy muszle świętego Jakuba proboszczom, którzy nas gościli. Jedna osoba, która była na Camino, powiedziała mi, że jeśli się komuś daje muszlę, to zobowiązuje się tę osobę, żeby wyruszyła na Camino. I okazało się to któregoś dnia. I gdy dawałem tę muszlę na ręce proboszcza to mówiłem, że też całą parafię zobowiązuję, żeby wyruszyć na Camino. Muszla jest tym symbolem pielgrzymowania, więc Kasiu – na Twoje ręce daję też muszlę św. Camino, abyś ty i wszyscy skauci, którzy nas czytają i słuchają, mieli owocny czas pielgrzymowania. Buen Camino!
KK: Bardzo dziękuję! Buen Camino!
PS. 2
KK: Jedziemy na dworzec, ks. Dawid odwozi mnie na pociąg do Wrocławia i przypomniała mu się historia.
Ks.D: Tak, z takich przygód, które gdzieś tam nazwaliśmy przygodami jedzeniowymi to pamiętam jak strasznie padało, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i szukaliśmy noclegu. Pojechaliśmy na Mszę św. Ksiądz nas wpuścił, żebyśmy odprawili. Powiedział też, że ma taką parafialną albergę, ale ona jest nieużywana i będzie gotowa niedługo. Jak przyjechaliśmy, to wszystko było brudne, pleśnią porośnięte i stwierdziliśmy, że ciężko będzie tam nocować. Kościelny, który nas zawiózł, zlitował się nad nami i zabrał nas do swojego mieszkania i tam nas przenocował. Ale chcieliśmy coś zjeść, więc poszliśmy do restauracji. No i chcieliśmy zupę, żeby się zagrzać. Wzięliśmy zupę rybną. Cena wskazywała na porcję – talerz zupy. Ale nie mogliśmy się z panią dogadać, bo oczywiście po hiszpańsku nikt z nas nie mówił. I ona była bardzo zdziwiona, że bierzemy aż 4 porcje zupy rybnej. No, ale nam przyniosła i okazało się, że to były cztery wazy tej zupy. W ogóle bardzo często Hiszpanie dziwili się – na pewno tyle zjecie? Na pewno tyle dacie radę? My też się bardzo zdziwiliśmy tymi czterema wazami.
KK: Zjedliście?
Ks. D: Zjedliśmy. I drugie danie, które zamówiliśmy, też zjedliśmy.
KK: Jest takie powiedzenie wśród skautów „Harcerz Rzeczpospolitej, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic”. Więc pielgrzym na Camino, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic.
Ks. D: Często odwoływałem się też do innego powiedzenia, które mi się kojarzy ze skautami, czyli „dzisiaj jesteśmy najedzeni pod korek”. A jeszcze z kwestii duchowych, to była bardzo duża otwartość Hiszpanów na pomoc w załatwieniu Mszy św. W sensie takim, żeby ta Msza była odprawiona w takich godnych warunkach. Pamiętam kaplicę, którą zajmowali się Hiszpanie. Stanęli prawie na głowie, żeby ściągnąć księdza i zapytać go, czy możemy odprawić Mszę św. I bardzo mocno przykładają wagę do wystroju duchowego wewnętrznego i zewnętrznego. Pamiętam, jak jeden ksiądz skończył Mszę i bardzo gdzieś się spieszył, a my chcieliśmy odprawić Mszę i on poświęcił swoje inne obowiązki na to, żebyśmy my mogli przeżyć Eucharystię. I to było piękne. A wiem, jak to jest być czynnym kapłanem w swojej parafii i czasami przełożyć swoje obowiązki dla kogoś, kto Ci tak ni z gruszki, ni z pietruszki przychodzi. Jest to na pewno jakaś ofiara. Więc temu księdzu, za tę ofiarę – Bóg zapłać!
Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.
Jesteśmy na wędrówce na Święty Krzyż. Nie jesteśmy żadną jednostką, nie wędrówka nas zebrała, ale Asia – u końca drogi będziemy świętować jej obrzęd FIAT. Rozmawiamy, jak to przewodniczki, o skautingu. W pewnym momencie słyszę słowa poruszenia o „takim Ognisku, które nie planuje wędrówek, tylko na spontana losuje peron, liczbę przystanków i wyrusza w teren”. Z nieskrywaną nutą radości i dumy mówię „aaaa tak, to moje”.
Jak to się stało?
Dziewięć miesięcy wcześniej poczęło się w naszych sercach i głowach marzenie o przygodzie. Właśnie rozpoczynałam prowadzenie Ogniska Szefowych i bardzo mi zależało na Ognisku, które będzie nas i nieść, i ożywiać, i ładować akumulatory do służby w jednostkach. A co jest w sercu czerwonej gałęzi i najbardziej rozpala? Bycie w drodze: wędrówka właśnie.
fot. Archiwum Autorki
Opowiem najpierw o powodach, później o pomyśle naszej przygody, o tym, jak ją realizowałyśmy, o owocach i moich wnioskach inspirowanych tymi przygodami.
