Czy w Skautingu jest przestrzeń na „Bo ja tak powiedziałam.”? Czyli o posłuszeństwie słów kilka…

„Jesteś taki nieposłuszny! A mówiłam, że masz być grzeczny…” usłyszałam ostatnio wracając z pracy autobusem. Słowa skierowane do chłopca (na oko 4/5 lat) w pierwszej chwili puściłam mimo uszu, ale chwile później zaczęłam się zastanawiać, co tak właściwie znaczy być grzecznym i posłusznym…? Pierwsze słowo dalej pozostaje dla mnie w sferze domysłów, założeń i przypuszczeń. Bo czy nie jest tak, że od „grzecznego dziecka” oczekuje się wielu złożonych zachowań? Od niebrudzenia nowych spodenek, przez bycie uprzejmym, kulturalnym i elokwentnym, do niewyrażania zbyt intensywnie swoich emocji…? Ale dziś nie o tym. 😉

Drugie słowo, w całej swej prostocie, wydaje mi się jeszcze bardziej skomplikowane! Czym jest posłuszeństwo? Czy jest potrzebne? Czy oczekujemy go względem naszych podopiecznych, by było nam wygodniej? Komu i czemu mamy być posłuszni…? Na szczęście z wykształcenia jestem matematykiem, więc będzie po kolei. Najpierw definicja i analiza, potem dowód.

Ze słownika języka polskiego PWN wiemy, że posłuszeństwo to nic innego jak „poddawanie się czyjejś woli”. Brzmi prosto – osoba posłuszna robi to, co powiem; to, co ja chcę. Czy chcemy uczyć tak rozumianego posłuszeństwa w Skautingu? Czy chcemy, aby Wilczęta, Wilczki, Harcerki i Harcerze byli nam (Akelom, Drużynowym) posłuszne/i? By poddawali się naszej woli…? Nie jesteś przekonana/y? Ja też nie do końca…
Pójdźmy głębiej.
Ksiądz Jerzy Chmiel w „Etosie o posłuszeństwie” pisze „biblijne posłuszeństwo jest nauką o wolności”. No! To brzmi bardziej po skautowemu, prawda? 😊Przestrzeń wolności, odpowiedzialność, naturalne konsekwencje… I wszystkie te górnolotne sformułowania, o których mówi się na obozach szkoleniowych. 

Koncepcja posłuszeństwa przewija się w różnych kontekstach i słowach na przestrzeni całego Pisma Świętego. W języku greckim „być posłusznym” znaczy  słuchać i poddać się temu. Z drugiej strony język hebrajski nie daje jednego słowa na określenie posłuszeństwa. Używano różnych sformułowań: słuchać, iść za kimś, być wiernym, odpowiadać. Może się więc wydawać, że posłuszeństwo jest dobre samo w sobie. Jednak w moim odczuciu (teraz padnie moja ulubiona odpowiedź na większość pytań): to zależy! Zależy od tego, czym się kierujemy, czy jest w nas miłość, szacunek, pragnienie dobra…

Jako dorośli, dojrzali ludzie jesteśmy zaproszeni do posłuszeństwa swojemu sumieniu. „Tak, aby nasza wolna wola realizowała się w dobru. Jesteśmy odpowiedzialni za siebie, a więc również za to, by wciąż kształtować swoje sumienie.” – dodaje Milena (przewodniczka, psycholożka, żona i mama). 

Ale nie tylko sumieniu!  „Zbawienie znajduje się w prawdzie. Ci, którzy są posłuszni natchnieniom Ducha Prawdy, znajdują się już na drodze zbawienia” (KKK 852). „Obowiązek posłuszeństwa domaga się od wszystkich okazywania władzy należnego jej uznania oraz szacunku i – stosownie do zasług – wdzięczności i życzliwości osobom, które ją sprawują.” (KKK 1900)
Posłuszeństwo względem Rodziców wielu z  nas już nie dotyczy – „Tak długo jak dziecko mieszka z rodzicami, powinno być posłuszne każdej prośbie rodziców, która służy jego dobru lub dobru rodziny. (…)  Jeśli jednak dziecko jest przekonane w sumieniu, iż jest rzeczą moralnie złą być posłusznym danemu poleceniu, nie powinno się do niego stosować. Wzrastając, dzieci będą nadal szanować swoich rodziców. (…) Posłuszeństwo wobec rodziców ustaje wraz z usamodzielnieniem się dzieci, pozostaje jednak szacunek, który jest im należny na zawsze.” (KKK 2217)

Posłuszeństwo powinno być przede wszystkim owocem naszej miłości do Boga. Biblia mówi: „Jeśli mnie miłujecie, przykazań moich przestrzegać będziecie. (…) Jeśli kto mnie miłuje, słowa mojego przestrzegać będzie, i Ojciec mój umiłuje go, i do niego przyjdziemy, i u niego zamieszkamy.” ( J 14; 15, 23) „Miłość względem Boga polega na spełnianiu Jego przykazań, a przykazania Jego nie są ciężkie.” (1 J 5, 3). Jak pisze Ksiądz Jerzy Chmiel „Sam Jezus mówił o sobie, że z nieba zstąpił nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Go posłał (por. J 6, 38). Przez swoje posłuszeństwo Jezus Chrystus przywrócił nam sens naszego posłuszeństwa, które zostało zaprzepaszczone przez nieposłuszeństwo pierwszego człowieka. (…) Ludziom i instytucjom winniśmy być posłuszni — w granicach prawa sprawiedliwości i miłości – nie ze względu na nich samych, lecz ze względu na Boga.”

