Decyzyjność – czyli jak psuć rzeczy i robić sobie krzywdę

„Dobre decyzje są wynikiem doświadczenia, a doświadczenie zdobywa się poprzez podejmowanie błędnych decyzji.” ~ Mark Twain. 

Będąc jeszcze harcerzem, mój drugi drużynowy, przy okazji pogadanki o BHP podczas pierwszego dnia pionierki, zwykł mawiać: „Pierwsza zasada obozu: jeżeli ktoś zrobi sobie krzywdę, to przegrywa”. Przyznam, że sam ten zwyczaj przejąłem, jako zabawną formę przypominania o bezpieczeństwie. Za każdym razem, gdy słyszę lub wypowiadam te słowa, uśmiecham się w duchu – wiem przecież, że nikt nie robi sobie krzywdy celowo, ale jest to niepożądany wypadek przy pracy. 

Wydaje mi się jednak, że w istocie skautingu bardziej leży akceptacja ryzyka krzywdy niż stawianie bezpieczeństwa na pierwszym miejscu. I proszę, zanim doniesiecie o mnie do kuratorium, przeczytajcie do końca.  

W poniższym artykule szukam zarówno granic Przestrzeni Wolności (przed przeczytaniem serdecznie polecam zapoznać się z artykułem Ignacego Piszczka o tym samym tytule, dostępnym w Przestrzeni), jak i praktycznych wskazówek jak powierzać decyzyjność.  

Ryzyko 

W skautingu wiele mówimy o konsekwencjach, o przestrzeni wolności. Wolności – czyli (jak twierdzi PWN): „możliwości podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”.  

No właśnie – decyzji. Decyzji, które mogą mieć różne skutki – zarówno pozytywne, jak i negatywne. Wolność ma to do siebie, że zawiera w sobie element ryzyka, jest niebezpieczna. Gdybyśmy zawsze wiedzieli, co zrobi nasz podopieczny – to nie byłoby wtedy mowy ani o przestrzeni wolności, ani o skautingu. W naszej metodzie, tak jak w samej wolności, ryzyko jest immanentne . 

Tworząc przestrzeń do samodzielnego podejmowania decyzji i powierzając odpowiedzialność młodym, wiele ryzykujemy, jednak wiemy, że ryzyko to się opłaci w długim terminie. Liczymy, że na podstawie swoich decyzji – trafnych i błędnych – nasi podopieczni będą się rozwijać, uczyć, zdobywać doświadczenie. Jest to podejście jak najbardziej słuszne. 

W praktyce powierzanie decyzyjności okazuje się trudniejsze niż mogłoby się wydawać. 

Najczęściej wątpliwości prześladują nas w dwóch sytuacjach: kiedy nasi podopieczni podejmują błędne decyzje oraz kiedy realizują powierzone im zadania w inny sposób, niż sami byśmy je zrealizowali. 

Zła decyzja to… dobra decyzja? 

Na początku zdefiniujmy, co rozumiemy pod pojęciem „złej” decyzji – gdyż, gdy dłużej się nad tym zastanowimy, niewiele decyzji okazuje się całkowicie złymi. Co więcej – nie każda decyzja, która początkowo wydaje się błędna, daje jedynie złe owoce. Jako błędną decyzję rozumiem tutaj decyzję, wskutek której albo zamierzony cel nie jest osiągnięty, albo zostaje osiągnięty środkami dalekimi od optymalnych (marnotrawstwo zasobów, czasu), albo dzieje się szeroko pojęta krzywda. 

Pierwsze dwa rodzaje błędnych decyzji są dla szefa zawsze pokusą: czujemy nieodpartą chęć wytłumaczenia podopiecznemu, że w ten sposób się nie da, sposób realizacji jest do bani, a zupa była za słona. Czujemy chęć podjęcia decyzji za niego, ponieważ sami mamy już pewne doświadczenie, może kiedyś sami popełniliśmy ten błąd, próbowaliśmy tego, w co właśnie pakuje się nasz harcerz czy harcerka. Jednak tego typu błędne decyzje podjęte samodzielnie przez harcerza, mogą mieć ogromną wartość pedagogiczną na dłuższą metę, podczas gdy „poprowadzone za rączkę” dobre decyzje często rozwiązują problem jedynie tu i teraz. Tego rodzaju decyzje są może nieoptymalne, jednak w gruncie rzeczy nie są złe same w sobie. W końcu dzięki nim osoba uczy się, co działa, a co nie, jak można coś zrobić lepiej. Błędne decyzje polegające na nieosiągnięciu celu lub osiągania go w sposób nieefektywny możemy w zasadzie nazwać inaczej: to „nieoptymalne decyzje”. 

Trzeci rodzaj złych decyzji to sytuacje, w których przez działanie stała się jakaś krzywda – materialna, społeczna czy inna. Powstała jakaś szkoda, którą trzeba naprawić. Pedagogicznie – ogromny potencjał do wykorzystania! Fakt, że skutki naszych wyborów zabolały nas lub kogoś, są potężnym bodźcem do rozwoju i refleksji nad własnym zachowaniem. A jeśli sytuacji towarzyszą duże emocje – mamy gwarancję, że nauka wyciągnięta z tej sytuacji pozostanie z podopiecznym na długo. 

Pozwólmy harcerzom i harcerkom podejmować błędne decyzje!  
Pozwólmy im robić sobie krzywdę, zdobywać doświadczenie i ponosić konsekwencje błędnych decyzji. 

fot. Archiwum Autora

Czy zła decyzja ma coś, o czym dobrej decyzji nawet się nie śniło? 

Błędne decyzje zmuszają nas, choć w minimalnym stopniu do refleksji. Pobudzają nas do myślenia. Dlaczego się nie udało? Jak mogę zrobić to lepiej? Dlaczego to, co zrobiłem, kogoś zabolało? Co mogę zrobić w przyszłości, aby uniknąć podobnych sytuacji?  

Ponadto poczucie krzywdy, straty, ból, a czasem nawet uczucie zawodu, utrwalają w naszej pamięci dane doświadczenie. Z reguły silne emocje utrwalają wspomnienia, zatem jako szefowie tym bardziej powinniśmy zważać na to, w jaki sposób przeprowadzamy „sytuacje kryzysowe” w naszych jednostkach, takie, które wiążą się z silnymi emocjami u naszych harcerek, harcerzy czy wilczków. 

O ile sama „zła” decyzja może nigdy nie będzie dobra, o tyle możliwości pedagogiczne, jakie stwarza, są przeogromne, a długofalowo, dobro, jakie może wyniknąć z pojedynczej trudnej sytuacji, może być gigantyczne. 

Granice autonomii 

Gdzie są jednak granice dla takiego popełniania błędów i robienia sobie krzywdy? 

Najpewniej na obozach szkoleniowych mogliście usłyszeć o trzech: „zagrożeniu zdrowia, życia i moralności”. Ktoś dociekliwy zauważyłby pewnie, że granice te są dosyć uznaniowe, płynne, bardzo zależne od sytuacji. To prawda. Każdą sytuację należy rozpatrywać indywidualnie, biorąc pod uwagę potencjalne konsekwencje, ich trwałość i rozmiar. Warto zauważyć, że te kryteria odnoszą się jedynie do trzeciej kategorii „złej decyzji” – wyrządzania sobie lub komuś krzywdy. W przypadku „nieoptymalnych decyzji” powiedziałbym, że granice autonomii może wcale nie istnieją (lub leżą na dnie kasy drużyny). 

Wejdę tutaj w niewielką polemikę w sprawie granic krzywdy, a może bardziej zachęcę Was do samodzielnej refleksji nad tym, gdzie one leżą. Jasne jest, że uszczerbek na zdrowiu, życiu czy moralności jest po prostu zły, nazywajmy rzeczy po imieniu. Należy zrobić wszystko, co można, aby zapobiec jego wystąpieniu, nie bagatelizując ryzyka. Jednak zacięcie się nożem, złamana ręka podczas Wielkiej Gry, czy kłótnia w zastępie zakończona bójką i podbitym okiem się zdarzają . Zależy nam na tym, aby tego typu krzywdy nie miały miejsca, robimy wszystko, co w naszej mocy, aby im zapobiec, jednak nie rezygnujemy z wolności harcerzy, aby mieć stuprocentową pewność, że się nie wydarzą. Gdybyśmy chcieli całkowicie wyeliminować ryzyko, musielibyśmy zrezygnować z olbrzymiej części naszych zajęć i metody. Dopuszczamy krzywdę, która jest możliwa do naprawienia i nie powoduje poważnych i długotrwałych skutków. 

Moralność jest nieco trudniejsza do ubrania w sztywne ramy i wyważenie potencjalnej krzywdy oraz potencjalnych zysków pedagogicznych. Dostrzeżenie, że jakieś zachowanie powoduje krzywdę moralną, podkreślenie tego przez szefa, a także bardzo ważne – porozmawianie i wyciągnięcie wniosków z podopiecznymi – jest niebagatelną okazją do wzrostu. Zapobiegamy demoralizacji; jednak gdy już wystąpi, nazwanie jej i wyciągnięcie wspólnej nauki z podopiecznymi może przynieść wielką wartość. Trzeba pamiętać, że sytuacje, w których naruszane są znane chłopakom normy moralne oraz ideały harcerstwa (skautingu), dają im w szczególny sposób możliwość rozwoju. Nie chcemy, aby takie wydarzenia miały miejsce, lecz gdy już wystąpią, wykorzystajmy je wychowawczo.  

Ponownie – nie zachęcam do robienia sobie krzywdy czy to fizycznej, czy jakiejkolwiek innej, broń Boże! Pozwalamy na błędy, o ile są one możliwe do naprawienia lub nie skutkują trwałym i poważnym uszczerbkiem. Zauważam jedynie, że często najbardziej wartościowe lekcje w życiu naszych podopiecznych (a także naszym) wynikają z sytuacji trudnych, bolesnych, kryzysowych, z wyrządzonej krzywdy, z tego wszystkiego, czego w życiu chcemy unikać. 

Mleko się rozlało?  

Najważniejszy etap wyciągania nauki z błędu dzieje się PO, a nie W TRAKCIE błędnej decyzji. Rozmowa, wyciągnięcie wniosków, uświadomienie i naprawa szkody to elementy, które pozwalają dojrzewać naszym podopiecznym już po samym fakcie popełnieniu błędu. Jeżeli była to nieoptymalna decyzja, życie często samo nauczy kolejnym razem podjąć ją lepiej – uczymy tego przez życie w przyrodzie, naturalne konsekwencje oraz wszelakie gry. W przypadku błędów, wskutek których stała się krzywda, rozmowa i rekompensata stają się jeszcze ważniejsze. Nie możemy zostawić sytuacji bez komentarza czy rozmowy na jej temat: naszym zadaniem jest pokazać właściwą drogę naprawy sytuacji i pomóc wyciągnąć wnioski. Bardzo ważne jest wyraźne wskazanie szkody, ale też równoczesne pozostawienie przestrzeni lub ewentualne popchnięcie w kierunku jej naprawy – naszym celem nie jest przecież wzbudzanie dalszego poczucia winy, ale nauczenie radzenia sobie w sytuacji, w której kogoś skrzywdziliśmy, adekwatnie do krzywdy i dojrzałości podopiecznych. 

fot. Archiwum Autora

Praktyka  

Jak delegować zadania i dawać autonomię, aby przynosiło to dobre owoce?  

Wybierz odpowiednią osobę do właściwego zadania – Przydzielając zadanie czy powierzając decyzję do podjęcia, pamiętaj o konkretnych osobach, ich potrzebach, zainteresowaniach, mocnych i słabych stronach. 

Deleguj precyzyjnie i transparentnie – Powierzając zadanie, określ jasno pożądany cel, opisz wymagania, jasno wytycz granice. Podkreśl, które aspekty wykonania zadania mogą być zmienione lub dostosowane przez osobę wykonującą, a które muszą pozostać niezmienione.  

Zapewnij zasoby – Powierzając zadanie, upewnij się, że osoba posiada wszelkie potrzebne zasoby, informację i wiedzę do jego realizacji. 

Zapewnij autonomię – Nie wtrącaj się w sfery, które pozostawiłeś do dostosowania i wyboru osobie wykonującej zadanie. 

Zaufaj, nadzoruj i wspieraj – Nie pozostawiaj ich samemu sobie. Jeżeli istnieje potrzeba wsparcia, udzielaj go. Pomóż mu/jej zrobić to samodzielnie! 

Toleruj błędy – Pomoc i wyrozumiałość przy popełnionym błędzie silnie wpływa na zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. 

Ewaluacja – Po realizacji znajdź czas na podsumowanie. Oceń, ale również doceń starania, podjęte próby, pomysły, które się pojawiły oraz ostateczny efekt. Wspólnie świętuj sukcesy. Wyciągaj wnioski z porażek. Zaangażuj osobę, której powierzyłeś zadanie, w proces podsumowania. 