Wędrówki zazwyczaj, a nasz pomysł
Wędrówka zazwyczaj wygląda tak: szefowa przygotowuje w excelu listę służb i tabelę z planem wyjazdu. Przewodniczki wpisują do tabelki, których zadań się podejmą. Później dołącza tabela ze sprzętem do zabrania i tabela z produktami do jedzenia (przygotowana przez inne przewodniczki). Po wędrówce tabelka z rozliczeniem. Zadania, zadania, tabelki, excelki… My byłyśmy serdecznie zmęczone formalizmem i sztywnością. Tym, że organizacja dwudniowej wędrówki pochłania nieproporcjonalnie dużo czasu i energii. A chciałyśmy odpocząć od kolejnego napięcia i stresu, mając studia i jednostkę na co dzień. Chciałyśmy, żeby wędrówki nas ożywiały i nie były kulą u nogi. Potrzebowałyśmy przygody, ryzyka, spontaniczności, radości życia, realizacji własnych celów i wyzwań. A że na pierwsze spotkanie przyszły szalone i odważne dziewczyny (innych nie mamy), to wizja wędrówki na spontanie stała się ciałem. „Albo się sprawdzi i do końca roku tak pociągniemy, albo pożałujemy i to będzie pierwsza, a zarazem ostatnia taka wyprawa” – uznałyśmy. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Challange accepted.
Ja wiem, że „potrzeba przygody i spontaniczności” może brzmieć dziwnie. Zadaniem czerwonej gałęzi jest przecież formacja, nie zabawa. Ale, ale… Uświadamianie sobie i realizacja potrzeb1 jest formująca. Tak więc naszym celem nie było pójście na łatwiznę i ucieczka: „rzucę wszystko i pojadę w Bieszczady (btw. jestem z Podkarpacia – nie widzę w tym nic czarującego)”, ale pozytywna odpowiedź na niezaspokojone wspólne potrzeby i marzenia czerwonych serc.
Spontaniczne wędrowanie w praktyce
Spotykałyśmy się na dworcu kolejowym w Krakowie i losowałyśmy najpierw peron odjazdu (tam wsiadałyśmy w pierwsze możliwe REGIO), potem liczbę przystanków, a już w terenie – azymut. I ruszałyśmy. Gdy droga dobiegała końca lub się rozwidlała, wybierałyśmy kierunek bliższy azymutowi. Każda z nas miała też zabrać jakieś losowe produkty na posiłki. Na przykład to, co akurat zostawało w lodówce po tygodniu zajęć. Ja zaś zabierałam kociołek do gotowania. I tak „się składało”, że i droga była piękna, i posiłki pożywne, a produkty do siebie pasowały. A z czterech tabelek, ku radości serc, zrobiło się okrągłe zero.
fot. Archiwum Autorki
Podczas wędrówki jesiennej rozmawiałyśmy w drodze o Camino. Kilka z nas bardzo chciało ją przejść w wakacje. Nie upłynęło pięć minut, gdy na przystanku nasz wzrok zatrzymał się na muszli. Trasa znalazła nas sama. Dotarłyśmy nią do kościoła św. Jakuba w Więcławicach. Znalazłyśmy pana Mariana i nocleg w parafialnej salce.
Podczas wędrówki zimowej, już po zmroku, poprosiłyśmy o nocleg u ojców bonifratrów. Przełożony przed naszym telefonem rozważał fragment Ewangelii o miłosierdziu. Odczytał ów splot wydarzeń jako działanie Opatrzności, więc zaprosił nas do środka. Dostałyśmy trzy pokoje, dostęp do kuchni, wspaniałe śniadanie i kolację. A przede wszystkim obecność. Byłyśmy tam przyjęte, jak ukochane córki. Kilka tygodni później, dzięki temu spotkaniu, odbywałyśmy u ojców Cardinal.
Na wędrówce wiosennej trasa wypadła przez Kalwarię Zebrzydowską – jedno z najważniejszych sanktuariów w okolicy oraz trasa ze wzgórzami i dolinami zapierającymi dech w piersiach. Nocleg w hamakach na dziko w lesie dawał poczucie wolności i niezależności.
fot. Archiwum Autorki
Tak sobie myślę: jeśli wykonam swoje zadanie [ni mniej, ni więcej] i zaufam Bogu – odważę się na nieznane, to On zajmie się resztą. Jeśli odpuszczę potrzebę kontroli i pewności, to dam Jemu przestrzeń na działanie. A Boga nie przerosną nawet największe nasze potrzeby. No więc zaufałam, a owoce przerosły moje najśmielsze oczekiwania.
Gwoli ścisłości
Warto wspomnieć jeszcze o planie dnia. Rytm zwykle wyznaczały posiłki, Godzina Światła przed obiadem i różaniec w ciszy [zaczerpnięty z wędrówki szkoleniowej] po obiedzie. Kiedy napotkałyśmy dobre miejsce na obiad lub na nocleg, po prostu tam się zatrzymywałyśmy. Nie spinałyśmy się konkretnymi godzinami, przez co plan układał się właściwie sam, a my cieszyłyśmy się byciem w drodze. Omawiałyśmy co będziemy robić 2-3 godziny naprzód, a wieczorami pozostawał czas na spotkania i rozmowy.
fot. Archiwum Autorki
Jeszcze dwa słowa o spontanicznym przygotowaniu. Gdybyś odniósł/odniosła wrażenie, że spontaniczne wędrowanie to chaos i brak organizacji… Otóż nie. Jest różnica pomiędzy “spontanem”, a “przypałem”: pomiędzy świadomym wyborem [że razem tak chcemy wędrować], a brakiem pomysłu / nieodpowiedzialnym podejściem do swojej funkcji.