A posłuszeństwo innych względem nas? Czy jako Szefowe, Szefowie, możemy wymagać od dziewcząt i chłopców posłuszeństwa? Tu z pomocą również przychodzi Pismo Święte i kilka mądrzejszych ode mnie osób. Hania, wrocławska hufcowa, żona i mama (dziwnym trafem również moja siostra) na pytanie, co myśli o posłuszeństwie powiedziała: „Być posłusznym tak, ale wtedy gdy opieramy to posłuszeństwo na zaufaniu. By dziecko wierzyło, że chcemy dobrze. Im dziecko jest mniejsze tym bardziej bezgranicznie ufa.” Dodałabym jeszcze… Im większy autorytet Szefowej, Szefa, tym bardziej Harcerka, Harcerz ufa. A przecież posłuszeństwo nie jest formą służalczości, ani okazywaniem wyższości. Zdarzają się jednak sytuacje, w których młody, dorastający, poznający świat człowiek nie jest świadomy konsekwencji zachowań, które mogą być dla niego bardzo bolesne, złe, czy doprowadzić do potyczek z prawem. Milena mówi „Są rzeczy, na które nie mogę pozwolić. Ja to wiem, ono (dziecko) jeszcze nie… Czuję, że jest ważne, żeby postawić granicę, ale wytłumaczyć. Zostawić mocne ‘nie’ i mocne ‘zrób to’ na sytuacje, gdy to naprawdę konieczne.”

I tu moglibyśmy zadać sobie pytanie, jak często nam, Szefowym i Szefom, zdarzają się takie „konieczne” sytuacje? Gdy nie możemy dopuścić, by podopieczny zrobił coś wbrew naszej woli? Chcę wierzyć, że im dziewczynka, chłopiec starszy – tym rzadziej. Tym więcej przestrzeni jesteśmy w stanie zostawić na ich posłuszeństwo względem sumienia, nie nas. Nie możemy przecież oczekiwać ślepego posłuszeństwa od małego człowieka, a w dorosłości samodzielności, odpowiedzialności i decyzyjności. 

Warto pamiętać, że ostatecznie prowadzimy dziewczęta do Fiat – czyli momentu, w którym decydują się powiedzieć „Tak” na Jego wolę. Wybieram Jego wolę – jestem Mu posłuszna. Chłopcy dorastają do Wymarszu, by pewnego dnia usłyszeć „Ruszaj teraz za Chrystusem.” – tak jak bogaty Młodzieniec usłyszał wezwanie Jezusa, by poszedł za Nim jako posłuszny uczeń (por. KKK 2053).

Definicja, analiza, dowody… Wnioski!

Czy w Skautingu jest miejsce na posłuszeństwo? Jaka jest Twoja odpowiedź na to pytanie? Moja brzmi: Tak, ale…
W naszej służbie, w naszym byciu przewodniczkami i przewodnikami młodych do świętości, jesteśmy zaproszeni do tego, by być przykładem posłuszeństwa. Posłuszeństwa rozumianego jako wierności (kształtującemu się cały czas) sumieniu, rodzicom, przełożonym… Posłuszeństwa opartego na rozsądku, zaufaniu i miłości. Posłuszeństwa, które stawia granice i daje poczucie bezpieczeństwa. Posłuszeństwa, które pozwala na podejmowanie błędnych (naszym zdaniem) decyzji, na bunt, na rozmowy i argumenty. Posłuszeństwa, które jest wsłuchiwaniem się w wolę Bożą i podążaniem za Jego Słowem. 

A Ty? Gdzie widzisz granice posłuszeństwa i jego miejsce w Skautingu?

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Natalia Kosińska


Namiestniczka Harcerek z bardzo zielonym sercem; wcześniej Drużynowa i Szefowa Młodego Ogniska. W pracy bada ryzyko, dlatego wolne chwile lubi poświęcać bezpieczniejszym aktywnościom. Śpiewa, szyje, chodzi po górach i wrocławskich uliczkach, skleja kolaże i zwija rolki sushi. Uczy się odpoczywać i szukać radości w małych rzeczach.

W szóstym wymiarze

To nie będzie artykuł o metodzie, a bardziej odpowiedź na pytanie – co w moim doświadczeniu skautingu sprawiło, że doceniam wymiar europejski i co mnie motywuje do służby w Federacji? A więc zapraszam na kilka migawek – wspomnień i przemyśleń.

(A jeśli szukacie czegoś więcej o metodzie – to polecam artykuł Janka, który rozpoczął tę serię w Przestrzeni.)

Migawka 1. – różnorodność

Jadę na pierwszą skautową wędrówkę w życiu, mundur świeżo kupiony, plecak zbyt ciężki. Dwa autokary wiozą dziewczyny do Paray le Monial, a chłopaków do Vezelay – na francuskie pielgrzymki przewodniczek i wędrowników.

Jesteśmy sparowane z ogniskiem Francuzek, które ogólnie wydają się mało wrażliwe na różnice kulturowe. My też trzymamy się na dystans, bariera językowa nie pomaga. Wyraźnie tego doświadczamy, kiedy wczesnym popołudniem robimy postój – w naszej ocenie porządny obiadowy, w ocenie naszych nowych koleżanek – przekąska i w drogę. Nie chcąc zaginąć na francuskiej prowincji, doganiamy je i idziemy dalej głodne.

Dla odmiany, po dotarciu na miejsce spotykamy Francuzkę, która mówi po polsku, tłumaczy nam treść homilii, trochę z nami gada, upewnia się, czy wszystko mamy i czy nie marzniemy w nocy. Ufff, a więc jednak jest ktoś w tym obcym kraju, kto nas rozumie.