Choć te dobre praktyki pierwotnie dotyczą delegowania zadań, myślę, że można przełożyć je na „zarządzanie odpowiedzialnością” w naszych jednostkach. Do włączania w decyzje, nadzorowania i ewaluacji mamy wspaniały instrument – Rady. Jako zadanie możemy potraktować każdy element życia obozowego, od gotowania aż po wybór miejsca obozu. Większość złych decyzji, jakie nasi podopieczni będą podejmować, ograniczy się do sfery gier i zabaw, co daje silną motywację do wyciągania nauki z błędów.  

W końcu środowisko bezpiecznej przestrzeni do popełniania błędów jest prawdziwą Przestrzenią Wolności. 

Mam nadzieję, że ten artykuł nie okaże się złą decyzją.  
A może właśnie mam nadzieje, że się okaże?  
Już sam nie wiem… 

Fot. na okładce: Archiwum Autora

Stanisław Zapała


Drużynowy z funkcji i serca w 5. Hufcu Warszawskim. Pałanie energią mam nie tylko w nazwisku: uwielbiam ekspresję, która jest dla mnie kwintesencją ducha harcerskiego. Dodatkowo angażuję się w Namiestnictwie Harcerzy, gdzie zajmuję się Legwanami. Prywatnie jestem studentem SGH na kierunku Metod Ilościowych, debatuję, pasjonuję się wystapieniami publicznymi.

Być jak Optimus Prime – czyli jak zostać dobrym przywódcą?

Uwaga! Ten artykuł zawiera spojlery z filmów: Transformers, Transformers 2, Transformers 3, Transformers: Wiek Zagłady, Transformers: Ostatni Rycerz oraz z serialu Transformers: Prime. Czytasz na własną odpowiedzialność! 

Brak dobrych wzorców 

Już któryś dzień z rzędu siedzimy w lesie i wspólnie z braćmi z zastępu zajadamy się struclą w trakcie konferencji. Słońce ogrzewa nasze znoszone już mundury, a cierpki smak yerby pobudza zmysły do życia. 

“Jaki według was powinien być dobry lider?” – Zapytał nieoczekiwanie namiestnik harcerzy. 

No właśnie… Jaki powinien być dobry przywódca? Momentalnie zacząłem zachodzić w głowę, wertując w pamięci wszystkie postaci, które wywarły na mnie wrażenie. Setki obejrzanych filmów, dziesiątki przeczytanych książek, lata bycia popkulturowym szczurem i… 

Tylko jedna postać momentalnie przyszła mi do głowy. Przywódca Autobotów, nieustraszony wojownik, weteran wojny na Cybertronie, ostatni z Prime’ów – Optimus Prime. 

Otworzyło mi to głowę na pewien problem, który zacząłem rozważać na długo po powrocie z Adalbertusa do domu… Dzisiejsi liderzy nie mają dobrych przykładów. Ciężko mi było znaleźć inną tak popularną, a jednocześnie tak wartą naśladowania postać, jak właśnie Optimus Prime. 

Co ciekawe, problem ten zauważył już w 1980 roku kapitan marynarki wojennej Larry Cullen. Pewnego dnia przyszedł do niego jego brat, Peter Cullen, mówiąc o tym, że dostał propozycję zagrania Optimusa. Larry powiedział mu wtedy: “Peter, jeśli masz być bohaterem, bądź prawdziwym bohaterem. Nie bądź jak ci udający z Hollywood. Nie biegaj, krzycząc i udając, jaki to twardy jesteś. Bądź na tyle silny, żeby być delikatnym”. 

To właśnie ten cytat zainspirował Petera do głosu, który do dzisiaj pojawił się w dziesiątkach filmów, seriali i gier spod szyldu “Transformers”. Sama już historia Optimusa daje nam do zrozumienia, jakim typem lidera jest i w jaki sposób został jednym z najsłynniejszych przywódców podczas wojny na Cybertronie. 

Orion Pax – czyli jak przywódca jest wybierany? 

“Los rzadko wzywa nas w momencie naszego wyboru” – Powiedział Prime do Sama Witwicky’ego w drugiej części filmowego uniwersum Transformers. Dla osób, które nie są zaznajomione z historią Optimusa, cytat ten może nie mieć większego znaczenia, dlatego warto cofnąć się w czasie do momentu przed wielką wojną na Cybertronie – rodzimej planecie Transformerów. 

Na planecie roiło się od ogromnych miast pokrytych stalą, poprzez które biegły długie, wielopoziomowe ulice oraz mosty. Optimus nazywał się wtedy jeszcze Orion Pax i był tylko zwykłym, szarym robotnikiem. Przyjaźnił się on z Megatronem – górnikiem i gladiatorem, a ich relacja był tak głęboka, że z dumą nazywali siebie braćmi. Obydwaj zauważali coraz to większą korupcję i nacisk władz planety na zwykłych, szarych mieszkańców. To właśnie przez ten fakt, wspólnie rozpoczęli swoją polityczną działalność. 

Podczas gdy Orion Pax dążył do zmiany ustroju przy pomocy dialogu, Megatron coraz to bardziej zniechęcał się do ówczesnych władz Cybertronu, które przez lata uciskały górników z niższej warstwy społecznej. Nienawiść ta przerodziła się wkrótce w żądzę krwawej rewolucji, która niedługo potem pochłonęła całą planetę. Jedyną osobą, która śmiała się przeciwstawić Megatronowi, był… jego brat, Orion Pax. 

Orion rozpoczął budowanie oddziału Autobotów – odpowiedzi na wzrastającą armię Deceptikonów Megatrona. Po miesiącach wojen, gdy Cybertron powoli stawał się martwym pustkowiem, Megatron zainfekował jądro planety Ciemnym Energonem – trucizną, która wypaczała nawet najszlachetniejsze umysły. Pax wyruszył więc w podróż do środka Cybertronu, aby uratować swój świat, jednak było już stanowczo za późno. Primus – serce ojczyzny Transformerów, bóstwo zasilające stalową krainę, dostrzegając pokorę i bezinteresowność młodego wojownika, wręczył mu Matrycę Przywództwa – starożytny artefakt stanowiący o szczególnej roli “Prime’a”. W taki oto sposób narodził się Optimus Prime. 

Z łaciny “pierwszy, najlepszy”, był ostatnim przywódcą i ostatnim z żyjących Prime’ów. 

Autoboty – czyli jak zjednać sobie podopiecznych? 

Nowo narodzony Optimus miał przed sobą ciężkie zadanie – musiał prowadzić podopiecznych mu żołnierzy poprzez wojnę, wyniszczającą jego ojczyznę. Gdybyśmy się przyjrzeli Autobotom, którzy walczyli u boku Prime’a, to zauważylibyśmy pewną ciekawą zależność. 

Większość z nich jest na ogół niedojrzała. W każdej serii filmowej lub serialu spod szyldu Transformers, większość głównych bohaterów to postacie dość luźne, swobodne w swoim stylu bycia, emocjonalne, częstokroć zabawne, co jest pewnym dysonansem do stonowanego, poważnego i odpowiedzialnego Optimusa. Być może jest to zabieg mający na celu stworzyć pozytywną relację pomiędzy bohaterami a widzem? A być może skrywa się tam coś większego i głębszego? 

Rzućmy okiem na to, jak przedstawiane są w filmach Deceptikony – frakcja przeciwna Autobotom. Filmy Michael’a Bay’a tworzą wizję robotów-potworów, dla których władza, zniszczenie, chaos i rządza mordu to chleb powszedni. Są one wręcz karykaturalnie przyozdabiane bestialskimi ciałami. Najważniejsze dla nas jest jednak to, że kierują się one instynktem przetrwania – często są gotowe poświęcić życie innych cywilizacji na rzecz swojej.  

Co ciekawe, podobny tok rozumowania jesteśmy w stanie zauważyć także u niektórych Autobotów. W filmie “Transformers” z 2007 roku jeden z żołnierzy Optimusa pyta wprost:  

“Dlaczego walczymy, aby uratować ludzi? Przecież są prymitywną i agresywną rasą”. 

Przywódca odpowiada mu na to: 

“A czy my byliśmy inni? Są młodą rasą. Mają jeszcze wiele do nauczenia się… Ale widziałem w nich dobro. Wolność jest prawem każdej żyjącej istoty.” 

Na myśl od razu nasuwa się wniosek, że Optimus ma w sobie wiele empatii i zrozumienia wobec ludzi, ale czy tylko wobec nich? Prime w żaden sposób nie potępił swojego przyjaciela za nieszlachetne zachowanie. To właśnie to sprawiło, że był tak dobrym przywódcą. To właśnie to sprawiło, że jego bracia byli w stanie oddać za niego życie. 

Zrozumienie. 

Większość Autobotów mogłaby skończyć po drugiej stronie konfliktu, gdyby zostali przez Optimusa potępieni za to, że są młodzi, niedoświadczeni, albo mają zupełnie inne poglądy, niż ich przywódca. Prime jednak zastosował coś, co większość z nas zna z nauk Baden-Powell’a – znalazł w swoich sprzymierzeńcach cząstkę dobra, a potem ją pielęgnował. 

Pod koniec jednej z serialowych adaptacji przygód Transformerów, animowanego filmu “Transformers: Predacons Rising”, Megatron uwalniając się spod opętania demona Unicrona, ostatecznie udaje się na wygnanie, rozumiejąc, ile złego uczynił przez lata wojny. Na krótko po tym Optimus żegna się ze swoimi przyjaciółmi słowami “Jak nawet Megatron pokazał tego dnia, wszystkie czujące istoty mogą posiadać zdolność do zmiany”. 

To właśnie ta wiara i wartości, za które Optimus walczył, pozwoliła mu stworzyć oddział oparty na czymś zupełnie innym, niż imperium Megatrona… 

Wojownik i Król – czyli dlaczego stawianie się na piedestale to zły pomysł 

Wojna z Cybertronu przeniosła się wkrótce na ziemię. Stalowe polany ustąpiły miejsca leśnym przestrzeniom pełnym fauny, flory, oraz ziemi, która z każdą eksplozją energonowych blasterów rozsypywała swoje okruchy. To właśnie tu, Optimus Prime walczy ramię w ramię ze swoimi braćmi przeciwko Deceptikonom. Autoboty stale napierają, lecz wroga armia nie daje za wygraną. Stawka jest wysoka – z każdego pojedynku, z każdej misji, bohaterowie mogą wrócić bez jednego ze swoich kamratów. 

Taki los mógł każdego dnia spotkać również i Optimusa. 

Gdy Deceptikony wyruszały na misje i ryzykowały swoim własnym życiem, ich przywódca najczęściej przebywał z dala od pola bitwy, posługując się swoimi pachołkami od wykonywania rozkazów. Czy i nas nie kusi taka wizja przywództwa? 

Nie ryzykujemy niczym, jesteśmy z daleka od zagrożenia, rozkazujemy i wydajemy polecenia naszym podopiecznym, no bo w końcu… po to zostaliśmy przywódcami, czyż nie? 

Optimus wyznaje nieco inną filozofię. Jego przywództwo nie polega na sztucznym autorytecie siły, a raczej na autorytecie pokazanym poprzez braterstwo i empatię. Jeśli jego podopieczni doznają ucisku, to i on. Jeśli jego podopieczni mogą stracić życie, to i on. Optimus jest zawsze na czele – on nie wydaje rozkazów, kryjąc się za swoimi pachołkami. Gdy w czwartej części “Transformers” walczy on z potężnymi Dinobotami, jedną z pierwszych rzeczy, jakie krzyczy w ich kierunku, są słowa: 

“Dziś stajecie z nami… albo stajecie przeciwko mnie”. 

Optimus to typ lidera, za którym biegną jego żołnierze – a nie na odwrót. 

Mądrość ta sprawiła, że do dziś jest uznawany za jednego z najlepszych przywódców wśród postaci fikcyjnych. Ale jak dotarł on do tej mądrości i co musiał poświęcić, aby ją zdobyć? 

Rola mądrości w roli przywódcy 

“Mądrość nie może być zapewniona, Arcee. Ona musi zostać zdobyta. Czasami… za pewną cenę”. 

Wraz z Matrycą Przywództwa, Optimus zyskał dostęp do mądrości wszystkich Prime’ów, którzy żyli przed nim. Jedną z piękniejszych wartości, jakie reprezentuje ta postać, jest właśnie zamiłowanie do mądrości – nie siły, nie potęgi, nie władzy, lecz mądrości. 

„Mądrość czyni mądrego silniejszym niźli dziesięciu mocarzy, którzy są w mieście”. 