Przed chwilą pisałam o wykonaniu swoich zadań. Dokładnie wiedziałam, co jest moim zadaniem, a co mogę puścić z biegiem wydarzeń. Przed wędrówkami troszczyłam się o program duchowy i metodyczny – warsztaty, rozważania i o wybór odpowiedzialnych osób za ich realizację. Te kluczowe elementy miałam pod kontrolą, a podział drobniejszych zadań wychodził już spontanicznie.
Owocowo
Brak sztywnego planu pozwalał nam cieszyć się drogą i psychicznie odpocząć. Mnie, jako szefowej, ułatwiło to dostrzeganie potrzeb i możliwości innych Przewodniczek.
Będąc szefową, czuję pokusę, żeby przywiązywać się do planów i aktywności. Rozliczać siebie i innych z wykonanych zadań kosztem uwagi i zwyczajnego towarzyszenia sobie. Kosztem spotkania. Oczekując od siebie i od wędrówki wiele, łatwo można usprawiedliwić ucieczkę od budowania relacji w zadaniowość. A Szefowe potrzebują obecności, uwagi, przyjęcia, ciepła, zauważenia. Zadanie Szefowej Ogniska postrzegam jako budowanie przestrzeni bliskiego spotkania, w którym można się otworzyć i podzielić tym, czym każda z nas żyje. I dziś widzę, że taki plan ułatwił nam świadomą obecność, bycie tu i teraz.
Z radością obserwowałam, jak przewodniczki cieszą się wędrówkami i na nich odpoczywają (szczególnie psychicznie). One żyły tymi przygodami pomiędzy wędrówkami. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby Ogień tak płonął. W ciągu roku widziałam radość i dumę na twarzach dziewczyn, kiedy opowiadały o Ognisku i wędrówkach.
Pięknym było również, to gdy szefowe dostrzegały w różnych sytuacjach Boże prowadzenie.
Wędrówka letnia
Kumulacja Opatrzności i spontaniczności wydarzyła się na wędrówce letniej. Padło na Norwegię. Przed wędrówką kupiłyśmy bilety, zrobiłyśmy zakupy i każda z nas przygotowała jedną rzecz – dwie godziny spotkania na żywo, bez żadnych excelków i tabelek.
Spałyśmy zazwyczaj na dziko, w hamakach. Nie losowałyśmy już peronów i stacji, bo pociągi w Norwegii do tanich nie należą. Za to jeździłyśmy stopami. Udało się nam około 80% drogi samochodowej przejechać całą czwórką. Podobnie jak w ciągu roku, plan i trasa układały się niemal same.
fot. Archiwum Autorki
Pierwsza Godzina Światła skłoniła nas do pójścia w ciemno i od niej właśnie wiele się zaczęło: „zdobyłyśmy” Preikestolen, pływałyśmy łódką po morzu (dwie z nas nawet prowadziły), weszłyśmy przez zamknięte zazwyczaj drzwi, poznałyśmy miejscowych Polaków, uczestniczyłyśmy w Mszy Świętej odprawianej tylko dla nas (po angielsku przez Kenijczyka, którego proboszczem jest Wietnamczyk, a szefową – ważniejszą od biskupa – pani Ela), modliłyśmy się Słowem i wędrowałyśmy, zajadałyśmy kanapki u marynarza z Kongo, spałyśmy przy cmentarzu w towarzystwie alpaki, biwakowałyśmy w skandynawskiej naturze, odwiedziłyśmy skautkę na protestanckim spotkaniu młodych, a dwie z nas zaliczyły przejażdżkę policyjnym radiowozem – na pace.
fot. Archiwum Autorki
Dostałyśmy palnik i butlę z gazem, mnóstwo jedzenia, a nawet pieniądze. Niewiele brakło, byśmy wyszły z tej wędrówki na plus(!) – tak, po tygodniu spędzonym w Norwegii. Ogrom hojności Boga i ludzi. W każdym miejscu byłyśmy przyjmowane jak ukochane osoby. Dla jasności, nie minęły nas trudne momenty – zimne noce, późne poszukiwanie noclegu, zmęczenie, napięcia i niepokoje. Częścią każdej wędrówki jest trud, szczególnie tej najbardziej szalonej.
Na zakończenie usłyszałam: „teraz to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych”. I chyba nie ma większej nagrody na zakończenie roku pracy, niż doświadczać takiego Ognia.
Tytułem podsumowania
Spontaniczne wędrowanie było skuteczne i owocne w naszym Ognisku, ponieważ zaspokajało potrzeby: wyzwań, świętowania, celu, przygody, urozmaicenia, prostoty, zabawy, autonomii, wybierania własnych planów oraz sposobów ich realizacji, spójności, kontaktu z przyrodą, pokoju, wzajemności, siły grupowej, zrozumienia, wsparcia, wzbogacenia życia, wspólnoty, rozwoju, autorytetu, inspiracji. I jestem przekonana, że te potrzeby można również zaspokajać w planowanych wędrówkach, tych z excelkami. My wybrałyśmy akurat taką formę, bo dzięki niej chętniej przekraczałyśmy próg domu i ruszałyśmy w niewygodę drogi. Bo taka forma nas ożywiała i zapalała.