Tak to chyba jest w każdym spotkaniu, każdej współpracy, grupie – że czasem łatwiej, a czasem trudniej się dogadać. Że czasem różnice są inspirujące, a czasem irytujące. W kontekście międzynarodowym te doświadczenia bywają bardzo inne od tego, co już można było przerobić w zastępie, w ognisku. Kiedy doświadczamy jedności – to jakby podwójnie. Kiedy to są trudne różnice – to skauting dodaje bezpieczną przestrzeń „wspólnej bazy” wartości i do pewnego stopnia też metody – i zaprawienie tych wyzwań przygodą (która sprawia, że mimo wszystko nadal się chce). Dla mnie wszystkie te doświadczenia międzynarodowe  – w większości pozytywne, ale czasem i trudne – dały szansę poznania i zrozumienia innych spojrzeń, sposobów działania, ale też docenienia tego co na co dzień wydaje się oczywiste, a okazuje się – że nie dla wszystkich takie jest, nie w każdym kraju, nie w każdym środowisku. Może to daleko idący wniosek, ale myślę, że to cenne i ważne dla kształtowania tożsamości.

Migawka 2. – ludzie są dobrzy

To mój ostatni rok jako szefowa ogniska. Wpadamy z dziewczynami na pomysł, żeby wybrać się na wędrówkę letnią za granicę – może Szkocja, może Irlandia. Najpierw spory entuzjazm, nakręcamy się – wygląda na to, że będzie super przygoda. Potem coraz bardziej zaczynamy analizować, liczymy koszty, pojawia się milion wątpliwości – ale ratuje mnie hufcowa całkiem prostą radą: wybierzcie miejsce, kupcie bilety lotnicze, a resztę ogarniecie sukcesywnie później. Jak człowiek już zainwestuje, to głupio odpuszczać.

Tak też zrobiłyśmy – zdobyłyśmy bilety do Dublina, bo tam złapałam kontakt z Benem, gościem rozkręcającym wtedy lokalnie Skautów Europy (swoją drogą – z tym kontaktem też pomogła mi hufcowa).

Pierwsze wrażenie z pierwszego dnia wędrówki – nigdy wcześniej nie widziałam tylu odcieni zieleni! Rozbijamy namiot za cmentarzem, a po drugiej stronie, za ogrodzeniem, pasie się stado krów. Obok mamy też strumyk. W drodze – góry i wrzosowiska. Każde kolejne miejsce noclegowe jest równie świetne, każde ma coś wyjątkowego i pięknego – czasem to dzielenie terenu z owcami, czasem przemili właściciele, którzy częstują nas lokalnymi specjałami. Bardzo nam pomógł Ben – niby obcy człowiek, ale zaopiekował się nami jakbyśmy byli starymi znajomymi i ogarnął te super miejscówki. Po tej wędrówce jedna z dziewczyn powiedziała, że spełniły się tutaj jej małe marzenia. Inna kilka lat później wróciła do Irlandii, bo tak jej zapadł w pamięć ten klimat.

Wędrówka do Irlandii, fot. Archiwum Autorki

Więc głównie dwa wspomnienia z tej wędrówki: była przygoda, było po prostu pięknie, było to odkrycie nowego kawałka Europy; i było to doświadczenie dobroci ludzi – domyślam się, że żadna z nas nie pamięta, jaki był temat tej wędrówki (a jakiś na pewno przygotowałam w swojej gorliwości), ale każda pamięta serdeczność naszego przyjaciela Bena, jego rodziny i innych napotkanych ludzi. I to może jest proste, ale ma swoją wagę dla kształtowania podejścia do świata – odkryć, że są ludzie dobrzy i pomocni, nawet w obcym kraju, nawet jeśli się nie znamy.

Migawka 3. – jedność Kościoła

Jestem na spotkaniu „Woodbadge days”, czyli weekendzie dla szefów obozów szkoleniowych i skautmistrzów FSE. Wysłała mnie tam namiestniczka przewodniczek, bo od jakiegoś czasu wspierałam ją jako asystentka przy prowadzeniu wędrówek szkoleniowych, a poza tym nieźle mówię po angielsku. Spotkanie w tym  roku odbywa się koło Barcelony, na górze Montserrat – nocujemy w budynkach klasztoru benedyktynów, tuż obok przepięknej bazyliki. Tu po nawróceniu pielgrzymował św. Ignacy Loyola, tu powstał Llibre Vermell de Montserrat, czyli średniowieczny zbiór pieśni, w tym Stella splendens – a trochę się ją wtedy śpiewało w środowisku. I ten widok na góry o poranku…

Po całym dniu dyskusji o metodzie, wykrywaniu różnic, może nawet jakichś sporów, ale też ogólnie – po trudzie komunikacji i rozmawiania w obcym języku – wieczorna adoracja w tej pięknej bazylice. I jakoś mnie uderza to, że potrafiliśmy cały dzień gadać i troszkę się ścierać, ale potrafimy też patrzeć w milczeniu w jednym kierunku, na Jezusa. Od tamtej pory to wspomnienie to dla mnie symbol jedności w Chrystusie, wspólnoty tego ostatecznego celu – zbawienia, zarówno własnego, jak i służby zbawieniu powierzonych nam młodych.

Migawka 4. – spotkanie

Jadę na kolejne z wielu spotkań przygotowawczych do Euromootu – spotkanie w Rzymie, w siedzibie włoskich Skautów Europy. Piękne mają to biuro – na Zatybrzu, w barokowej (?) kamienicy, z kamiennymi schodami, z freskami, drewnianym stropem, z drzewkiem cytrynowym na małym, klimatycznym dziedzińcu. Mój samolot lądował późno, dotarłam jakoś przed północą – otworzyła mi Nathalie z Belgii, wtedy namiestniczka przewodniczek, z którą spotkałam się wcześniej ze 2 razy w życiu. Ku mojemu zdziwieniu – pamiętała moje imię, zapytała jak mi minęła podróż, czy jestem głodna i zaprowadziła do pościelonego już dla mnie łóżka. No bardzo proste, ludzkie gesty – ale ja się poczułam jak w domu i uświadomiłam sobie później, że ten wymiar europejski musi być namacalny, musi być spotkaniem osób, jakimś zainteresowaniem tym „obcym”, nie może być tylko odległą ideą czy teorią, ale właśnie takim żywym braterstwem, objawiającym się nawet w prostych rzeczach. Żeby się w tej Europie poczuć jak w domu, czerpać z tego i chcieć o nią dbać jak o dom.