Patrząc na wszystko, co Prime przeżył w swoim życiu – zdradę swojego brata, śmierć ukochanej podczas wojny, upadek jego rodzimej planety, śmierć jego przyjaciół – ciężko uwierzyć, że Optimus nie uległ żadnej pokusie, aby zemścić się na Megatronie i raz na zawsze skończyć tę wojnę. Być może właśnie wiara w to, że mądrość jest najważniejszą z cech, zmusiła go do bolesnego zaakceptowania rzeczywistości i działania pomimo swoich uczuć. Warto zaznaczyć, że Prime nigdy nie potępiał ich odczuwania ich – rozróżniał jednak odczuwanie emocji od działania pod ich wpływem.  

Jak często my łamiemy swoje własne wartości, grzeszymy, czynimy zło, będąc pod wpływem emocji? Jak często usprawiedliwiamy się “mniejszym złem” i uciekamy od mądrości, którą chcemy się kierować? 

Tu nie chodzi o zaprzeczenie swoim uczuciom. Tu chodzi o ich zdrowe przetworzenie, tak, aby nasze działania były dyktowane raczej dobrem, niż chęcią zemsty.  

“Czasami… Musimy powstać ponad samych siebie, dla większego dobra”. 

Optimus wiedział, że zdobycie mądrości będzie oznaczało śmierć jego bliskich, poświęcenie swojej własnej planety na rzecz innych cywilizacji, powstrzymanie się od zemsty i utrzymanie swoich emocji w ryzach. Być może właśnie na tym polega mądrość przywódcy? 

Powstać ponad samych siebie, dla większego dobra. Stracić coś swojego, w imię zasad i wartości, które się wyznaje. 

Praktyczne porady: 

Na samym końcu warto podsumować to, czego nauczyliśmy się z postawy Optimusa i wykorzystać to w praktyce: 

    • Twoi harcerze nie mają dzisiaj zbyt wielu dobrych wzorców – być może jesteś jedyną szansą, aby pokazać im życie w światłości i mądrości.
    • Zawsze stawiaj prawdziwe dobro twoich podopiecznych ponad własnymi korzyściami. 
    • Znajdź 5% dobra w twoich harcerzach i rozdmuchaj je! 
    • Nie skreślaj, nie potępiaj, nie oceniaj – bądź wyrozumiały, postaraj się zrozumieć ich ból, bądź na tyle silny, aby być delikatnym. 
    • Daj harcerzom poczuć, że wierzysz w ich potencjał. 
    • Przestań pozwalać sobie na komfort, którego nie mają twoi podopieczni – bądź z nimi, kiedy cię potrzebują, bądź cały i zanurz się w ich sytuacji. 
    • Jeśli już wydajesz polecenia i rozkazy, to bądź pierwszym, który zabierze się do pracy. 
    • Nie obawiaj się postępować DOBRZE, nawet jeśli to cię kosztuje – tylko w ten sposób posiądziesz mądrość. 

Fot. na okładce i inne pochodzą z filmów z serii Transformers wytwórni Paramount Pictures

Kuba Iwański


"Iwan". Obecnie drużynowy 1 Drużyny Radomskiej. Prywatnie miłośnik dźwigania żelastwa i twórca systemów pomagających młodym mężczyznom w prowadzeniu zdrowego trybu życia. Zawodowo programista, chociaż chciałby się przebranżowić na coacha. Pasjonuje się czytaniem, sportem, marketingiem, teologią, neurobiologią i kinematografią. Ostatecznie chciałby zostawić ten świat nieco lepszym, niż go zastał.

Poczytaj mi, Akelo! Czyli co i dlaczego warto czytać wilczkom na głos

Artykuł napisany na podstawie książki I. Koźmińskiej i E. Olszewskiej „Wychowanie przez czytanie”, którą polecam w całości. 

Nie traktuj czytania po macoszemu

Każdy dzień na wyjeździe gromady jest pełen różnych aktywności. Skały Narady, gry, warsztaty, gotowanie, ekspresja… Łatwo zapomnieć o dobrym przygotowaniu ostatniego punktu programu – wieczornym czytaniu. A sprawa jest ważna. Chodzi nie tylko o to, żeby wilczki spokojnie i szybko zasnęły, w tym pomoże raczej porządne wybieganie i napracowanie się w ciągu dnia. Głośne czytanie dobrych książek daje dzieciom dużo korzyści (na razie niematerialnych, ale kto wie, może w przyszłości też zawodowych ;)). 

Przecież potrafią czytać same

Jasne. Ale czytanie na głos przez dorosłego to zupełnie inna kategoria. Dla dzieci, które jeszcze nie są wytrawnymi czytelnikami, czytanie przez kogoś jest po prostu przyjemniejsze. A przyjemność jest ważna – to miłe doświadczenie stwarza szansę, że dzieci „zarażą się” czytaniem i w przyszłości będą same sięgać po książki. Wychowanie to uczenie dzieci czerpania przyjemności z tego, co dobre powiedział podobno Platon.

Wspólne czytanie jest jak wspólne przeżywanie przygód – zbliża dziecko i czytającego, pomaga budować bliską relację. Chcesz przyspieszyć proces zaprzyjaźniania się ze swoimi wilczkami? Poczytaj im coś dla przyjemności. Słysząc jak z zaangażowaniem i zrozumieniem czytasz o przeżyciach dziecięcych książkowych bohaterów wilczek może dojść do wniosku, że jego własne sprawy też potraktujesz poważnie i z szacunkiem. Treść czytanej książki może być także punktem wyjścia do wielu rozmów. 

Specjaliści twierdzą, że głośne czytanie przynosi korzyści już niemowlętom, które nie rozumieją jeszcze czytanego tekstu, a także dzieciom, które potrafią już czytać – rekomenduje się czytanie na głos przynajmniej do 12. roku życia. Czyli co najmniej do przejścia do drużyny 😉

Jakie korzyści?

Głośne czytanie zaspokaja potrzeby emocjonalne dziecka – miłości, uwagi, stymulacji. Oprócz tego wspiera rozwój psychiczny, intelektualny i społeczny. Być może jest niedoceniane ze względu na swoją dostępność i łatwość wykorzystania. Albo w związku z tym, że sprawia dzieciom przyjemność – czy skuteczne lekarstwo ma prawo być smaczne? Niemożliwe, przecież zawsze było gorzkie. A jednak czytanie to nie tylko rozrywka – to inwestycja. Poniżej udowodnione korzyści:

    • Rozwój inteligencji emocjonalnej i społecznej. Przeżywając przygody razem z książkowymi bohaterami dziecko rozwija swoją wrażliwość i empatię. Poznaje różne uczucia, uczy się, jak je nazywać i wyrażać. Widzi, że nie jest odosobnione w swoich trudnościach – inni też je przeżywają. Poznaje ludzkie reakcje, możliwe rozwiązania, skutki wyborów i postępowania. W przyspieszonym tempie zdobywa ludzkie doświadczenie.
    • Rozwój moralności, kształtowanie systemu wartości – pozwala na odróżnianie dobra od zła, tego, co warto, od tego, czego nie warto i umożliwia świadome stawanie się coraz lepszym człowiekiem. 
    • Rozwój umiejętności językowych, czyli rozumienie wypowiedzi innych i wyrażanie własnych myśli. To niezbędne narzędzie poznania. Nawet przedmioty techniczne nie mogą obejść się bez języka. To on umożliwia zgłębianie wiedzy o świecie i uczestnictwo w życiu społecznym. Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata – napisał filozof Ludwig Wittgenstein. Osobiście nie zgadzam się z tym w 100% (język nie jest całkiem wystarczający do wyrażenia wszystkiego), ale w 85% – tak, a to też sporo.
    • Rozwój wyobraźni. Czytanie stymuluje wyobraźnię dużo bardziej niż np. oglądanie filmu – do słyszanych słów trzeba samemu stworzyć w głowie obrazy. A po co nam właściwie wyobraźnia? Służy nie tylko bujania w obłokach. Dzięki niej możemy przewidywać, co się stanie i sensownie się przygotować. Możemy zobaczyć konsekwencje jeszcze przed popełnieniem błędu i postępować bardziej odpowiedzialnie. Bez wyobraźni nikt nie byłby w stanie zaprojektować budynku, założyć firmy ani zaplanować swoich działań. 
    • Rozwój pamięci i koncentracji – niezbędnych do skutecznej nauki.
    • Rozwój zdolności do refleksji i krytycznego myślenia – niezbędnych do samodzielnego funkcjonowania i odporności na manipulację. 
    • Rozwój wiedzy ogólnej,  zainteresowań, poczucia humoru. 

Chcesz, żeby twoje wilczki osiągnęły w życiu szeroko rozumiany sukces? Poczytaj im! 

Co czytać wilczkom?

Czytanie to „meblowanie głowy dziecka”. Nie serwujmy wilczkom byle czego. Niektóre książki nie mają wielkiej wartości – są kiepsko napisane. Inne są po prostu złe – promują szkodliwe wartości albo służą ideologii. Wybieranie zdrowej lektury jest ważniejsze niż wybieranie zdrowego jedzenia. Głowa nie ma jak pozbyć się szkodliwych treści. 

Oprócz tego książka powinna być dla wilczków interesująca – poruszająca ciekawe dla nich tematy, napisana językiem, który rozumieją. Opowiadająca o bohaterze, z którym mogą się utożsamić. Czytanie ma dawać przyjemność. 

Jak zrobić to w praktyce?

Przed wyjazdem zadbaj o zabranie książek. W mojej gromadzie plastikowa skrzynia z książkami była równie ważna jak ta ze sprzętem kuchennym albo strojami na ekspresję. Polecam! Książki możesz wypożyczyć z biblioteki. Albo kupić – w internecie można znaleźć naprawdę niedrogie. To równie dobry zakup obozowy jak plandeka czy kociołek. A właściwie nawet lepszy 😉 Zabierz co najmniej tyle książek, ile masz szóstek albo namiotów/pomieszczeń, w których śpią wilczki. Polecam zabranie większej ilości – wilczki będą mogły sobie wybrać, co poczytacie. 

Wieczorem, kiedy wilczki będą już w śpiworkach, do każdej szóstki/namiotu/pokoju idzie jeden stary wilk i czyta. Rozdział, dwa, trzy – zależy od ich długości i tego, czy wilczki szybko zasną. Oczywiście trzeba skończyć o rozsądnej porze. 

Postaraj się czytać ekspresyjnie – naśladować głosy, oddawać nastrój. Najważniejsze jest pierwsze i ostatnie zdanie czytanego fragmentu – powinny być odczytane naprawdę interesująco. Ekspresyjne czytanie nie musi być głośne – niech słyszy cię tylko ta szóstka, której czytasz, a nie całe schronisko albo las. 

Poniżej lista dobrych książek, które mogą spodobać się wilczkom. Niektóre są trochę stare, ale to w niczym nie przeszkadza. Ludzkie przeżycia są dalej takie same, a sceneria z przeszłości doda odrobinę egzotyki. Przyjemnej lektury!

Książki, które spodobają się i dziewczynkom, i chłopcom:

„8 + 2 i ciężarówka” i kolejne części Anne-Catherina Vestly
„Przygoda ma kolor niebieski” Renata Piątkowska
„Babcia na jabłoni” Mira Lobe
„Gofrowe serce. Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy” Maria Parr
„Marcelino chleb i wino” José María Sánchez-Silva 
„Wielka podróż Marcelina” José María Sánchez-Silva 
„Blok przy Tuwima 7” Ewa Stadtmuller
„Zwiadowcy”  cz. 1. i 2. John Flanagan
„Anhar” Małgorzata Nawrocka 
„Twierdza aniołów” Małgorzata Nawrocka 
„Machiną przez Chiny” Łukasz Wierzbicki
“Wokół świata na wariata” Łukasz Wierzbicki
“Co hrabia porabia? Listy spod Góry Kościuszki” Łukasz Wierzbicki
„Opowieści z Narnii” Clive Staples Lewis
„Złota jabłoń” Noel Streatfeild 
„Pięcioro dzieci i coś” Edith Nesbit
„Momo” Michael Ende 

Książki raczej dla dziewczynek:

„Cukiernia pod pierożkiem z wiśniami” Clare Compton
„Ronja, córka zbójnika” Astrid Lindgren 
„Kocia mama” Maria Buyno-Arctowa 
„Słoneczko” Maria Buyno-Arctowa 
„Bułeczka” Jadwiga Korczakowa 
„Spotkanie nad morzem” Jadwiga Korczakowa 
„Maleńka pani flakonik” Alf Prøysen 

Książki raczej dla chłopców:

„Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” Edmund Niziurski
„Wojownik trzech światów” Robert Kościuszko
„Podróż za jeden uśmiech” Adam Bahdaj 
„Oliver Twist” Karol Dickens 
„Złoto Gór Czarnych” Krystyna i Alfred Szklarscy
„Michał Magone i prawdziwa odwaga” Thomas Brezina

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Hanna Dunajska


Studiuje filologię polską i uczy polskiego obcokrajowców. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem najdłużej i najskuteczniej - Akelą. Obecnie redaktorka naczelna "Dżungli" - czasopisma dla wilczków.