I ja wiem, że niektórzy powiedzą: „ale wy macie małe Ognisko, to możecie sobie pozwolić na takie wyprawy. Też bym tak chciała, ale u nas dziewczyny potrzebują prysznica i ciepłej wody. To, o czym opowiadasz, nie jest możliwe dla wszystkich… Nie każdy jest taki odważny…”Myślę, że w najlepiej pojętym interesie skautingu jest dostrzeganie i odpowiadanie na potrzeby szefów. Zauważam to po fakcie, jako wynik refleksji nad zeszłorocznym doświadczeniem prowadzenia Ogniska. Sprawdzone – potwierdzone. Natomiast te potrzeby mamy różne, dlatego warto poznać swoje. Takie wędrowanie było dla nas ryzykiem, bo odpuściłyśmy kontrolę i potrzebę bezpieczeństwa. Zaryzykowałyśmy głód, niepewność, niezadowolenie, bezdomność – wiemy, jak to jest czuć się jak żebrak. I pod koniec wyjazdu naprawdę cieszyłyśmy się powrotem do „zaplanowanego życia”. Ale wyzwanie się opłaciło. I nie tyle mam na myśli spontaniczne wędrówki, ile zaryzykowanie i przełamanie schematów. „Zrobienie ogniska po naszemu”, elastycznie, według tego, czego potrzebujemy, a nie według sztywnych wytycznych. A jednocześnie cele wędrówki i formacji czerwonej gałęzi zrealizowałyśmy w nie mniejszym stopniu, niż w poprzednich latach.
fot. Archiwum Autorki
Dlatego, jeśli chcecie coś zmienić, odwagi! Niech nie ograniczają Was schematy i liczby, ale niech Was ożywia Duch! Wsłuchajcie się w swoje wnętrze: marzenia i potrzeby i dajcie się poprowadzić w nieznane. Niech Ogień Was rozpala i nie gaśnie!
Kasia, przez 6 lat Drużynowa krakowskiego „Tornada”, Szefowa Ogniska Przewodniczek, fanka i
organizatorka skautowych imprez integracyjnych - szczególnie tych kończących się rano. Wolny duch –
dziś tam, jutro tu. Ale zazwyczaj tam. Człowiek głębokiej myśli, absurdalnego żartu i czarnego poczucia
humoru. Wychodzi z dworu na pole.
Postawiliśmy sobie jako Stowarzyszenie bardzo ambitne cele. Mam na myśli Strategię przyjętą na Sejmiku (Z wypiekami na twarzy – misja, wizja 05.2021.pdf). Pierwszy z celów, chyba najczęściej poddawany pod dyskusję dotyczy liczebności: „1.Będzie nas dwa razy więcej (12 tys.) do 2025 roku i 4,5 raza więcej (20 tys.) do 2030 roku”. Pomimo tego, że ktoś pomylił się w rachunkach, to zagłębiając się w lekturę owego planu zauważam, że jest całkiem sensowny. Może i ma trochę zbyt marzycielski ton, ale po jego lekturze wiemy dokładnie czego chcemy, po co i dlaczego. Niestety niewiele zostało powiedziane o tym jak to zrobić. Jak powiększyć tę moją jednostkę?
Z tym pytaniem mierzyłem się przez ostatnie dwa lata, a w ostatnim roku ze wzmożoną aktywnością, z racji tego, że reaktywowaliśmy z bratem szczep. Poniższy tekst jest odpowiedzią na te pytanie. Przedstawiam w nim moje pomysły, doświadczenia, wnioski oraz zasłyszane koncepcje. A na końcu znajdziecie link do folderu z materiałami naborowymi.
Część I: Kanały dotarcia do potencjalnych skautów i skautek
1. Bezpośrednie rekomendacje – zacznijmy od tego co najprostsze i najbardziej naturalne, czyli poczta pantoflowa.
Cenni mogą okazać się znajomi (ze studiów, z pracy, z duszpasterstwa). Pochwalmy się im, gdy przeżyjemy coś niezwykłego. Może któryś z nich nada się na przybocznego? Warto zachęcić dobrego kolegę do pojechania z kręgiem na wędrówkę, poprosić o pomoc na zbiórce. Nie masz nic do stracenia – najwyżej się nie zgodzi.
A jak już wszyscy twoi znajomi będą mieć dość słuchania o harcerstwie, to warto, by do akcji wkroczyli kochani, dumni rodzice. Pewnie już nie raz opowiadali swoim znajomym jak zaradne są ich dzieci dzięki harcerstwu. Potrzebujemy by robili to częściej, by byli naszymi ambasadorami. Mowa tu zarówno o Twoich rodzicach, jak i rodzicach chłopaków z twojej jednostki. Warto przypominać im o ich ważnej, roli podzielić się z nimi materiałami takimi jak link do strony ze zdjęciami, ulotki, foldery. Wszystko po to, by rekomendacja zakończyła się przekazaniem kontaktu do was – szefów.