Migawka 5. i ostatnia – misja

Jestem w Norwegii, żeby spotkać się z rodzinami, które zgłosiły się do Federacji, bo chcą rozkręcać tam skauting. Miał być ze mną przewodniczący FSE, ale w ostatniej chwili się rozchorował, a ja już jestem na miejscu. Nie jestem przygotowana, ale już od kilku godzin rozmawiam z Łukaszem i Agnieszką, którzy zaprosili mnie do swojego domu – i jestem zachwycona, jakoś na nowo zmotywowana ich zapałem, intencjami, energią. Następnego dnia poznaję kolejne zaangażowane rodziny – Norwegów, Filipińczyków, Francuzów i innych, których łączy lokalna parafia i właśnie chęć stworzenia dobrej przestrzeni wychowania ich dzieci. Do tego wszystkiego – piękno zimowej Norwegii, świeży śnieg, księżyc odbijający się w zatoce, fiordy…

Nawet będąc już hen, hen daleko od skautowej „pierwszej linii” pracy wychowawczej w jednostce, kiedy człowiek już bardziej siedzi w teorii czy administracji – zdarzają się momenty, w których można doświadczyć tego, że skauting ma sens i jest żywy. Są w Polsce, w Europie i na świecie miejsca, gdzie skauting naprawdę jest potrzebny, gdzie ma szansę realnie pomóc rodzinom, pomóc w rozwoju, a czasem wręcz uratować konkretne osoby. Można się zastanawiać, czy ten 100-letni skauting jest nadal aktualny, czy w dobie setek różnych propozycji ma coś wyjątkowego do zaoferowania – ja w Norwegii na nowo dostrzegłam, że tak. Każda kolejna rozmowa o metodzie, o naszych założeniach, celach, narzędziach – pokazywała jak to bardzo jest spójne z potrzebą, która tam jest jeszcze nie wypełniona. To był mocny „kop” motywacyjny do dalszej służby.

Nie powiedziałabym, żeby moje doświadczenie wymiaru europejskiego było jakoś szczególnie spektakularne. A jednak, to jest przestrzeń, w której działo się dla mnie na tyle dużo – że sporo to zmieniło w moim życiu, szczególnie pod względem otwartości na ludzi, odwagi, wiary w swoje możliwości. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie zagrały inne ważne w skautingu elementy: powierzanie odpowiedzialności, bo spotkałam na mojej drodze świetne szefowe, które potrafiły dostrzec moje talenty, mój potencjał – i „wypychać”, otwierać przestrzeń do działania. Był interes – bo była przygoda, odkrywanie, wyzwanie. Dla mnie te motory zyskały jakąś dodatkową moc oddziaływania w tym „szóstym wymiarze”, rozszerzeniu przestrzeni działania do Europy.

Czy to jest uniwersalna właściwość tego wymiaru, czy dla każdego będzie to tak istotna przestrzeń rozwoju? Nie wiem. Myślę, że to jest dobry materiał do refleksji dla każdego szefa w naszej organizacji, której częścią tożsamości jest Europa – żeby pomyśleć jak w tym wymiarze, obecnie lub potencjalnie, mogą rozpędzić się motory, może się rozpędzić rozwój powierzonych Wam młodych – harcerzy, harcerek, przewodniczek, wędrowników. Albo też spojrzeć na wymiar europejski w kontekście własnego napędu i rozwoju – bo może to też przestrzeń dla Ciebie, szefowo i szefie.

Fot. na okładce: Archiwum Autorki

Joanna Skowrońska


Obecnie pełni służbę Wiceprzewodniczącej Federacji i szefowej Woodbadge Days – międzynarodowego spotkania dla skautmistrzów FSE. Współtworzy program „Kudu” – obozu szkoleniowego 3. stopnia. Wcześniej szefowa ogniska, asystentka namiestniczki przewodniczek, sekretarz krajowy. Absolwentka ekonomii, zawodowo porządkuje administracyjne chaosy, w wolnych chwilach gra na skrzypcach, parzy kawkę, kontempluje przyrodę.

Camino – doświadczenie drogi

Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 22. marca 2023r.
Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.

Kasia Kaczmar: Szczęść Boże!

Ks. Dawid Kostecki: Szczęść Boże! Dla jakiego radia nadajemy?

KK: Radio Przestrzeń. Tego jeszcze nie było. Pierwszy taki wywiad dla naszego czasopisma.

Ks. D: Miesięcznik?

KK: To jest tak naprawdę tygodnik. Staramy się, żeby co tydzień był opublikowany jakiś artykuł. Jeśli nie nowy to „odgrzewamy kotlety” z archiwum, które też ma dobre zasoby. Więc tak co tydzień, dwa. W tym roku każdy numer na temat przewodni. Mieliśmy numer o przyrodzie, o byciu szefem, teraz jesteśmy w cyklu miłość i będziemy przechodzić do cyklu Europa. Właśnie, bo w tym roku dużo wydarzeń międzynarodowych. Światowe Dni Młodzieży, które poprzedni pielgrzymka Camino Skautów Europy z całego świata. I właśnie o Camino chciałabym dzisiaj z księdzem porozmawiać. Na początku wyjaśnię wszystkim, że jestem dziś w Bolesławcu i jestem gościem księdza Dawida Kosteckiego, który opowie nam o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Jeśli mogę, to poproszę, by najpierw przedstawił się ksiądz naszym czytelnikom.

Ks. D: Ksiądz Dawid Kostecki, od 8 lat ksiądz i tyle samo jestem związany ze Skautami Europy, szczególnie z przewodniczkami.

KK: Zacznijmy więc od początku. Niech ksiądz sięgnie pamięcią do pierwszej pielgrzymki i powie nam, co go skłoniło, żeby pierwszy raz ruszyć na Camino.