Szlakiem Ojców cz. 1. – młodość o. Jakuba Sevin S.J. 

„Sukces ma wielu ojców” – jak mówi pierwsza część znanego przysłowia; chyba żaden skautmistrz nie może zaprzeczyć powodzenia naszego ruchu. Skąd zatem się on wziął? Kto go wykuł? Wiadomo, stara gadka: BP, Mafeking, Małkowski, Sedlaczek, HRL, Lublin, Radom – i fajrancik. 

Skąd zatem specyfika skautingu katolickiego? Dlaczego robić skauting « à la française », a nie ‘Made in UK’ lub „jak stare, dobre harcerstwo”? Jak wykształcił się „duch” skauta? Otóż niemal wszystko rozbija się o jednego jezuitę – „tego zakonnika, który najlepiej zrozumiał metodę skautową”. Zastanów się, proszę: co wiesz o ojcu Sevin? Czym się zajmował? Jak stworzył podstawy ideowe ruchu? Co napisał? 

Jeśli nie znasz odpowiedzi na choć jedno z tych pytań – zapraszam na cykl artykułów dotyczących życia sługi Bożego o. Jakuba Sevin SJ – w oparciu o jego biografię autorstwa Madelaine Bourcereau. 

„Oby moja dusza zawsze była czysta, oby nic nie mogło jej splamić i niech cierpienie ją oczyszcza…” 

Dzieciństwo i młodość 

Niektórzy pierwszych śladów rodziny Sevin dopatrują się w XVII wieku w osobie Karola Sevina, markiza de Quincy oraz generała wojsk Ludwika XIV – o którym kilka książek posiadała w biblioteczce rodzina Jakuba Sevina SJ; inni doszukują się protoplasty rodu w jednym z towarzyszy Joanny z Arc w Orleanie! Niestety, rewolucja francuska zatarła ścieżki historii – niemniej jednak można śmiało powiedzieć, że była to rodzina z tradycjami! 

Jakub Ignacy Maria Józef Sevin urodził się 7 grudnia 1882 w rodzinnym domu w Tourcoing, nieopodal Lille, w północnej Francji. Jego ojciec, Adolf Maria Sevin, był pośrednikiem handlu tekstylnego, zaś matka Ludwika – muzykiem i artystką. Rodzina Sevin żyła głęboko swoją wiarą, nawet pomimo wczesnej śmierci trzech dzieci – a w końcu i najstarszego syna, gdy ten miał osiemnaście lat. 

Ojciec Jakuba, Adolf Sevin, codziennie modlił się psalmami i już w szkole średniej poznał duchowość ignacjańską – jego łacińska kopia „Ćwiczeń duchowych” pełna była odręcznych zapisków. W otoczeniu uważano go za „katolika walczącego”; co ciekawe, już na początku XX wieku publicznie zabiegał o walkę z pornografią i jej przemysłem – by chronić dobro młodzieży. Był on dla młodego Jakuba wzorem, co demonstruje fragment wiersza poświęconego ojcu z okazji jego 50. urodzin: „Twej wytrwałej brawury mamy dowody… naucz nas zawsze żyć na twój sposób.” 

Wczesne lata życia Jakuba spędzone w nadmorskiej Dunkierce cechowały się rodzinną miłością i troską, jak również braterską przyjaźnią; wieczorami do snu ojciec Adolf błogosławił dzieci, a matka Ludwika przytulała je. Zimą przy kominku rodzeństwo wsłuchiwało się w muzykę matki, czy też uczyło się grać z nut na pianinie. Członkowie rodziny nie byli zbyt wylewni w okazywaniu emocji, jednak z biegiem lat Jakub zaczął pisać wiersze, sonety, elegie, by móc wyrazić swoje emocje i przemyślenia. Był on entuzjastycznym, wrażliwym marzycielem – a zarazem dobrym obserwatorem. 

Jakub Sevin w wieku 6 lat, z siostrą Anną Marią

W wieku 10 lat Jakub został posłany do kolegium jezuitów w Amiens, które wcześniej ukończył jego ojciec. Surowe życie w internacie wykuwało tam młodzież: wczesna pobudka, codzienna Msza święta, nauka i przyjaźnie, dyscyplina – wszystko w celu kształcenia ich charakterów. Wychowawca Jakuba, o. Duvocelle, postanowił zastosować nietypową metodę pracy z młodzieżą: podzielił uczniów na dwa obozy, reprezentowane przez fregaty: Czujna i Radosna, w ramach których uczniowie zespołowo konkurowali przy wypełnianiu zadań. Ponadto w klasie wisiały herby zakonu rycerskiego, którego każdy uczeń mógł zostać kawalerem, baronem, komesem, markizem i wojewodą – a nawet wielkim mistrzem! Młody Jakub odkrył wtedy w sobie pragnienie bycia marynarzem, zaszczepione już wcześniej przez dzieciństwo spędzone nad morzem oraz przez wzbudzoną w szkole miłość do rycerstwa. 

Mimo marzeń o życiu na morzu, ojciec zaplanował już Jakubowi karierę handlowca, chociaż wizja ta wcale nie pociągała chłopaka. Kolejne lata spędzone w internacie były dla niego jak „zamknięcie w klasztorze”, w którym, jak sam pisał, musiał pracować „od rana do wieczora… zawsze posłuszny surowej regule” – z którego ucieczką dlań był świat poezji. Obdarzony łatwością ekspresji, próbował wszelkich form liryki i epiki. Uciekając myślami do Szkoły Morskiej, niejedną pracę domową robił „na odwal”; „choć greka jest piękna, morze jest o wiele piękniejsze!” – przyznawał przed samym sobą. Jednak niestety rodzice nie chcieli przystać na jego marzenia. 

Jakub piórem sprzeciwiał się i krytykował społeczeństwo, które uczy „interesów”, zamiast pozwolić dzieciom wybrać swoje marzenia i podążać za nimi. Nie mogąc spełniać się edukacyjnie, rozwijał w sobie własne ideały: poczucie honoru, przyjaźni i wierności – a także zdawał sobie sprawę z wielkości człowieka, odkupionego przez Chrystusa. Ponadto, gdy Jakub miał 13 lat, śmierć jego brata Józefa wywarła na niego głęboki wpływ, naznaczając piętno na przeżywanej wierze oraz skłoniła go do zadawania Bogu trudnych pytań – dzięki którym ostatecznie pogodził się z rozłąką.  

Można podejrzewać, że swój silny charakter zawdzięcza on wychowaniu przez swoich opiekunów – jezuitów – w kolegium. Pisał on wtedy jako nastolatek: „Gdyż to na Jezusie Chrystusie opiera się moja siła… Jego serce bije w moim sercu, Jego dłoń jest w mojej dłoni…” 

Mały, czarny, osobisty zeszyt z wykaligrafowanymi kilkoma wierszami, datami i notatkami, ozdobiony ilustracjami, pokazuje drogę dojrzewającego chłopaka, którego najlepszym mistrzem był sam Chrystus: już w wieku 11 lat głęboko przeżył swoją pierwszą komunię i bierzmowanie. Pierwszy znak powołania poczuł w wieku 12 lat, w kaplicy po przyjęciu komunii świętej. Momentem zwrotnym w jego życiu były rekolekcje, gdy miał 15 lat – 15 października 1897, zaś lektura artykułu „Dlaczego nie księża?” w kolejnym roku wzbudza jego pragnienie pójścia za powołaniem. Po prywatnych rekolekcjach latem rozeznaje w sobie chęć wstąpienia do Towarzystwa Jezusowego, o czym pisze w wierszu do swojego przyjaciela. 

Choć Jakub znał swoje ograniczenia, słabości i kruchość – jednak pisał: „Bóg mnie woła, do mnie należy iść za nim, nie mam prawa się zawahać”. I choć nie porzucił marzeń o morzu – wiedział już wtedy, co jest jego misją, od której nic nie może go odciągnąć. 

W czerwcu 1898 Jakub świetnie zdał egzaminy, po których poszedł do szkoły średniej na profil filozoficzny. Szybki wzrost ciała powodował u niego częste i silne bóle głowy, skutkiem których chwilowo wstrzymał swoją edukację i wyjechał na kilka miesięcy kuracji do Anglii – co miało mieć niebagatelny wpływ na jego przyszłość! W 1900 roku, po maturze, od razu rozpoczął licencjat z języka angielskiego na uniwersytecie katolickim w Lille. 

W tym okresie, na kolejnych rekolekcjach, utwierdził się w wyborze życia jezuickiego. Spowiednik jego ojca zapytał go raz: 

– Jakubie, czym się zajmujesz? 
– Licencjatem. 
– Czy potrzebujesz swojego licencjatu, by dołączyć do Towarzystwa [Jezusowego]? Powiedz swojemu tacie: „Którego dnia mogę wyjechać?” i napisz do ojca Motte, że przyjedziesz. 

Nazajutrz Jakub napisał do o. Motte, mistrza nowicjatu w Amiens, zaś ojciec Jakuba wyznaczył termin wyjazdu. Jego poetycka dusza i ten moment powierzyła pióru: 

A zatem zwalniam ciebie, o muzo ukochana 
Nie odwracając głowy wyruszam w strony dalsze 
Nie chcę cię już więcej, nie jestem już poetą 
Do Boga, ma muzo, na zawsze… 

Widzimy zatem, że już w dzieciństwie i okresie dojrzewania Jakub Sevin z jednej strony miał głowę w chmurach, z drugiej zaś twardo stąpał po ziemi. Dzieciństwo rozpaliło w nim płomień wiary; matka nauczyła go miłości do sztuki, muzyki i rysunku – zaś ojciec walki o wspólne dobro i myślenia konkretami. Wyjazd do Anglii rozpalił w nim miłość do tego, co „po drugiej stronie morza” – gdzie wkrótce miał poznać nowy ruch młodzieżowy, na którego rzecz zaprzęgnie on później swój zmysł poetycki, celem wychowania młodzieży francuskiej. 

Fot. na okładce: Ernest Benicki

Przemysław Stocki


Hufcowy białostocki, wcześniej przez 3 lata jedyny drużynowy w województwie, następnie inicjator lokalnej PuSzczy. Kocha francuskie śpiewy, stara się szerzyć świadomość o korzeniach "naszego" skautingu - oraz o szkole włoskiej skautingu. Wróg plastikowego sznurka do snopowiązałek - a dlaczego, zapraszam do dyskusji!

Przyjaciele robią przyjacielskie rzeczy

Czyli o kulturze przyjaźni i radości w gromadzie

O kulturze można by dużo pisać, ale na nic się to nie zda, jeśli nie zaczniemy jej tworzyć. W tym artykule zaproponujemy zatem kilka wyrażeń-cegiełek, które warto dodać do swojego szefowskiego słownika, aby tę kulturę budować.

Jakiś problem?

Po zaliczeniu obozów szkoleniowych, licznych konferencjach, lekturach, rozmowach i postach na Instagramie możesz mieć szlachetną wizję rozmawiania z każdym indywidualnym wilczkiem na głębinach empatii, rozumienia jego emocji, komunikacji bez przemocy, mądrego chwalenia i przekazywania informacji zwrotnej. I ta piękna wizja może szybko runąć, kiedy na jednej zbiórce kilka razy z rzędu doświadczysz konfliktów między wilczkami albo samej ich  przytłaczającej ilości.

Mam dobrą wiadomość – nie każda kłótnia wymaga głębokiego wchodzenia w psychologię wilczka. Takie bezwarunkowe skupianie za każdym razem myśli wilczka na jego własnych uczuciach i emocjach może prowadzić do egoizmu. Na szczęście jest prosty sposób rozpoznawania sytuacji, w których jest to potrzebne. Wystarczy krótkie pytanie:

„Czy to jest problem na rozmowę, czy na podanie sobie ręki?”

Szybko okaże się, że czasami wilczek przychodzi z problemem lub skargą nie po to, żeby donieść na kolegę, ale ufnie podzielić się przeżyciem, ponarzekać, zwrócić na siebie uwagę. Co więcej, możesz skorzystać z tej ufności, żeby uczyć hojności – hej, przecież możesz przebaczyć, podać rękę i harcować dalej!

Często to dorosły nadaje wagę i kierunek reakcji emocjonalnej na wydarzenie. Dlatego nie warto dramatyzować, kiedy dziecko nie dramatyzuje ani dzielić włosa na czworo, gdy sprawa nie jest poważna. Eskalacja (tego słowa też warto nauczyć wilczki) zależy od Ciebie.

Rozumiem.

Nawet w najtrudniejszych sytuacjach możesz nadal być po stronie wilczka. Kiedy jest chwilowo rozchwiany i chaotyczny jak trzęsąca się galareta, trzeba go najpierw ostudzić i uspokoić, pokazać, że to nie tylko jego problem, ale Wasz wspólny – że chcesz mu pomóc. Służy do tego jedno proste słowo:

„Rozumiem.”