Skauting polecać mogą też harcerze, których już mamy. Wiele firm za przyprowadzenie nowego klienta hojnie wynagradza polecającego. Może warto gratyfikować to także w drużynie? Czemu przyprowadzenie kolegi na zbiórkę nie mogłoby być zadaniem na stopień?
2. Szkoła – jeśli chcemy szybko i dużo.
Z naszych doświadczeń wynika, że im młodszy rocznik, tym łatwiej zachęcić potencjalnych skautów. W ubiegłym roku nabór w 20 klasach (trzecich, czwartych i piątych) dał gromadzie 23 chętnych, a w 21 klasach (szóstych, siódmych i ósmych) dał drużynie 9 chętnych, z czego tylko jeden był z ósmej klasy. Te liczby w zależności od szkół mogą być bardzo różne, ale dają pewien obraz tego, czego można się spodziewać.
Problem z naborami w szkole jest jednak taki, że kierujemy naszą ofertę do szerokiego grona i trafiają do nas ludzie dość mocno przypadkowi. Szansa na to, że zostaną na dłużej jest więc mniejsza niż w przypadku rekomendacji.
Opcji naborowych w szkole jest wiele. W dużej mierze zależy to od szkoły, w której będą miały miejsce:
A) Krótkie 5-10 min wystąpienia w klasie. Kluczowe jest tu zaciekawienie i kontakt z uczniami. Bardzo mile widziane są emocjonujące historie obozowe i pytania do publiczności. Warto wspomóc swój przekaz werbalny jakąś wizualizacją: prezentacją ze zdjęciami, czy wydrukowanymi materiałami.
B) Wystąpienie podczas zebrania z rodzicami. Dobre szczególnie w przypadku naboru do gromady. Ale sprawdza się też wiadomość z kluczowymi informacjami od dyrekcji do rodziców (np. poprzez librusa). Informacja od dyrekcji doda wam wiarygodności w oczach rodziców i dzięki temu nawet, gdy dzieciaki pogubią ulotki, rodzicie będą wiedzieć, gdzie i kiedy jest zbiórka.
Fot. Antoni Biel
C) Umówienie się z katechetami i przyjście do nich na religię to prosta i przyjemna opcja. Macie wtedy całą lekcję dla was. Po wystąpieniu warto zabrać klasę na boisko na grę, żeby nie zanudzić ich samym gadaniem. Dobrą motywacją do przyjścia na pierwszą zbiórkę może być też ocena w górę z religii za dołączenie do drużyny.
D) Spotkanie z uczniami z wszystkich klas na auli. Tutaj wyzwaniem jest utrzymanie uwagi tak licznej widowni. Dobrze jest wyposażyć się w rzutnik i materiał filmowy, który pozwoli utrzymać uwagę odbiorców i da wam chwilę na napicie się wody podczas wystąpienia. Mile widziane będą też quizy z bieżąco przekazywanej wiedzy, aby uważnie Was słuchali.
E) Do naborów w szkole dobrze jest wykorzystać naszych harcerzy. Świadectwo kogoś w ich wieku jest bardziej pociągające niż gadanie kogoś starszego. Warto, by oni też powiedzieli kilka słów na naborze lub chociaż zbierali kontakty. Jeśli masz w tej szkole już dużo harcerzy, to dobrze, by wszyscy w dniu naboru przyszli w mundurze. Zainteresowanie kolegów będzie gwarantowane i nim się obejrzycie, sami zaczną pytać o co chodzi w tym skautingu. Harcerze mogą także wykorzystać inną formą naboru, tzn. dawać listy z fabularnym zaproszeniem na zbiórkę (najlepiej z jakąś prostą zagadką) osobom, które wyglądają na takie, które nie boją się przygód.
F) Gdy pogoda sprzyja, można też zorganizować jakąś aktywność dla szkoły, na przykład jedną dyscyplinę podczas dnia sportu, jakiś bieg na orientację itd. To dobrze pokazuje wasze działania w praktyce i pomoże zaskarbić sobie przychylność dyrekcji.
3. Parafia to miejsce, przy którym działamy. Ważne by wierni jak i księża mieli świadomość i rozumieli czym się zajmujemy. W sprzyjającym środowisku łatwiej o pomoc z ich strony. Na powiedzenie kilku słów o harcerstwie mamy kilka okazji:
A) Krótkie (max. 3 min) przemówienie po ogłoszeniach parafialnych to okazja by opowiedzieć o tym czym się zajmujemy szerokiemu gronu parafian. Przekaz kierujemy tu raczej do rodziców i dziadków. Nie nastawiałbym się na wielu chętnych z tej formy naboru, ale jest to budowanie dobrego PR-u o którym mowa wyżej.
B) Spotkania dla rodziców dzieci pierwszokomunijnych lub spotkania dla bierzmowanych. Zaletą wystąpień podczas takich spotkań jest to, że mówimy do ludzi w odpowiednim wieku lub ich rodziców oraz to, że są wierzący (a przynajmniej jakaś część z nich).
C) Gdy macie zaangażowanego duszpasterza, który ma dobry kontakt z parafianami, to warto poprosić go, by „wyhaczył” wam kilku kandydatów i zachęcił do przyjścia na zbiórkę. Szczególnie dobrą okazją na to jest chodzenie księży po kolędzie.