Ks. D: To chyba było moje pragnienie już z okresu młodości. I można powiedzieć, że pierwsze pragnienie odpaliło się 17-18 lat temu. Nie pamiętam, skąd się dowiedziałem o Camino. Czy mi ktoś opowiadał, czy nie opowiadał, czy gdzieś to wygooglowałem. Tego nie umiem powiedzieć. Dowiedziałem się, że jest taki szlak pielgrzymi. A moją pasją od zawsze był rower i zawsze miałem pragnienie, by wyruszyć w większą podróż. I chyba szukając, gdzie można wyruszyć na podróż z sakwami, w długą drogę, natrafiłem na Camino. To było w szkole średniej. Ale też niedługo zacząłem pielgrzymować na Jasną Górę. I wtedy, kiedy to zacząłem, to bardzo nastawiłem się na Camino, pielgrzymką rowerową. I to był chyba początek mojej fascynacji.  Trwała ona tylko przez chwilę, bo dowiedziałem się, ile Camino kosztuje – z rowerem, bo pieszo jest trochę taniej. No i jednak musiałem to odłożyć w czasie. Później, gdy byłem na studiach, w seminarium, zacząłem czytać. Zacząłem zamawiać książki o Camino, jakieś poradniki itd. I czytałem coraz więcej, a w mojej głowie rodził się pierwszy poważniejszy plan. A realizacja rozpoczęła się dopiero w kapłaństwie. Będąc w Bolesławcu, na mojej pierwszej parafii, usiadłem z grupą przy kawie w kawiarence parafialnej. I tak ni stąd ni z owąd, powiedziałem, że miałem takie marzenie, żeby pojechać do Hiszpanii i odbyć pielgrzymkę Camino na rowerze. Oni zaczęli pytać, co to jest, opowiedziałem im, wyszukaliśmy loty i siedząc przy tej kawie zabukowaliśmy loty. I gdy loty były zarezerwowane, wybrana trasa, pozostało nam wyruszenie na szlak. To była szybka decyzja.

KK: Czyli duże pragnienie serca połączone ze spontanicznością dało ten efekt.

Ks.D: Myślę, że gdyby nie te osoby, które ze mną siedziały i nie powiedziały „dobra, to jedziemy z tobą”, to możliwe, że dalej bym się gdzieś po cichu zastanawiał. A ten bodziec spowodował, że wyruszyło nas pięciu. I od tej pory, z tą grupą, cały czas tym Camino żyjemy.

KK: Czyli doświadczył ksiądz Camino jako kapłan, tak?

Ks.D: Tak.

KK: Myśli ksiądz, podejrzewa, że bardzo różni się sposób pielgrzymowania jako kapłan, duszpasterz, duchowy towarzysz od pielgrzymowania jako świecki? Czy przeżywa się pielgrzymowanie inaczej?

Ks. D: Myślę, że nie, że to się nie różni, bo każdy z nas ma bardzo bogatą duchowość i każdy z nas ma duchowość, która jest jak choinka, którą upiększamy lub Pan Bóg ją upiększa. Ale też czasami mamy potłuczone bombki na tej choince. I myślę, że niezależnie, czy jest to kapłan, czy osoba świecka, każdy wyrusza na Camino z czymś. Jedni mają pielgrzymkę dziękczynną, czy z jakąś intencją. Inni po prostu szukają czegoś, sami nie wiedzą czego, ale rzeczywiście potrafią odnaleźć to na Camino. Więc tutaj bym nie rozróżniał. Natomiast zauważyłbym, że świeckim pielgrzymując z księdzem jest trochę łatwiej.

KK: Dlaczego?

Ks. D: Nie chodzi o to, że coś im będzie dźwigał czy nosił. Ale w kontekście Eucharystii. Rozmawiałem z osobami, które były na Camino, bo gdy się wyruszy pierwszy raz, to nagle się okazuje, że ta osoba była na Camino, tamta… pełno ludzi, którzy już byli. I zaczynacie tym razem żyć, rozmawiać o tym. I kiedyś właśnie rozmawiałem o tym, że o Eucharystię musieli oni zawalczyć. Nie zawsze jest tak, że przychodzi się na miejsce noclegowe i tam będzie kościół. Jeśli się wcześniej tego nie ogarnie, to może okazać się, że dzień minie, a okazji do uczestnictwa w Eucharystii nie będzie. Więc rzeczywiście, trzeba o nią powalczyć. Ale nie jest to tak, że jest to trudne. Bo my jak byliśmy na Camino, to w większości dołączaliśmy się do Mszy świętej hiszpańskiej czy portugalskiej. To zależy, który szlak robiliśmy. Ale były też momenty, że odprawialiśmy sami, bo „zestaw małego księcia” mieliśmy ze sobą. I te Msze nasze, po polsku, najbardziej nam zapadły w pamięć. I ta grupa, która ze mną pielgrzymowała, i te osoby, z którymi rozmawiałem o Camino, to mówią, że to wartość dodana dla grupy pielgrzymów. Mam dwa takie fajne wątki o Mszy świętej, poruszamy je teraz?

KK: Okej, czemu nie.