Jeśli je wypowiesz i rzeczywiście przynajmniej odrobinę zrozumiesz, o co wilczkowi chodzi, możesz zacząć rozwiązywać problem. Dodaj do tego szczyptę zgody na to, że to jeszcze dziecko, a nie mały dorosły i może nie jest złośliwy, ale po prostu się pomylił w swojej wybuchowej reakcji, a będziesz mógł dodać prostoduszne:

„Ale chyba się pomyliłeś.”

Teraz będziesz mógł przejść dalej z ustabilizowanym wilczkiem, mówiąc:

„My tu tak nie robimy.”

I to będzie doskonały moment na powołanie się na Prawo Wilczka lub Prawo Gromady.

Pamiętaj tylko, żeby w sytuacji, kiedy jest agresor i ofiara, najpierw podejść i zaopiekować się ofiarą. Dopiero potem, na osobności, jest miejsce na powyższą procedurę.

Przyjaciele robią przyjacielskie rzeczy

Jak sprawić, żeby wilczki stworzyły mocną ekipę, żeby wolały pokłócić się ze starym wilkiem, niż ze sobą nawzajem i żeby dzięki temu równym i mocnym tempem przebiegły przez gromadę, zastęp, krąg, a może pozostały przyjaciółmi na zawsze? Masz na to pewien wpływ – oto jak możesz zacząć.

  1. 1. Przyjaciele chwalą się nawzajem.

Dziękuję … za …

Chciałbym pochwalić … za …

… zainspirował mnie do …

Nie masz pomysłu na Skałę Narady, formę zakończenia zbiórki, a może podczas drugiego śniadanie wilczki jakoś dziwnie dyfundują w lesie i ostatnie, co słyszysz, to ekscytacja nowymi wyzwaniami w Brawl Stars? Spróbuj wprowadzić do gromady nowy zwyczaj. Zaproponuj wilczkom mówienie o sobie nawzajem za pomocą powyższych zdań, uzupełnionych imieniem innego wilczka i konkretem, za który się go chwali.

Na pewno znasz zdanie, że więcej szczęścia jest w dawaniu, niż w braniu. To bardzo prosta i uzasadniona biologicznie zasada: przy bezinteresownym dawaniu komuś pochwały uwalnia się oksytocyna, prawdziwy hormon szlachetności – gdyż dzięki jego uszczęśliwiającym właściwościom wzmacnia się chęć powtarzania chwalenia w przyszłości.

Pamiętaj, że będzie to wymagało dwóch rzeczy:

2. Przyjaciele pomagają sobie unikać błędów

Ten efekt uzyskasz, gdy Twoją stałą reakcją na skarżenie będzie odpowiedź:

„Dobrze, że to zauważyłeś, nie musisz już mówić, co twój kolega zrobił.
Powiedz lepiej, co zrobiłeś, żeby pomóc mu tego unikać?”

Jeśli uda Ci się regularnie używać tego i innych powyższych zwrotów (problem na podanie ręki, chyba się pomyliłeś, my tu tak nie robimy…), te słowa nie tylko staną się dla Ciebie mniej sztuczne. Być może zauważysz też, że wilczki, dla których jesteś naturalnie potężnym autorytetem, zaczną ich używać w rozmowach między sobą.

Śmiej się zamiast tylko się uśmiechać!

To bardzo prosta i przyjemna zasada. Tajemniczy uśmiech sfinksa na obliczu Akeli może kojarzyć się z tworzeniem autorytetu, ale świadczy raczej o niepotrzebnej surowości. Wilczkowa radość nie jest też tylko ćwiczeniem mięśni policzków i pokazywaniem efektów mistrzostwa Twojego ortodonty. Pozwól sobie na szczere śmianie się razem
z wilczkami!

Grupa „Perły wilczkowej wyobraźni” pokazuje, jak wiele jest okazji do śmiania się z wilczkami. Oczywiście pamiętaj, żeby nie było to wyśmiewanie się z kogoś. Dobrym pomysłem będzie natomiast – podobnie jak w punkcie wyżej – znalezienie stałego czasu na żartowanie. W mojej gromadzie tym czasem było zawsze drugie śniadanie. Znowu warto pamiętać, żeby

    • mieć przygotowane w zanadrzu kilka dobrych dowcipów, które można opowiedzieć zanim wilczkom otworzą się klapki w głowie
    • od razu ucinać nieodpowiednie żarty.

Wilczki są grzeczne i pozdrawiają się…

Jak byś się czuł, gdyby na początku każdej lekcji, podczas sprawdzania obecności, Twój ulubiony nauczyciel nie tylko przejeżdżał kursorem do ekranie, ale też szukał wzrokiem i rzucał uśmiech czy skinienie głowy każdemu uczniowi? Ostatnia i również bardzo łatwa zasada dotyczy właśnie tego: daj każdemu wilczkowi na zbiórce kilka sekund, które będą tylko dla niego. Trudno będzie pamiętać o tym w zamęcie zbiórki, więc dobrym pomysłem jest zrobienie tego od razu na początku, przy powitaniu. Zasalutuj, spójrz w oczy, przywitaj po imieniu – czasami tyle wystarczy.

Michał Misztal, Maciej Szulik, Akademia Bis, 11 września 2024

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Gandalf był drużynowym. Change my mind

Na początku Gandalf zaproponował Frodowi przygodę. Hecę. Harc. Wyczyn. Miał na to konkretny plan – nazwijmy go na potrzeby artykułu „mapą przygody”, oddając chwałę artyście. Jak ten plan wyglądał? I jak wyglądała jego późniejsza realizacja?

Na powyższym zdjęciu możecie ujrzeć nieznane dzieło nieznanego malarza „Mapa przygody” [1].

Wieczerza u Elronda, czyli punkt wyjścia

Gandalf nie operował w próżni. Drużyna (ha! cóż za „przypadkowa” zbieżność terminologiczna!) Pierścienia składała się z konkretnych osób, każda ze swoimi potrzebami, marzeniami, słabościami. Gandalf je znał: wiedział, że dla czwórki najmłodszych hobbitów przygodą będzie już samo wyjście z Shire, wiedział, że krasnolud Gimli jest zabójczy (ale tylko na krótkich dystansach), wiedział, że Legolas i Aragorn nie tylko potrafią brać odpowiedzialność za siebie, ale także za innych. W skrócie: znał swoich podopiecznych (mniej lub bardziej) jeszcze przed rozpoczęciem przygody i wykorzystywał to, aby rozdzielać zadania i obowiązki każdemu według zdolności i potrzeb.

Od początku droga do celu była jasna i klarowna. Każdy członek Drużyny miał ponadto określone cele osobiste, na każdy etap przygody, wszystkie z nich były realizowane regularnie i terminowo, wszystko, co zostało z góry założone, zostało osiągnięte bez większych zmian ani przeszkód. Wszystko skończyło się sprawnie i szcz…

Stop, chwileczkę!… przecież było zupełnie inaczej!

To prawda, że ogólny cel był jasno określony – zniszczenie Jedynego Pierścienia. Z grubsza określone były również kolejne etapy realizacji mapy przygody – przedrzeć się przez złowrogie Góry Mgliste (niezły plan na zimowisko swoją drogą), w jednym kawałku przebyć trawiaste pagórki i równiny Rohanu, być może zahaczyć o Gondor, dotrzeć do mrocznej krainy Mordor. Jednak, jak wszyscy wiemy, plan był adaptowany do panujących warunków.

Szara, śródziemska codzienność

Plan ewoluował na etapie realizacji. Drużyna Pierścienia rozpadła się równie szybko, jak została zawiązana (czego nikomu nie życzę z własną jednostką!), a innym, nieprzewidywalnym przeszkodom nie było końca. Ostatecznie Drużyna Pierścienia rozpadła się na mniejsze grupki: Froda i Sama; Aragorna, Legolasa i Gimliego oraz Merrego i Pippina.

Boromira niestety z Drużyny zabrali rodzice, chociaż bardzo chciał zostać zastępowym. Miał zajęcia dodatkowe w soboty.

Każda z tych grup miała swoje własne wyzwanie, które ewoluowało, czasem po zakończeniu jednego rozpoczynało się od razu kolejne. Jednak wszystkie zmierzały ostatecznie do tego samego celu – zniszczenia Pierścienia i pokonania Saurona. Przeprawa przez Morię, obrona Helmowego Jaru, zdobycie Isengardu, konfrontacja z Umarłymi i wezwanie ich do pomocy w obronie Minas Tirith, bitwa pod Czarną Bramą – cała ta przygoda miała jeden cel, a jednocześnie tak wiele małych etapów po drodze.

Co ciekawe – Gandalf przez zdecydowaną większość czasu nie był obecny przy pracy owych grup oraz w przeżywaniu przez nich przygody. Nawet jeśli brał udział w bitwach, to raczej był osobą interweniującą w sytuacjach, gdy plan się sypał, a nadzieja zdawała się umierać. To nie on niósł Pierścień, to nie on dowodził wojskami. Wspierał i doradzał – niczym starszy brat, mentor.

Więcej nawet! Gandalf w trakcie przygody swoich grup również przeżywał swoją własną przygodę, przeżył metamorfozę po walce z Balrogiem i stał się z Gandalfa Szarego – Gandalfem Białym!

Biały Czarodziej cyklicznie wyznaczał cele swoim podopiecznym we współpracy z nimi: przy spotkaniach z członkami Drużyny Pierścienia wyznaczał kierunek, w którym powinni podążać, w którym powinni się rozwijać.

Jak się czuję? – zawołał.
– Nie, tego nie da się powiedzieć! Czuję się… czuję… – rozganiał ramionami powietrze. – Czuję się jak wiosna po zimie, jak słońce wśród liści, jak fanfara trąb, jak śpiew harfy, jak wszystkie pieśni świata…

{Sam do Gandalfa po szczęśliwym zakończeniu przygody}

Życzę każdemu szefowi, aby mógł kiedyś usłyszeć podobne słowa z ust swojego podopiecznego. Gandalf miał to szczęście.

Przeżyta przygoda zmieniła Drużynę Pierścienia, a co najważniejsze, rozwinęła każdego członka z osobna. Od Aragorna, który został królem, aż po najmniejszych hobbitów, z których każdy (!) rozwinął się osobiście: Frodo dokończył po wielkich wyrzeczeniach misję zaniesienia Pierścienia do Mordoru, Sam nie opuścił go aż do końca, jak przyrzekł, nawet Merry został mianowany rycerzem Gondoru, a Pippin jeźdźcem Rohanu! Właśnie to jest niesłychanie ważne – że nawet najmniejsi, najmłodsi, najbardziej niesforni, problematyczni Merry i Pippin, po przeżyciu przygody dorośli do tego, aby stać się prawdziwymi mężczyznami.

Zauważmy jeszcze jedno – po powrocie z przygody, hobbici musieli zmierzyć się z jeszcze ważniejszą walką: uporządkowaniem swojego życia w Hobbitonie, gdzie zalęgło się zło za sprawą upadłego Sarumana.

Jakże to skautowe – przecież harcerstwo wychowuje właśnie do codzienności, do tego, aby po powrocie do domu stać się lepszym, zaprowadzić tam większy porządek i ćwiczyć się w cnocie, nie tylko w tym, aby zniszczyć Pierścień, a następnie leżeć do góry brzuchem przy fajkowym zielu i imbryku herbaty. Choć i na to jest miejsce i czas.

A co wynika z tej opasłej alegorii?

Zamieńcie każde sformułowanie „mapa przygody” w tekście na „plan pracy”, „grupę” na „zastęp”, a „podopiecznego” na „harcerza / wilczka / wędrownika / przewodniczkę”.

Patrzmy na plan pracy niczym Gandalf na Drużynę Pierścienia. Zapomnijmy na chwilę o tabelkach, o idealnej wizji zaplanowanych działań, a pomyślmy o Maćku, Franku, Benonie, Wojtku, o Miłoszu i Szymonie, i tylu innych naszych podopiecznych.

Czego oni potrzebują? Co dla nich będzie najlepszym celem? Do czego są stworzeni?

To oni mają zniszczyć Pierścień, zostać rycerzem Gondoru lub – kto wie? – ożenić się z elfią księżniczką?

Wiecie co robić.

I pamiętajcie – jeśli na koniec będzie bardzo źle, orły nam pomogą. Tylko musimy je poprosić.