D) W parafii z pewnością są też jakieś wspólnoty. Dobrze znaleźć taką, która ma ofertę jedynie dla dorosłych. Warto wtedy wkręcić się na jedno z ich spotkań i zaoferować rodzicom przestrzeń do rozwijania wiary dla ich dzieci.
Ludzie zwerbowani z parafii zazwyczaj zostają na dłużej, bo mają bardziej zbliżony światopogląd i sprzyjających rodziców.
Zarówno w parafii, jak i w szkole, ważne jest by zebrać numery kontaktowe do potencjalnie zainteresowanych. Da to możliwość zadzwonienia w piątek, przypomnienia im o zbiórce i rozwiania ich niepewności.
4. Ulotki, plakaty i działalność w Internecie – bardziej jako wsparcie pozostałych środków niż samodzielne kanały, ale ważne i potrzebne.
W przypadku wszelkich naborów nieocenioną pomocą okazują się drukowane materiały. (Nieocenioną, ale jednak tylko pomocą, bo nie wierzę w to, że rozdanie ulotek na ulicy, bez chociażby kilku zdań komentarza, kogokolwiek zachęci). Ulotki należy traktować jak takie swoje wizytówki – w końcu to oprawa graficzna dla twoich danych kontaktowych. Dzięki nim ludzie mają na czym zawiesić wzrok podczas waszego wystąpienia. A ulotka, która po przyjściu ze szkoły wypadnie uczniom z zeszytu, przypomni im o zbiórce.
Rodzice zaciekawieni twoją reklamą skautingu często chcą dowiedzieć się czegoś więcej przed wysłaniem dziecka na pierwszą zbiórkę. Przydatna do tego będzie estetyczna i pełna waszych zdjęć strona. Przejrzysta komunikacja w internecie zapewni wam wiarygodność w oczach rodziców, bo zobaczą, że wiele osób już wam zaufało, że z powodzeniem organizujecie wyjazdy itd. Najłatwiejszą do zrobienia wydaje się strona na Facebooku. Dobrze jest mieć stronę szczepu, bo macie pełną kontrolę nad tym, co się na niej znajduje i możecie dodać typowo naborowe grafiki. Mimo wszystko strona środowiska też powinna spełnić taką rolę.
Można również pokusić się o na tyle mocne funkcjonowanie w internecie, żeby chętni zgłaszali się dlatego, że zobaczyli na waszym profilu jak fajnie się bawicie w tym harcerstwie. Ale dojście do takiego poziomu to byłby raczej długotrwały i energochłonny proces. No chyba, że dysponujecie dużym budżetem na promowanie waszych materiałów. Wtedy można pokusić się o dobre dobranie grupy odbiorczej i posty sponsorowane.
graf. Antoni Biel
5. Myślę, że bardzo ciekawą i taką pierwotną formą naboru, byłoby podchodzenie do grupek dzieciaków z bloków i zagadywanie do nich o harcerstwie. Nie ma już takich band za wiele, dlatego trzeba by zawsze nosić przy sobie kilka ulotek, na wypadek spotkania tego wymierającego gatunku. Ale tak szczerze to nie miałem jeszcze odwagi do zrobienia czegoś podobnego, więc tylko wspominam o tym sposobie dla zuchwałych.
Część II: o czym i jak mówić?
„Ludzie to egoiści, sprzedawaj im korzyści”
Zastanów się, jaka wartość płynie ze skautingu dla naszego odbiorcy? Jakie jego potrzeby może zaspokoić harcerstwo? Dlaczego nas potrzebuje?
Żeby odpowiedzieć na realne potrzeby, trzeba dobrze określić grupę docelową. Rodzice chcą usłyszeć jak ich pociecha rozwinie się dzięki skautingowi. Mówcie im o tym, jak harcerze samodzielnie gotują, sprzątają, robią zakupy, uczą się kreatywności i innowacyjności, gdy muszą zbudować wszystkie obozowe meble z samych żerdek i sznurka. Że uczą się przez doświadczenia, bo stwarzamy im bezpieczne środowisko, w którym mogą popełniać błędy. Że poprzez wykorzystanie prostych środków dajemy im poczucie sprawczości i wzmacniamy pewność siebie. Że spędzamy aktywnie czas na świeżym powietrzu pracując nad kondycją i prawidłowymi nawykami.
Chłopcy natomiast chcą usłyszeć, że w harcerstwie mogą zrealizować swoje najskrytsze marzenia. Że skauci budują własną bazę w lesie, że robią łuki i tratwy. Że bronią honoru drużyny na grach i podchodach. Że tworzą z zastępem paczkę przyjaciół, w której każdy ma ważną rolę do odegrania.
Wiemy już co chcemy przekazać, teraz pytanie ,,jak”?
Chyba nie muszę mówić, że czytanie z kartki odpada. Można nauczyć się tekstu na pamięć, ale wtedy wypowiedź może brzmieć nieco sztucznie, a w sytuacji dużego stresu łatwo jest wiele zapomnieć. Najlepiej i najłatwiej jest oprzeć swoje przemówienie o anegdotki z harcerskiego życia – je masz już w głowie. Wystarczy tylko odpowiednio je przedstawić, by trzymały w napięciu, zadbać o gestykulację i ustawić w logicznym ciągu. Ludzie mają taką właściwość, że kochają słuchać dobrych i emocjonujących historii.