Ks.D: Jak już poruszamy temat Mszy, które same odprawialiśmy, to jest to mocno związane ze Skautami Europy. My dwa razy robiliśmy Camino, zawsze na rowerach. I zawsze było tak, że trzymamy się jak najbardziej szlaku pieszego. Nie robimy alternatyw rowerowych. Jeśli trzeba rowery prowadzić, to je prowadzimy. W Portugalii, trzymaliśmy się szlaku pieszego. Zaczęło się niepozornie, później trzeba było zejść z rowerów i je podprowadzić. Później był fajny, stromy zjazd, więc to była przygoda. Później przejście przez rzeczkę, w której kamienie były poukładane w wodzie w kształcie strzałki. Było tak przepięknie! Zielono, spokój dookoła. Nikogo też wtedy tam nie było. Wjechaliśmy pod górę, a już wtedy szukaliśmy miejsca, gdzie można odprawić Mszę świętą, a to była niedziela. I chłopaki mówią, żebyśmy się zatrzymali i faktycznie, było tam nawet miejsce i kamień, który wyglądał jak ołtarz. Zauważyliśmy jakiś ludzi, chcieliśmy ich zawołać, a ja spostrzegłem, że to Skauci Europy. I to chyba ci sami skauci, których widzieliśmy na przeprawie promowej. I rzeczywiście w tym miejscu, w tym lesie, był jeden domek, koło którego był rozbity obóz wilczkowy. To byli skauci portugalscy. To było miejsce, gdzie zawsze przyjeżdżają na wilczkowy obóz, bo jest budynek, jest zabezpieczenie i właściciele tej posiadłości przeżywają swoją duchowość bardzo mocno ze Skautami Europy. Postanowili wybudować kaplicę na dworze. Był ołtarz kamienny, miejsce przewodniczenia i cała przestrzeń liturgiczna była zachowana bardzo mocno. Zapytaliśmy, czy możemy odprawić Mszę świętą i czy chcą się do nas dołączyć. Oni już tego dnia byli na Mszy, ale nam oczywiście pozwolili. I z Mszy świętych, nie chcę użyć słowa „spontanicznych”, ale tych, dla których miejsce wyznacza nam Pan Bóg, ta mi zapadła w pamięć najbardziej. Później też porozmawialiśmy ze skautami o ich obozie.

Reszta Mszy świętych wyglądała tak, że odprawialiśmy je z Portugalczykami albo Hiszpanami i najczęściej księża prosili, żeby dołączyć się do koncelebry i wstawkę, którą mówi ksiądz koncelebrans po polsku. Czasami było tak, że przewodniczył ksiądz z Hiszpanii, a obok mnie był jeszcze Anglik, wtedy Msza święta była w trzech językach odprawiana. Więc to też taki wyraźny akcent Camino.

KK: Czyli był ksiądz łącznie na dwóch trasach, dwóch pielgrzymkach, obu rowerowych. Leży przede mną paszport pielgrzyma. W takim razie, któraś z tras najbardziej utkwiła księdzu w pamięci? Jakie one w ogóle były, którędy jechaliście? Którą uznaje ksiądz za najlepszą i może chciałby do niej wrócić?

Ks. D: Pierwsze Camino, i z niego właśnie mam paszport, to był szlak Santandera do Santiago de Compostella i to był szlak tzw. Camino Del Norte, czyli szlak północny, wybrzeżem. Bardzo piękny pod względem krajobrazu, charakterystyczny. My go robiliśmy w maju, więc było zimno. Myśleliśmy, że będzie upalnie, ale jednak było chłodno. Chyba zawsze jak się robi coś pierwszy raz, to się do tego często wraca albo jest takim odnośnikiem dla tej przestrzeni. Ten szlak przeżywałem nie wiedząc, co mnie czeka, jak się przygotować. Duchowo to może wiedziałem, bo odnosiłem się do pielgrzymowania pieszego, ale technicznie nie. Dużo rozmawiałem z Jędrkiem. Pozdrawiam Jędrka – wędrownika! I on mi opowiadał o tym szlaku Camino Del Norte. To był szlak, który dał nam wiele zaskoczenia, ale też wiele przyjemności. Różni się tym, że inaczej wygląda szlak na północy, przy samym wybrzeżu, a później, jak odbija się w głąb kontynentu, to zmienia swoją charakterystykę. W pobliżu tego szlaku biegnie chyba najpiękniejszy szlak – Camino Primitivo. Jeszcze go nie robiłem, ale słyszałem, że jest to najpiękniejszy szlak, który też mocno wyciska duchowo. Tylko, że jest trudny na rowery, ale nie znaczy to, że nie do przejechania. Zostawiam sobie jeszcze ten szlak. A drugi, który robiliśmy, to szlak portugalski. Zaczęliśmy w Lizbonie, przez Fatimę. Zaplanowaliśmy odbić trochę od szlaku szlaku Camino i jedziemy do Fatimy. I stamtąd już bezpośrednio do Santiago. To jest ciekawe, bo można pielgrzymować odwrotnie – z Santiago do Fatimy. I wtedy strzałki są niebieskie. Szlak nazywa się chyba Camino-Fatima. I na tych słupkach, które wyznaczają kilometraż i strzałkę do Santiago, to z drugiej strony są strzałki niebieskie. My pielgrzymowaliśmy do Santiago, trochę wybrzeżem, trochę środkiem kontynentu. Szlak piękny, ale gdy wjechaliśmy do Galicji, im bliżej Hiszpanii, tym bardziej ten szlak był taki mój. Bardziej „caminowy”. Kiedy byliśmy w Portugalii i trochę odbiliśmy, byliśmy na wybrzeżu, to ten szlak był bardziej komercyjny. A później, jak już wjechaliśmy do Hiszpanii, to tam trzymaliśmy się szlaku z żółtą strzałką i rozpoczął się sposób pielgrzymowania, który był nam już znany, porównywalny do Camino del Norte. I ta druga przygoda duchowa była troszkę dłuższa, bo przeciągnęliśmy ją nie tylko do Santiago, ale też do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Założenie było takie, że jedziemy do św. Jakuba, a jak nam czas pozwoli to wsiadamy na rowery i jedziemy do Finisterry. Jak nam nie pozwoli, to ewentualnie autobusem w obie lub jedną stronę. I ogólnie, gdybym miał wracać na Camino, to raczej nie powtórzyłbym żadnego z dwóch odbytych szlaków. Jedynie bym wrócił do tego do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Dlaczego bym nie wracał? Nie dlatego, że mi się nie podobały czy były trudne. Ale dlatego, że jest tak dużo tych szlaków pielgrzymich i każdy coś innego pokazuje, a nasza duchowość potrzebuje też różnej drogi.