Praktyczne protipy Gandalfa na plan pracy:

  • Przed:
    • Zadbaj o to, aby poznać swoich harcerzy / harcerki. Poznaj ich potrzeby, marzenia, wsłuchuj się w rozmowy, pytaj! Pytaj, co by chcieli w tym roku zrobić na obozie? O czym ostatnio marzą? Czy mają jakieś hobby, pasje, które rozwijają?
    • Określcie jasno cel przygody. Jasno określony cel i etapy sprzyjają jego realizacji (np. obóz letni na jeziorze – etapy: projekt gniazda na wodzie, test, znalezienie miejsca, zrobienie karty pływackiej przez członków zastępu, budowa kajaków,…)
    • Określcie małe kroki do realizacji przygody. Ustalcie terminy ich realizacji.
    • Zadbajcie o zaangażowanie każdego harcerza / harcerki – niech każdy ma w tym interes oraz odpowiedzialność.
  • W trakcie:
    • Na cyklicznych Radach sprawdzajcie postęp realizacji projektów. Dbajcie o systematyczność – tutaj nie ma „sprytnego sposobu”, po prostu trzeba być pilnym/uporządkowanym.
    • Adaptujcie plan do zmieniających się okoliczności: może ktoś wpadnie na niesamowity pomysł, inspirując się dotychczasowym? Może przeszkody, które napotkacie, nakierują Was na coś nowego?
    • Powierzcie decyzyjność Waszym harcerzom – w końcu to ich przygoda, niech zatem oni decydują, w którą stronę ma się toczyć. Pospierajcie ich pomysły.
    • Dbajcie o uwzględnienie każdego członka zastępu w przeżywanej przygodzie (planie pracy). Nawet Merrego i Pippina.
  • Po:
    • Zadbajcie o wykorzystanie przygody (np. na rydwanie, platformie na jeziorze, rajdu rowerowego) w trakcie roku i na obozie, a także o to, aby była ona należycie celebrowana – znajdźcie czas i przestrzeń na jej przeżycie!
    • Zadbajcie o naturalność – niech główną „nagrodą” z przeżytej przygody będzie samo jej przeżycie!

[1] Ł. Sapała, 2024; odręczny pląs markera na białej tablicy jednowarstwowej, obecnie przechowywane w zbiorach Namiestnictwa Harcerzy, podobieństwo nazwisk z autorem artykułu przypadkowa.

Fot. na okładce: Michał Stępień

Stanisław Zapała


Drużynowy z funkcji i serca w 5. Hufcu Warszawskim. Pałanie energią mam nie tylko w nazwisku: uwielbiam ekspresję, która jest dla mnie kwintesencją ducha harcerskiego. Dodatkowo angażuję się w Namiestnictwie Harcerzy, gdzie zajmuję się Legwanami. Prywatnie jestem studentem SGH na kierunku Metod Ilościowych, debatuję, pasjonuję się wystapieniami publicznymi.

Nauczył nas ksiądz Jerzy…

6 czerwca 2010 roku – pamiętam upał tego dnia i tłumy osób wypełniających plac, który jeszcze raz stał się placem Zwycięstwa dobra nad złem. Podczas mszy beatyfikacyjnej księdza Jerzego staliśmy po lewej stronie Grobu Nieznanego Żołnierza, w którymś z tylnych sektorów. Pamiętam, że gdy w prezbiterium pojawiła Marianna Popiełuszko, ktoś z moich towarzyszy rzucił, iż to niesamowite, że żyje matka błogosławionego, że tyle osób jeszcze pamięta ks. Popiełuszkę, że można usłyszeć ich świadectwo osobistego spotkania z błogosławionym. Co musiała czuć ta staruszka, kiedy Kościół całą swoją powagą i autorytetem ogłaszał, że jej syn jest w Niebie? Co musieli czuć wówczas jeszcze żyjący Jego mordercy widząc tryumf tego, którego chcieli na wieki uciszyć w wodach Wisły?

Ksiądz Jerzy dał się mi subtelnie przypomnieć po rozpoczęciu studiów w Krakowie, gdy zostałem drużynowym 3. Drużyny Krakowskiej bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Jakaś duma biła we mnie, kiedy podczas intronizacji relikwii wnosiliśmy je do Kościoła na Nowej Hucie, gdzie zaczynaliśmy działać. W parę miesięcy później przed tym kościołem, pod pomnikiem ks. Jerzego trzymającego w dłoni krzyż zwycięstwa, zostałem mianowany na drużynowego. Tam, jako szef tej jednostki, zakrzyknąłem przekazywany w drużynie nasz okrzyk: „Nauczył nas ksiądz Jerzy, jak zwyciężać należy!”.

Gdy pytałem pierwszego drużynowego, Karola Banysia, czemu na patrona krakowskiej drużyny został wybrany warszawski ksiądz uzyskałem odpowiedź, że „chcieliśmy patrona, który byłby świętym naszych czasów. (…) Popiełuszko był takim przykładem błogosławionego, którym może się stać każdy z nas”. Czy dziś – 40 lat po jego męczeństwie – świętość jego czynów nadal może nas inspirować? Czy jego postępowanie może pociągać współcześnie? Czy mogę się przejrzeć w jego problemach? Co jako szef dostrzegam w jego życiu?

I „Do tych, co mają tak za tak, nie za nie, bez światłocienia” (C. K. Norwid)

Ewa Czaczkowska w biografii ks. Jerzego Popiełuszki pisze: „wychowywał się w warunkach trudnych życiowo, a jednocześnie z jasną hierarchią wartości”. Ks. Jerzy pokazuje dziś tak samo mocno, jak w czasach komunizmu, że Prawda istnieje, że opłaca się jej szukać, bronić oraz że Ona zwycięża. Może się zmienić cały system polityczny, a słowa z kazania ks. Jerzego, o tym, że „prawda jest niezmienna, prawdy nie da się zniszczyć taką czy inną decyzją, taką czy inną ustawą” pozostają nadal aktualne.

Wędrownik w dniu swojego wymarszu słyszy, że prawda zwycięża. Szef w dniu mianowania decyduje się nie tylko żyć ideałem – ale również pokazywać ten ideał sobie powierzonym, którzy patrzą na niego. To, czego potrzebują nasi podwładni, to jasne wskazanie własnym życiem wartości przez nas wyznawanych oraz jasne wskazanie i zaznaczenie granic. Współczesny świat jest wirtualno-realny, wszystko rozmywa, twierdzi, że można mieć swoją własną, subiektywną prawdę niczym własny smartfon ze spersonalizowaną tablicą polubień, że można samemu ustanawiać reguły życia i dążyć do minimalizacji konsekwencji swoich czynów. Świat, w którym coraz mniejsze znaczenie mają fakty, a większe mój własny do nich stosunek. Tymczasem ksiądz Jerzy w swoim kapłańskim życiu bardzo prosto pokazuje Prawdę oraz, że czyny mają swoje konsekwencje, a wybieranie zgodnie z Prawdą czasami dużo kosztuje. Jego – kosztowało szykany i prześladowanie, tych do których mówił – nieprzyjemności w pracy, na uczelni. A nas? Ile kosztuje życie Prawdą? Nasi skauci chcą jasnego stawiania granic, pewności, której brakuje im na piaskach Internetu. Domagają się od nas, szefów, przykładu jasnej hierarchii wartości. Bez pochopnego światłocienia.

II „Panie ! My, którzy znamy tysiąc Twoich twarzy. Pokaż nam tę nie znaną. Zjaw się uśmiechnięty.” (Stanisław Baliński)

Duży wpływ na mnie, w postrzeganiu księdza Jerzego, miał film „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Biografia ta pokazuje wiele humorystycznych scen. Humor wplata się często w trudne momenty życia księdza Jerzego. Nie jest to film martyrologiczny, choć przedstawia historię jednostki osaczonej przez autorytarne władze, a także momenty dramatyczne dla naszej Ojczyzny, takie jak stan wojenny czy brutalne obchodzenie się przez zomowców ze strajkującymi. Film ukazuje życie, w którym – można stwierdzić za Ferencem Molnarem – „smutki i radości tak dziwnie splatają się w jeden wspólny los”.

Samochód esbeków, goniący księdza Jerzego przez klasztorny ogród, zatrzymuje siostra zakonna, zagradzając przejazd i spławiając tajniaków stwierdzeniem, że „msza święta dziś już była” oraz prośbą by przyjechali w tym wypadku jutro. Trudna materia wielokrotnych wezwań księdza Popiełuszki na przesłuchania do prokuratury została przedstawiona jako seria prób doręczenia pisma przedstawicielom Kościoła, które uznają się za niekompetentne wynajdując mniej lub bardziej prawdziwe wymówki, włącznie z: „Ja nie mogę przyjąć pisma. Nie mam stosownego charyzmatu”. Niewątpliwie wybrzmiał w tym filmie ósmy punkt prawa „uśmiecha się i śpiewa w kłopotach”. Film tonuje jednak humor, umieszcza go w odpowiednich miejscach, dając wybrzmieć scenom bolesnym i patetycznym.

Ksiądz Jerzy kiedyś zanotował w swoich zapiskach: „Boże, jak bardzo podobne jest ludzkie życie, szare, trudne, czasami ponure i byłoby często nie do zniesienia, gdyby nie promyki radości, Twojej obecności, znaku, że jesteś z nami, ciągle taki sam, dobry i kochający”. Życie księdza Jerzego było bardzo bliskie i podobne do naszego współczesnego życia. Ile razy przypominałem sobie tę scenę padającego ze zmęczenia księdza Jerzego na łóżko, gdy sam do później nocy przygotowywałem obóz. Tę scenę, w której proboszcz żoliborskiej parafii, Teofil Bogucki, mówi księdzu Jerzemu: „niech się nie lituje nad sobą, jest kapłanem, niech idzie gdzieś, odpocznie” Ksiądz Jerzy pokazuje życie nie herosa, nie potężnego filozofa, nie mającego władzę biskupa czy kardynała, a zwyczajne, przeciętne, pełne emocji, takich jakie my przeżywamy na co dzień. Ksiądz Zygmunt Król, kanclerz kurii warszawskiej, wspominał, jak ksiądz Jerzy się rozpłakał na rozmowie z księżmi w Kurii. Wyrzucał, że Kościół w niewystarczający sposób reaguje na szykany wobec niego.

Wiele osób mówiło, że ksiądz Jerzy był po prostu normalnym kapłanem z normalnymi, przeciętnymi kazaniami, że nie był dobrym mówcą. Uczył otwartości, sam był otwarty na drugą osobę, gotowy na jej spotkanie, wyjście do niej. Wypełniał tę złotą regułę kardynała Wyszyńskiego, że czas to miłość. Czas – to dla niego spotkanie z drugim człowiekiem. Umiał odnajdować twarze Chrystusa w drugim człowieku, a w szarości życia – szukać promyków radości. Mógł powtórzyć za Stanisławem Balińskim słowa wiersza:

„Panie! My, którzy znamy tysiąc Twoich twarzy
Skrwawionych, konających, omdlałych, ścierpniętych,
Błagamy Ciebie, płynąc do Twoich ołtarzy,
Pokaż nam tę nie znaną. Zjaw się uśmiechnięty.”

W drugiej części tego artykułu, w rozdziale „Ja jestem prosty ból do samego nieba” poruszony zostanie temat, czy dzisiaj można się czegoś nauczyć z cierpienia księdza Jerzego i osób mu najbliższych (sam cytat zamieszczony w wierszu Anny Kamieńskiej jest frazą wypowiadaną przez matkę ks. Jerzego po jego zabójstwie), zaś o dzisiejszym rozumieniu hasła „Zło dobrem zwyciężaj”  w rozdziale „Nagnij pochmurną broń naszą, gdy zaczniemy walczyć miłością”.

Fot. na okładce: Szymon Gontarczyk

Szymon Gontarczyk


Rodem z zachodniej ćwiartki Mazowsza, ale był drużynowym w Krakowie, a obecnie wałęsa się dużo po Warszawie i nawet jako przewodnik o niej opowiada. Skauting poznał przez zbyt intensywną naukę francuskiego, która doprowadziła go do filmików nagranych przez Scouts d’Europe. Stąpając mocno po ziemi ale głowę mając w chmurach, włóczy się też po innych miejscach, poznając ich piękno i kultywując zapomniane już ideały średniowiecznych wagabundów

My się znamy?

Macie problem z zapamiętywaniem imion nowopoznanych ludzi? Bo ja raczej nie. To znaczy, jeśli imię słyszę w momencie podania ręki, nerwowo-przyjaznego uśmiechu i wypowiadania „miło mi, Piotrek” –  to tak. Wtedy na pewno nie zapamiętam. Jeżeli jednak imię takiej osoby usłyszę wcześniej od kogoś innego lub przeczytam je gdzieś zapisane (choćby na portalu społecznościowym), to wtedy istnieje duża szansa, że zapamiętam to imię na zawsze.

Ale ten artykuł nie będzie o mnie, ani też o imionach. Bo choć znajomość imienia jest bardzo ważna, to stanowi dopiero pierwszy krok do poznania człowieka.

Początek roku to czas, w którym do jednostek wstępują nowe wilczki, harcerze i wędrownicy (analogicznie w nurcie żeńskim). Zadaniem szefa jest poznać każdego nowego członka swojej jednostki. Jednak w gromadzie czy drużynie sprawa jest nieco mniej nagląca, bo czas, w którym wilczek lub harcerz działa w jednostce, jest rozłożony na kilka lat. W kręgu wędrowników formacja trwa tylko rok i jeśli chcemy dobrze wykonać to zadanie musimy się śpieszyć. Dlatego w tym artykule skupię się na tym krótkim, ale ważnym okresie.