Podsumowanie
Wszelkie materiały naborowe, które stworzyłem przez ostatnie dwa lata zgrałem do folderu: Nabór. Można się zainspirować albo kraść w całości. Udanych naborów!
PS: Wiem, że nie zmieściłem w tym artykule wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że sam wszystkiego nie wiem, a po drugie, że ten tekst jest już wystarczająco długi. Jeśli jednak nadal masz wątpliwości, zastanawiasz się jak porozmawiać z dyrekcją albo jak przeprowadzić zbiórkę naborową itp., to śmiało pisz do mnie na maila skautowego. Myślę, że pomocy nie odmówią też ziomki z namiestnictwa i szefowie CR-ów. Warto pytać.
Fot. na okładce: Franciszek Biel
Antoni Biel
Perfekcjonista, który lubi szukać dziury w całym. W przerwach od nauki gotuje i piecze. Aktualnie drużynowy 9 Drużyny Radomskiej.
Przyciemnione światło, klimatyczna muzyka co chwilę przerywana stukotem kostki spadającej na stół. Kilka osób pochylonych nad stołem, przesuwających figurki z plasteliny pomiędzy misternie wykonanymi z kawałków kartonu drzewami. Wszystko to obserwuje Mistrz Gry, wychylając głowę ze swojej twierdzy, zbudowanej ze stosów notatek oraz kilku podręczników.
Czy przeżyją starcie z grupą wrogich goblinów, które zdesperowane próbują zdobyć miano wojowników? Czy strachliwa, drobna elfka Elanor odważy się stanąć w obronie swoich przyjaciół? Może po chwili namysłu, kierująca jej ruchami osoba, pełna wątpliwości, postanowi zachować swoją postać przy życiu i skieruje jej kroki do ciemnego lasu?
Emocje, trudne decyzje, immersyjny świat pełen tajemnic i epickich historii. Prości ludzie, stający się herosami. Mieszanka talentu aktorskiego, rekwizytów i nieograniczonej niczym wyobraźni. Właśnie w tych kilkunastu słowach, zawarta jest cała esencja gier typu RPG – role playing games. Piękno fabuły i historii, prostota wykonania i radość z przeżytych przygód. Każdy, kto miał kiedyś trochę styczności z metodą skautową, to już pewnie wie, jakie słowo zaraz padnie.
Ekspresja
To ona właśnie ma być piękna, prosta i radosna. Ma dawać możliwość przeżycia emocji i wyrażania samego siebie. Wylewając się, uświetnia każdy wyjazd swoją obecnością, sprawia, że “posmarowane” nią gry stają się niesamowicie wciągające. Jest nie tylko techniką, ale przede wszystkim metodą bycia. Daje dużo (jak nie najwięcej) korzyści wychowawczych. Ciężki grzech popełnia każdy metodyk, czy to poważny skautmistrz, czy też świeżo upieczony absolwent kursu II stopnia, nie rozwijając jej w swojej jednostce, niezależnie od gałęzi czy nurtu.
Jak to często bywa w skautingu, aby zapoczątkować jakąś zmianę u swoich podopiecznych, należy najpierw wdrożyć ją u siebie. W tym przypadku inspirując swoją ekspresywnością innych.
Co, jeśli sami nie czujemy się w tym dobrze? Jednym z kół ratunkowych są właśnie gry RPG. Nie potrzeba wiele, aby zacząć, a możliwości są ograniczone tylko zbiorową kreatywnością i wyobraźnią grających. W efekcie dostajemy bardzo dużo rozrywki typu old-school, przeplatanej interakcją z żywymi ludźmi, którzy siedzą naprzeciwko nas, a nie po drugiej stronie ekranu. Uczymy się wczuwania w postać, przeżywania emocji i okazywania ich innym, interakcji społecznych. Wszystko to w bezpiecznym, bo wolnym od społecznych i życiowych konsekwencji, środowisku high czy low fantasy, które dotąd znaliśmy tylko z powieści i bajek. Czy to nie brzmi fantastycznie?
Na szczęście to nie koniec tego, co mogą dać nam gry RPG. Możliwości wykorzystania ich w skautingu znacznie się poszerzają, kiedy staniemy się Mistrzami Gry (MG) i zaczniemy snuć własne historie dla innych. W swojej kilkuletniej przygodzie jako gracz, a potem prowadzący gry dla innych, odkryłem kilka rzeczy, które dają się dobrze zastosować w skautingu. Nie wątpię, że to dopiero początek odkryć, może po mojej zachęcie uda Ci się Drogi Czytelniku lub Czytelniczko, znaleźć coś samemu!
Immersja
W wyniku immersji następuje tak zwane “zanurzenie umysłu”. Immersja jest również jedną z właściwości sztuki i ważną cechą dobrych gier komputerowych. Czy czuliście się rzeczywiście Geraltem, podejmując trudne decyzje w Wiedźminie ? Może grając w Red Dead Redemption rzeczywiście mieliście moralne dylematy, wcielając się w postać Arthura? Jeśli tak, to doświadczyliście właśnie immersji. Dobrze prowadzony rpeg również będzie powodował głębsze wejście w świat, w którym się dzieje. Wysoka immersja pozwoli poczuć emocje postaci, którą kierujemy i podejmować decyzje, tak jak rzeczywiście byśmy my je podejmowali. Często będą to decyzje, jakich boimy się podjąć w realnym życiu.