KK: No właśnie, czyli warto czerpać z tych różnych dróg. Pielgrzymka do Santiago de Compostela to na pewno wielkie przeżycie duchowe, ale też na pewno dobra przygoda. Czy mógłby ksiądz podzielić się jakimś osobistym doświadczeniem duchowym i jakimś bardziej przygodowym, które ksiądz zapamiętał?

Ks. D: Pod takim względem się nie przygotowałem, więc muszę chwilę pomyśleć. Przygodowe… (dłuższa cisza) Dobra, do tego wrócimy.

KK: Nie ma problemu. Opowiedział nam ksiądz o swoim doświadczeniu, więc może teraz kilka rad. Skauci w tym roku będą mieć ten wyjazd przygotowany, nad tym  czuwa specjalna ekipa. Nie muszą się na przykład martwić o miejsca noclegu itd. Ale na pewno są inne sprawy, o które będą musieli zadbać. To może ma ksiądz jakieś podpowiedzi o nietypowym sprzęcie, który może im się przydać w trakcie pielgrzymki. Albo czego na pewno ze sobą nie zabierać i dlaczego nie wieszaków, suszarki, żelazka?

Ks. D: To wszystko zależy, jak się Camino odbywa. I tak jak znam skautów, to pewnie założenie jest takie, że będą sami gotować. My na przykład, pierwsze co zrobiliśmy, to wyrzuciliśmy menażki. (śmiech) Zabraliśmy je ze sobą na pierwsze Camino i ani razu ich nie użyliśmy, bo mieliśmy inny charakter pielgrzymowania. Ja jechałem z dorosłymi ludźmi, to byli ojcowie rodzin, więc założenie było takie, że jemy, gdzie popadnie i jak popadnie i czasami… o właśnie, i to bym dodał do przygody caminowej.

KK: Czyli bułka z kiełbasą albo frutti di mare!

Ks. D: Ogólnie bym powiedział, że przygodą było jedzenie.

KK: To jest bardzo dobra przygoda!

Ks. D: Przygodą było jedzenie. Często do tych wspomnień wracamy. Były takie momenty, że jedliśmy na krawężniku, czy na parapecie i rzeczywiście po prostu bułka, oliwki. I to było na porządku dziennym i nawet jak jedliśmy na białym obrusie w restauracji, to najpierw wciągaliśmy bagietkę i oliwki. No i papryczki Padron! Jak ktoś nie spróbuje paparyczek Padron na Camino, to Camino jest niezaliczone! (śmiech) Ja bym nie wystawiał Credencialu w Santiago, jeśli ktoś ich nie spróbował. Są rewelacyjne! To tyle z przygody. Czego jeszcze nie zabierać… im mniej, tym lepiej! Kiedyś, gdy przed wyruszeniem rozmawiałem z księdzem, też skautowym – księdzem Piotrem Marciniakiem, pozdrawiamy serdecznie! To on mi powiedział, że plecak powinien ważyć maksymalnie 10% wagi, tego, który go niesie. Nie zawsze da się radę to zrobić, zwłaszcza trudniej mają kobiety. Ale rzeczywiście im mniej tym lepiej. Na miejscach noclegowych można prać. Często praliśmy swoje rzeczy co dwa dni. Na początku zabraliśmy tego więcej, ale na drugim Camino już praliśmy co dwa dni. Pralki są automatyczne, odblokowuje się je po wrzuceniu monety. Można prać też ręcznie oczywiście. Ważne jest to, żeby brać ze sobą koszulki oddychające, szybkoschnące. Czego nie brać? Baterii słonecznych! Na pierwsze Camino zabraliśmy panel solarny, bo gdzieś tam wyczytałem, że się go niesie, żeby się telefon doładował, ale to bez sensu. To jest ciężkie i się nie sprawdza. Zabrałbym za to na pewno powerbanka. Na noclegu naładować telefon i powerbank i wystarczy. Z kwestii duchowych, w których warto się przygotować, to zabrać fizyczny różaniec, notatnik, czy w kartce, czy w telefonie. Trzeba się zastanowić nad kwestią poradników, przewodników lub gramatury Pisma Świętego. To każdy musi ocenić indywidualnie. Czy ma małe PŚ i weźmie ze sobą, czy będzie korzystał z PŚ w telefonie. I tak telefon niesie. Oczywiście podstawą są wygodne buty, zależne od indywidualnych preferencji. Warto też mądrze spakować kosmetyczkę. Dużo rzeczy można też kupić na miejscu.

KK: Albo wyrzucić do kosza lub zostawić w schronisku.

Ks. D: Tak, w albegrach ludzie zostawiają rzeczy w specjalnych koszach. Jedni może coś wezmą i wykorzystają. Podpowiedziałbym też, żeby zacząć się pakować na Camino dużo wcześniej. Patrzeć na to i im dłużej będziecie się pakować, tym z większej ilości rzeczy zrezygnujecie. To też jest pomocne. Można też zrobić sobie próbę. Np. zapakować rzeczy na Camino i pójść w góry.

fot. Archiwum autora

KK: Okej, powiedział ksiądz o sprzęcie, a jeśli chodzi o nastawienie duchowe, czy coś poleciłby ksiądz skautom? Czego powinni oczekiwać? Nawrócenia, duchowych uniesień, strzału anioła prosto w twarz i serce, a może nie powinni się w ogóle nastawiać i dać się prowadzić Duchowi Świętemu?