Ale komu to potrzebne?

Jeżeli Młoda Droga ma być miejscem, w którym siedemnastolatek przeżyje niesamowitą przygodę oraz świadomie i z własnej chęci podejmie decyzję odnośnie dalszego swojego zaangażowania i rozwoju, to narzędzia do realizacji tych celów muszą być precyzyjnie dobrane. Szef kręgu – jak ogrodnik – musi widzieć, gdzie podlać, jakiej motyki użyć, by stworzyć jak najlepsze warunki dla wzrostu. Sęk w tym, że każdy wędrownik, tak jak roślina, jest inny i potrzebuje innego wsparcia. Gdyby było inaczej, to mógłbym napisać w tym miejscu: „mówcie dużo o Opiekunie Drogi, a na wędrówkę letnią jedźcie w góry kropka” i wszyscy wędrownicy przez następne lata szczęśliwie kończyliby Młodą Drogę.

Ta odmienność, różność pasji i charakterów wędrowników sprawia, że aby zaprząc motory do gry, trzeba najpierw poznać chłopaków. Warto to zrobić na samym początku roku (a najlepiej jeszcze wcześniej), ponieważ, jak pisałem, czasu jest niewiele. Nie sposób planować najbardziej epicką wędrówkę letnią, jeżeli nie wiadomo co wędrowników pasjonuje i jakie mają marzenia. Tylko jak to zrobić, jeżeli szef kręgu nie miał wcześniej kontaktu z przychodzącymi chłopakami, a oni sami w sobie nie są zbyt rozmowni?

Pięć sposobów na poznanie wędrownika

Jest na to kilka sposobów. Można oczywiście zacząć od zapytania  wędrownika: „a co tam u Ciebie słychać?”. Jeśli jednak wcześniej nie było żadnej relacji chłopaka z szefem, to rozmowa może się szybko skończyć i nastanie niezręczna cisza. Dlatego warto wcześniej przygotować się do takiej rozmowy i potem zadać odpowiednie pytania, które pomogą „przełamać lody”. Co w takim razie proponuję:

    1. Rozmowa z drużynowym. Poza wyjątkami, gdy ktoś wraca po latach lub przychodzi z zewnątrz, każdy z wędrowników miał drużynowego. Dość często chłopak był wcześniej zastępowym i działał w ZZ-cie. Drużynowy powinien z łatwością wymienić mocne i słabe strony wędrownika, może też znać jego „zajawki”.
    2. Obserwacja. Jakie gadżety nosi wędrownik. Do jakich służb się angażuje (np. fotograf). O jakich tematach wspomina i w jakie rozmowy się włącza. Sama tylko uważna obserwacja może dać cenne wskazówki.
    3. Przegląd profilu w mediach społecznościowych. I nie chodzi mi o żadne „stalkowanie”, tylko choćby zwyczajne spojrzenie na kilka publicznych zdjęć. Jeżeli  chłopak np. ma ostatnie trzy zdjęcia profilowe na Facebooku w kasku rowerowym, a jego Instagram „ugina” się od zdjęć roweru, to od razu wiadomo, że jest amatorem dwóch kółek.
    4. Rozmowa z rodzeństwem. W skautowej rodzinie niekiedy bywa, że wędrownik, ma starszego brata lub siostrę, którzy również działają harcersko. Jeżeli zostaną zapytani „co Twój brat robi w wolnym czasie?” to zapewne udzielą satysfakcjonującej odpowiedzi.
    5. Propozycja „ogniska zapoznawczego” na wędrówce lub „pizzy na przełamanie lodów” jeszcze przed nią. Spokojnie, ale nie sztywno. Niech każdy z wędrowników (szef kręgu oczywiście też) przyniesie zdjęcie przedstawiające jego najlepszą przygodę skautową lub przedmiot, który najbardziej kojarzy się z nim samym. Dodatkowo można opowiedzieć kilka zdań o owym zdjęciu czy przedmiocie.

Jeżeli szef kręgu już coś niecoś dowiedział się o wędrowniku, to zagajając rozmowę z nim może od razu zapytać np. „Widziałem na zdjęciu, że lubisz jeździć na rowerze, jaka była Twoja ostatnia wyprawa rowerowa?” itp. Gdy poprzednie sposoby nie zadziałały, można też bezpiecznie zapytać o najlepsze wspomnienie obozowe lub która technika harcerska była jego ulubioną.

Co dalej?

Poznawanie człowieka i wchodzenie z nim w relacje jest procesem. Wspólne przygody i wyzwania świetnie wpływają na budowanie relacji. Dobrze też, aby na wędrówce szef kręgu choć chwilę porozmawiał z każdym wędrownikiem. Warto czasem napisać, zadzwonić lub umówić się z chłopakiem na spotkanie poza wędrówkami. To wszystko z czasem przyniesie efekty. Znając coraz lepiej chłopaków można poprzez wędrówki i aktywności odpowiadać na ich pragnienia oraz wspierać w realizacji pasji i rozwoju. Dzięki temu plan pracy sam się ułoży i szef kręgu nie będzie musiał nikogo przymuszać do organizacji wędrówek. Brzmi idealnie?

Fot. na okładce: Tymoteusz Raczkowski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Wstańcie, chodźmy! – czyli z impetem w przyszłość!

Refleksje na 30-lecie pielgrzymki wędrowników na Św. Krzyż

Artykuł jest podsumowaniem wybranych wątków konferencji wygłoszonej podczas pielgrzymki wędrowników na Św. Krzyż w dniu 1 października 2023 roku

Zbigniew Korba HR – namiestnik wędrowników w latach 1996-2001

Marcin Kruk HR – namiestnik wędrowników w latach 2001-2004

Część I: Pamięć i tożsamość

Pielgrzymka wędrowników na Św. Krzyż to już długa tradycja. Niemal legenda, mit, marka sama w sobie. Zastanówmy się, ile postanowień zostało tu powziętych przez te trzydzieści lat? Ile spowiedzi, ile przyjętych komunii świętych? Ile rozmów, dobrego czasu, bycia blisko dobrych ludzi i Pana Boga? Dzisiaj dziękujemy Bogu za te 30 lat, za kolejne pokolenia, kolejne roczniki młodych wędrowników i szefów. Tak wiele Wymarszów Wędrownika miało tu miejsce, tak wielu młodych mężczyzn wyruszyło w dorosłe życie. A ile podjętych służb Harcerza Orlego, ile mocnych postanowień? Można powiedzieć, że tworzymy wspólnotę ideałów, którą tu cementujemy między sobą oraz między każdym z nas a Panem Bogiem, który przemawia do nas w ciszy, którą tu też pośród Gór Świętokrzyskich (cóż za znacząca nazwa) odnajdujemy.

DLACZEGO PIELGRZYMKA?

Dosyć szybko, po dwóch pierwszych wyjazdach Polaków na pielgrzymkę wędrowników do Vezelay we Francji w latach 1992 i 1993, zrodziło się pragnienie, żeby zrobić pielgrzymkę podobną, ale polską. Wiedzieliśmy, że musi być ona dopasowana do polskiego ducha, mentalności, kultury i dziedzictwa narodowego i harcerskiego. Z drugiej strony, od początku zapraszaliśmy na nią wędrowników z innych krajów, wielokrotnie gościnnie ich przyjmując. Udział w pielgrzymkach do Vezelay był niewątpliwie wielkim przeżyciem, zobaczyliśmy setki młodych ludzi, rozśpiewanych, radosnych, przystępujących do spowiedzi, do komunii świętej, poczuliśmy autentyczność i moc wiary, zobaczyliśmy styl wędrowniczy w akcji. W każdym kolejnym wydarzeniu brało udział coraz więcej osób z Polski, z kolejnych środowisk i miast. Na naszej drodze do Federacji Skautingu Europejskiego bardzo ważne były bowiem trzy rzeczywistości: przyjaźń, relacje, i tworzenie jednego, wielkiego ogólnopolskiego środowiska – powtarzane jak mantra! Nie tyle powtarzane, co realizowane poprzez dziesiątki a może i setki spotkań, rozmów, wyjazdów, inicjatyw w ciągu tych kilku lat w połowie lat 90-tych. Jesteśmy przekonani, że gdyby nie ten wysiłek, mogłoby się okazać, że nie wszystkie środowiska SHK „Zawisza” do Federacji Skautingu Europejskiego przystąpią albo że nie stanie się to w tym czasie, w którym się stało, czyli relatywnie bardzo szybkim.

Możemy z tego wyciągnąć refleksję uniwersalną, dla każdego z nas, również na dzisiaj – przyjaźń trzeba budować! Przyjaźń to nie jest spontan wyłącznie, na zasadzie, że albo kogoś lubię albo nie lubię, albo nadajemy stuprocentowo na tej samej fali albo nie. Przyjaźń, w tym przyjaźń w kręgu, w hufcu, w ekipie, w kraalu, w jednostce, w szkole, w rodzinie, gdzie łączy nas wspólny cel, ideał, to coś więcej niż sympatie czy antypatie – to coś, co wymaga decyzji i wymaga naszego zaangażowania! Poświęcanie czasu, pomysłów, planowania, spotkań, czasami znoszenia czegoś nam niemiłego.

MIEJSCE

Dlaczego Sanktuarium Św. Krzyża? Dlaczego to miejsce jako cel naszego pielgrzymowania? Można by powiedzieć z perspektywy czasu, jak mawiali krzyżowcy w powieści Zofii Kossak pod takim właśnie tytułem: „Bóg tak chciał!”

Jednak po ludzku rzecz biorąc: szukaliśmy na pewno sanktuarium, miejsca z historią działania Bożej Opatrzności, do którego pielgrzymowali ludzie przed nami. Najlepiej aby było to miejsce dobrze usytuowane w pięknie natury, najlepiej w niezbyt uczęszczanym miejscu zapewniającym kameralność i swobodę, z dala od miast i ruchliwych ulic. Miejsce, do którego prowadzą różne drogi, gdzie można rozbić namiot, obozować i gotować na ogniu. Miejsce najlepiej w centrum Polski, aby logistycznie każdemu było w miarę blisko. Chodziło też, o ile się da, o miejsce niezbyt popularne, takie które moglibyśmy swoją obecnością, pobożnością i pielgrzymowaniem trochę ożywić, tak jak skauci francuscy Vezelay i Paray-Le-Monial.

Wybór Sanktuarium na Św. Krzyżu okazał się strzałem w dziesiątkę, choć niektórym kojarzyło się ono jedynie z nudnymi wycieczkami szkolnymi i wieżą radiową. Jednak to jest niesamowite miejsce, z olbrzymią historią, gdzie znajdują się relikwie prawdziwego krzyża Pana Jezusa już od ponad 1000 lat. Przed potopem szwedzkim w 1655 roku było to najważniejsze sanktuarium w Polsce, po potopie prześcignięte w popularności przez Jasną Górę. W końcu prawie zapomniane. Kilkusetletnia tradycja pielgrzymek do tego miejsca, przed nami pielgrzymowali tu przecież ludzie przez setki lat. Pokolenia chrześcijan, władców, królów, rycerzy, mnichów, prostych ludzi, pielgrzymów budowało historię tego opactwa! To pięknie rezonuje z otwartością serca i wiernością dziedzictwu pokoleń, które symbolizuje laska wędrownika wręczana każdemu nowemu Harcerzowi Rzeczypospolitej w czasie ceremonii Wymarszu Wędrownika. Jesteśmy spadkobiercami tradycji tych pokoleń, wywodzimy się z nich, przenosimy ich wiarę w kolejne pokolenia.

W zasadzie od 1994 roku najważniejsze elementy pielgrzymki ustanowione na początku nie uległy zmianie – fundament położony na początku był solidny i trwały, gdyż był wynikiem przemyśleń i korzystania z doświadczeń pielgrzymki do Vezelay, a nie spontaniczną akcją odpowiadającą na doraźne zapotrzebowanie. Owszem zaczynaliśmy od dwóch dni, potem były trzy , teraz mamy pielgrzymkę z trzema noclegami. Jednak większość zasadniczych elementów pozostaje niezmienna: kilka odrębnych tras, które spotykają się w sobotę we wspólnym miejscu na Mszę Św., obozowanie na świeżym powietrzu, gotowanie na ogniu, droga, modlitwa, przekaz intelektualny (konferencje), przekaz ekspresji stylu wędrowniczego (biesiada, ogniska ewangelizacyjne, śpiew), wejście na górę na Św. Krzyż w sobotę wieczorem jako utrudzeni pielgrzymi i po trudach drogi (Drogi Krzyżowej), spoceni, zmęczeni, zdyszani (jak po drodze całego życia) stukamy po trzykroć do zamkniętych wrót Świątyni, ze śpiewem, aby wejść symbolicznie do Świętego Miasta Bożego, do Królestwa Bożego i Jego Chwały, aby przebywać ze Świętymi w Jego obecności, dziś jedynie na dłuższą modlitwę i adorację Najświętszego Sakramentu będącą jednak zapowiedzią przyszłej Uczty Niebiańskiej i przebywania w Chwale Jezusa Zmartwychwstałego. Zwieńczeniem pielgrzymki jest uroczysta Msza Św. w niedzielę, poprzedzona czuwaniem modlitewnym w sobotę wieczorem. Konkretnym owocem może i powinna być spowiedź, dlatego kapłani w ten wieczór siadają do konfesjonałów.