Dobra gra skautowa musi być wciągająca i angażująca. Wprowadzenie do niej wysokiej immersji powoduje lepsze przeżycie i większą przygodę w grze. Jest różnica pomiędzy skakaniem przez sznurek, bo druh tak na punkcie powiedział, a dokonywaniem abordażu przez burtę statku, aby wygonić z niego piratów! Poprzez lepsze wczucie Kraala w postacie, dopracowanie strojów czy rekwizytów, stworzenie klimatu czy inne zabiegi, możemy pociągnąć naszych podopiecznych w nowe, dotąd niezbadane dla nich przeżycia.. Rozpatrujmy nasze gry pod kątem immersyjności i uczmy się ją stosować!
Metody budowania historii
Cechą dobrej kampanii (długotrwałej historii dla graczy) jest między innymi nieoczywista i nieliniowa historia, która jest w niej kreowana. Na pierwszy rzut oka, wygląda to na bardzo trudne zadanie dla MG. Jak stworzyć fabułę, w której dochodzi do fascynujących interakcji, zwrotów akcji, skomplikowanego i jednoczesnego biegu wielu wydarzeń?
Pierwszym etapem jest wykreowanie świata: czy jest w nim magia? Jak działa? Jakie istoty go zamieszkują? Jakie religie wyznają? Czy są w nim wspomniane w tytule smoki i czarodzieje? Jak wyglądają wsie i miasta? Jaki jest poziom technologii?
Nie ma tutaj ograniczeń, jeśli chodzi o poziom komplikacji zasad komponujących świat i mnogości tego, co w nim jest. Możemy stworzyć świat prosty albo podobny do już istniejącego.
Potem osadzamy w tym świecie bohaterów i inne ważne osobistości. Każda z postaci graczy również narodziła się w tym świecie i w nim żyje. Jakiej jest rasy? Gdzie mieszka i czym się zajmuje? Jaka jest jej osobista historia? Czy MG umieścił w wymyślonej przez gracza historii postaci, czy epizody związane z innymi herosami? Jak spotkała się z resztą grupy? Do tego dochodzą wszystkie główne postacie tworzone przez MG – zły mag, który chce przejąć władzę nad światem, gobliny, które próbują udowodnić swoją dojrzałość do bycia wojownikami i wiele innych… Kreator świata może tworzyć go iteracyjnie, w miarę jak gracze przemieszczają się w nim.
Finalnie czynimy świat otwartym – postacie mogą udać się, gdzie chcą i robić co chcą. Mogą wybrać jeden z wątków przygotowanych dla nich i pokonać złego maga albo dogadać się z nim i rządzić światem. To co definiuje fabułę, to starcie intencji i celów poszczególnych graczy z celami i naturą otaczającego ich świata. To właśnie MG definiuje, jak świat będzie reagować na ich działania. Co zrobi zły mag, aby nie pozwolić graczom sobie przeszkodzić? Jak zareagują gobliny, gdy wyczują opór? Co stanie się, gdy postacie spróbują okraść handlarza bronią na targu?
Jest to kompletnie inne podejście, niż to, co zazwyczaj stosujemy w naszym procesie kreacji gier. Zazwyczaj mamy pewien koncept historii i z góry znamy jej przebieg. Co, jeśli damy pole do wyboru? Czy stworzymy fazę gry, w której nasi harcerze i harcerki prowadzą interakcję ze światem? Może znaleźli się właśnie w małym portowym miasteczku i mają dowiedzieć się, co ono kryje – czy zajmą się wyplewieniem piratów, czy może pomogą w lokalnym sierocińcu – ich wybór. Dobrze skonstruowany świat, nawet prostymi sposobami, pozwoli poczuć im, że mają realny wpływ na rzeczywistość i mogą być jej kreatorami, w pełnej wolności. Poczują naturalne konsekwencje swoich działań i przeżyją immersyjną przygodę.
Pole popisu dla zastępów – bonus dla zielonych duszyczek
Przestrzeń wolności generowana przez otwarty świat daje duże pole do popisu. Niech wcielą się, w kogo chcą – może jeden z nich będzie kowalem, drugi rycerzem… Mogą zrobić stroje, aby pokazać swoje zdolności i zaznaczyć przynależność do określonej frakcji. Niech rozwijają umiejętności i statystyki swojej postaci, realizując stopnie i sprawności w ciągu roku. Możliwości są nieograniczone – i znowu – jedyne co nas blokuje to nasza kreatywność i wyobraźnia!
Obecnie hufcowy w Warszawie i asystent namiestnika harcerzy. Na codzień siedząc w cyferkach i niekończących się liniach kodu ukojenia szukam w filozoficznych rozmyślaniach o pedagogice. Realizuje się artystycznie w fotografii i książkach. W wolnym czasie tworzę historię o smokach i czarodziejach napędzane kawą.