Różne elementy, mające pomóc realizować te cele, ulegały stopniowej zmianie i doskonaleniu, wiele wysiłku włożyli kolejni namiestnicy aby dopracować poszczególne punkty programu i logistyki, niektóre elementy wciąż mogą być szlifowane, ale styl wędrowniczy Skautów Europy w Polsce tu właśnie można odczuć bardzo mocno.

PIEŚŃ

Od początku szukaliśmy pieśni, która byłaby polskim odpowiednikiem monumentalnej pieśni, którą śpiewają skauci w Vezelay: „Hola! Marchons, les gueux”, przed wejściem do bazyliki w sobotę wieczorem. Jej słowa, symbolika są bardzo wymowne – jesteśmy wszyscy tu, na tej ziemi, jak żebracy (les gueux), trędowaci, słabi, upadamy ciągle. W tych słowach znajduje się głęboki sens wędrówki, że życie człowieka jest wędrówką, drogą. Jesteśmy nędzarzami, jak trędowaci przy sadzawce Siloe, nie mamy człowieka aby nas tam wprowadził, abyśmy zostali uzdrowieni, idziemy jak paralitycy i tylko Jezus, tylko On otwiera nam bramę do Królestwa, czego symbolem jest po kilkakrotnym zaśpiewaniu tej pieśni, po łomotaniu laskami wędrownika, otworzenie wrót do Bazyliki. Bazyliki, która cała jest rozświetlona, podczas gdy na zewnątrz panują ciemności. To symboliczne przejście ze świata ciemności do światła, z tego łez padołu do niebieskiej ojczyzny, ta bramą jest Chrystus, Jego Krzyż. Taka jest symbolika naszej flagi, sztandaru FSE. Taka jest symbolika wejścia do świątyni podczas pielgrzymki.

Długo szukaliśmy polskiej pieśni, która oddawałaby symbolikę tego przejścia, kołatania i wejścia do świątyni. W końcu wybór padł na pieśń: „Panie dokąd pójdziemy, Ty masz słowa życia wiecznego…”, która oddaje sens naszego życia jako drogi, której celowość pojawia się, gdy skierowana jest ku Chrystusowi. Jego słowa są słowami prowadzącymi do życia wiecznego, czyli ta brama, wrota bazyliki, przez które przechodzimy z jednej rzeczywistości do drugiej, jeśli karmimy się słowem Jezusa, słowem Boga, ono zapewnia nam życie wieczne. Piękna symbolika, można powiedzieć, że na swój sposób jeszcze pełniej, konkretniej oddająca to, co chcemy wyrazić tej sobotniej nocy co roku na Św. Krzyżu.

Pukamy, prosimy, bo „kołaczącemu otworzą”, i drzwi świątyni się otwierają.

Zawsze w ten sobotni wieczór na Św. Krzyżu możesz przy okazji zadać sobie pytanie: czy ja kołaczę w swoim życiu do Boga, czy proszę? O co? O wszystko! O piękne życie, o dobrą dziewczynę, która potem zostanie moją żonę, którą uszczęśliwię darem z samego siebie? O rozpoznanie swojego powołania i pójście jego drogą? By w życiu radośnie służyć innym? Można prosić o chęci, o motywację, o to by zejść z kanapy, sprzed komputera, od telefonu, PS4 czy Xboxa, od uzależnień od różnych zawartości Internetu! Nie milczmy na modlitwie, kołaczmy, walmy pięściami w najbardziej masywne drzwi, prośby abyśmy byli lepszymi wędrownikami, szefami, studentami, katolikami, Polakami, ludźmi.

STYL WĘDROWNICZY

Dla każdego z nas teraz wydaje się oczywiste, że harcerz wychodzący z drużyny zostaje zaproszony do kręgu wędrowników, otrzymuje brązową chustę i w prostej ceremonii dołącza do gałęzi wędrowniczej. Nie jest to jednak wcale oczywiste, jeśli przyjrzeć się uważnie innym ruchom harcerskim i skautowym w Polsce i na świecie, które nie posiadają podobnej gałęzi o pedagogice dopasowanej do wieku młodego człowieka wchodzącego w dorosłość. Skauci Europy wykształcili unikalny model trzeciej gałęzi Ruchu, który proponuje własną tożsamość wędrownika, opartą na etosie pielgrzyma i służby. Gdy w latach 70-tych Jean Charles de Coligny z gronem współpracowników zastanawiał się, jaki obrać model dla tworzonej we Francji trzeciej gałęzi pedagogicznej Skautów Europy, dość szybko doszli oni do wniosku, że musi to być pielgrzym, czyli ten, który jest w drodze. W drodze do celu np. każdej wędrówki letniej, bądź weekendowej, ale także do celu życia doczesnego, czytaj zrealizowania własnego powołania, pomnożenia otrzymanych od Boga talentów, a przede wszystkim do celu nadprzyrodzonego, jakim jest osiągnięcie Królestwa Bożego i osobista świętość. To „bycie w drodze” jest kluczem dla tożsamości wędrownika. Wędrownik nigdy nie uważa, że już wszystko osiągnął. Staje się lepszym dziś niż był wczoraj. Wędrownik nie prowadzi życia na kanapie, ale w drodze. W zmieniających się okolicznościach życia zauważa te zmiany i z pokorą akceptuje rzeczywistość, nie traktując życia jako źródła rozrywki i przyjemności, ale jako misję. W takim duchu kształtuje się osobowość i charakter wędrownika po dołączeniu do kręgu poprzez wszystkie zajęcia w gronie wędrowników, a szczególnie przez wędrówki, podczas których nigdy nie śpi się dwa razy w tym samym miejscu. Pielgrzymka na Święty Krzyż przez doświadczenie a nie opowiadanie daje praktyczny przekaz stylu wędrowniczego tym, którzy właśnie stają się wędrownikami, albowiem „Droga wchodzi przez nogi”. Oczywiście pielgrzymka skupia wszystkich, szefów młodych i starszych, których pewnie jest nawet więcej ilościowo, ale jej cel pedagogiczny ma służyć właśnie przede wszystkim młodym wędrownikom. Tym, którzy są tu pierwszy albo drugi raz, którzy może pierwszy raz widzą tylu innych rówieśników, podobnych do nich, żyjących tym samym ideałem. To o nich myślą przede wszystkim organizatorzy, szefowie pielgrzymki planując poszczególne punkty programu i czasami coś zmieniając, dostosowując, szukając odpowiednich gości i tematów konferencji. Gdy zastanawialiśmy się nad datą, wiedzieliśmy, że Vezelay jest ponad dwa miesiące po rozpoczęciu roku pracy, gdy młodzi wędrownicy francuscy są po jednej albo dwóch wędrówkach w swoim kręgu czy ekipie i gdy już „liznęli” stylu w małym gronie, przyjazd do Vezelay nie jest dla nich szokiem tylko wywoływać ma efekt „wow!”. Jest fajnie, ale nie wiedzieliśmy, że aż tak fajnie. Kierując się warunkami pogodowymi w Polsce (listopad to jednak zazwyczaj zgoła odmienna aura niż koniec września) i pewnym zwyczajem, pielgrzymka na Św. Krzyż została umieszczona dość wcześnie na początku roku pracy, z mocnym naciskiem jednak na to, że ekipa młodych wędrowników musi poznać się wcześniej, dograć wcześniej, odbyć co najmniej jedną wędrówkę weekendową przed pielgrzymką. Czy tak jest teraz? Nie jesteśmy pewni, ale takie było na pewno oryginalne założenie.

Wracając do roku 1994, kiedy odbyła się pierwsza pielgrzymka na Św. Krzyż, już wtedy od samego początku zastanawialiśmy się i planowaliśmy, jakie elementy ta pielgrzymka musi zawierać, aby spełniać kryteria wędrówki realizowanej w stylu wędrowniczym i uczyć tego stylu. Teraz to wszystko może wydawać się oczywiste, ale trzeba pamiętać, że na początku uczyliśmy się dopiero tego, adaptowaliśmy też do polskich warunków i żaden z niżej wymienionych elementów stylu wędrowniczego nie był oczywisty, na przykład: duch ubóstwa w praktyce: spanie pod namiotami, niesienie wszystkiego na swoich plecach, gotowanie na wolnym ogniu, jedzenie posiłków na wolnym powietrzu zasiadając w kręgu, gdzie jeden służy/nakłada innym a nie „na chybcika” gdzie „każdy sobie rzepkę skrobie”, wspólne zakupy, śpiewany różaniec po drodze, modlitwa przed i po jedzeniu też najlepiej śpiewana, Godzina Wędrownika jako żelazny punkt programu, styl ognisk, wesoły, ekspresyjny ale z przesłaniem „ewangelizacyjnym” nawet jeśli jesteśmy na nim sami bez mieszkańców, szczególnie zakończenie inscenizacją sceny z ewangelii, błogosławieństwem, modlitwą.

Jacques Mougenot, który założył we Francji tysiące samodzielnych zastępów, i robił to nieprzerwanie przez 20 lat, odebrał tysiące przyrzeczeń, zawsze starał się aby na koniec każdego ogniska była dłuższa chwila modlitwy, często odmawiano też wtedy dziesiątkę różańca. Opowiadał nam, że wielu chłopaków, którzy wstąpili potem do seminarium, powiedziało mu, że to był właśnie moment, kiedy poczuli powołanie, kiedy jakaś iskierka rozpaliła w nich pragnienie, które zaowocowało ostatecznie pójściem do seminarium duchownego.

DEPOZYT

Po 30 latach możemy śmiało powiedzieć, że tysiące polskich wędrowników doświadczyło drogi i stylu wędrowniczego właśnie na Św. Krzyżu. Tysiące młodych ludzi weszło w udaną dorosłość dzięki również wysiłkom podejmowanym na Św. Krzyżu, dzięki inspiracjom i przeżyciom, które tutaj miały miejsce.

To już część dziedzictwa pokoleń, któremu jesteśmy winni wierność. To depozyt, który mamy zadanie przechować dla kolejnych pokoleń, oczywiście razem z całą metodą i pedagogiką czerwonej gałęzi naszego Ruchu i stylem wędrowniczym. Kolejni szefowie, namiestnicy, naczelnicy i my wszyscy nie jesteśmy właścicielami tej tradycji i pedagogiki, ale jej depozytariuszami. Niesiemy ten skarb w naczyniach glinianych, aby kolejne pokolenia mogły z niego skorzystać. Nie jest naszą rolą manipulować przy istocie tego skarbu ale pogłębiać jego rozumienie, aby depozyt pozostał nienaruszony. To wymaga pokory od każdego pokolenia szefów i zrozumienia, co znaczy być depozytariuszem stylu i pedagogiki. To nie znaczy, że nie należy ich dopasowywać do zmieniających się wymogów rzeczywistości, nie reagować na wciąż nowe wyzwania dla wychowania, ale jest wyzwaniem, aby z mądrością i roztropnością zawsze zachowywać istotę naszego Ruchu, jego styl i pedagogikę. By jak najlepiej nasz Ruch wypełniał swoją misję. Dla dobra poszczególnych chłopaków, ich rodzin, Kościoła i Polski. Tylko tyle? Nie, aż tyle!

Autorzy tekstu, fot. Jakub Rojowski

Fot. na okładce: Jakub Rojowski

Kronika – świadek rozwoju

Zapisywana misternie wieczorami. Przekazywana z pokolenia na pokolenie i z obozu na obóz. Świadek historii. Co to? To właśnie kronika zastępu z obozu szkoleniowego. Ile to radości daje przeglądanie zapisków z zeszłych lat, gdy można przeczytać wpisy swoich starszych kolegów czy koleżanek. Jednak by kronika spełniła swoją role trzeba naprawdę przyłożyć się do jej tworzenia.

Dobrą robotę w tej dziedzinie wykonał zastęp Tur z wiosennego Adalbertusa tworząc najlepszą kronikę na tamtym obozie. Zapraszamy do obejrzenia efektu, zainspirowania się i… zrobienia jeszcze efektowniejszej kroniki na najbliższych obozach szkoleniowych.

(Do pobrania poniżej. Podgląd pliku widoczny tylko na komputerze)