Ks. D: Na pewno nie nastawiać się, że spektakularne rzeczy będą się dziać w Santiago. Bo celem Camino nie jest Santiago. Celem Camino jest Droga. Na Camino pielgrzymi się pozdrawiają „Buen Camino!”, czyli „Dobrej Drogi!”. To trzeba to odczytać: dobrej drogi do zbawienia. Nie nastawiałbym się na to, że coś się odmieni, wydarzy itd. No bo jak się nie wydarzy, to będzie rozczarowanie. Nie oczekiwałbym niczego od Camino, tylko iść w otwartości na drogę. Jeśli ma się coś zadziać, to na pewno się zadzieje w drodze. Warto wyznaczyć sobie intencję, w której się idzie, pomyśleć, po co się w ogóle idzie na Camino. Nie bać się odpowiedzi niezwiązanych z duchowością. Na przykład, że idzie się dla przygody, dla wczasów, fajnego spędzenia czasu, ale nie zamyka się ducha, to Pan Bóg i tak swoje zrobi. Ale myślę, żeby nie nastawiać się na zbyt duże rzeczy. Droga zrobi swoje.

KK: Zanim przejdę do ostatniego pytania, to zapytam, czy może może przypomniało się coś księdzu w kontekście przygody?

Ks. D: Na pewno jeśli skauci mają przygotowane noclegi, to to jest komfortowe. I pewnie będą szli w jakiś grupach. Z doświadczenia mojego Camino to wiem, że droga weryfikuje. I przy naszym Camino trzeba było się nastawić na to, że grupa będzie musiała się rozdzielić. Że ktoś będzie pielgrzymował sam w danym momencie. I my tak mieliśmy już na pierwszym Camino, pierwszego dnia. Jednemu naszemu bratu pielgrzymkowemu odnowiła się kontuzja i musiał przejechać jakiś odcinek do przodu pociągiem i później swoim tempem dalej jechać, a my do niego dojechaliśmy rowerami. Mieliśmy też tak, że mieliśmy dużo modlitw naszych indywidualnych, prywatnych. Na przykład modlitwę różańcową mieliśmy zawsze pod górę. Takie było nasze założenie – jak będzie pod górę, to modlimy różaniec. Nie jeden. Po prostu, jak będzie pod górę to modlimy różaniec. I czasami wyszło ich kilka, a na Camino zawsze jest pod górę. Zawsze zatrzymywaliśmy się wspólnie na Koronkę i na medytację Słowa Bożego w okolicach Eucharystii… no i zgubiłem pytanie.

KK: Przygoda.

Ks. D: Okej, to jeszcze pamiętam coś. Ja byłem tak zwanym „od trasy”, od wyznaczenia trasy i jak ją analizowaliśmy to mówiłem np. „albo jedziemy tędy i będzie mniej stromo, ale dłużej, albo jedziemy tamtędy i będzie krócej, ale bardziej stromo”. I chłopaki musieli zdecydować. Druga z takich rzeczy, to zawsze było tak, że zawsze po kawie było pod górę, a jak było rozdroże w prawo, w lewo, to było wiadomo, że mamy jechać tam, gdzie jest pod górę. I przestałem sprawdzać mapę, a zawsze wskakiwaliśmy na naszą trasę. Aaaa! A jeszcze z przygód, to w zeszłym roku odbyliśmy szlak Camino „festynowy”. Byliśmy w czerwcu, było wtedy święto św. Piotra i św. Pawła i akurat było tak, że w okolicy były trzy parafie, gdzie były obchodzone odpusty. I to były trzy noclegi, trzy weekendy. Jeden odpust był na wybrzeżu, na drugim troszkę wchodziliśmy w głąb kontynentu, a trzeci już był na kontynencie. I te festyny parafialne zapadły nam mocno w pamięć. Jeden z nich był przygotowany przez Skautów Europy, to było bardzo ciekawe, jak byli zaangażowani w życie parafialne i to było akcentem przygodowym. A przypomniał mi się też duchowy akcent, w kontekście tego, na co się nastawiać, a na co nie. Pamiętam, jak patrzyliśmy na trasę i od samego rana myśleliśmy o tym, gdzie odprawimy Mszę św. I planowaliśmy, że zrobimy polową. Na mapie była taka fajna prosta droga, to gdzieś tam będzie jakiś las, zagajnik, zajazd. To tam gdzieś się zatrzymamy i odprawimy Mszę św. Wjechaliśmy na tę drogę. Rzeczywiście była prosta, nawet asfaltowa na początku, fajnie się jechało. Później zamieniła się w szutrową. Potem las, który był przez pierwsze 1,5 km się skończył i była totalna pustynia i wiatr w oczy. I rzeczywiście, nastawiłem się, że będzie pięknie, że tam odprawimy Mszę św, a ja wtedy przeżyłem taką pustynię duchową. Miałem ją wokół siebie i taką walkę wewnętrzną. I tam wtedy miałem najwięcej takich rozkmin duchowych, wyobraziłem sobie też Chrystusa na pustyni, który tam był i walczył ze słabościami bycia w samotności. I my też byliśmy tam we trójkę, ale każdy był sam. Nikomu się nie chciało gadać, każdy jechał swoim tempem, każdy był sam i tam tak mocno dotykałem swojego wnętrza, swojej duchowości, swojego kapłaństwa. Każda pustynia i posucha duchowa się kiedyś kończą i zaczyna się wodopój, więc trzeba ją przejechać.

KK: I też towarzyszy nam pragnienie czegoś konkretnego, może nie zdajemy sobie sprawy czego. Ale Duch Święty działa. Czyli nie bać się pustyni. Pozwolić sobie na nią wejść, jeśli się przydarzy na Camino?

Ks. D: Tak. Ale na pustyni nie można się zatrzymać. Pustynia wymaga przejścia i pragnienia Pana Boga. A fizycznie pragnienia wody i rzeczywiście ono wykrzesa z nas jakąś siłę, ale odnosząc to do duchowości, to przechodzenie przez pustynie musi być związane z pragnieniem Pana Boga. I wtedy rzeczywiście ta droga, choćby nie wiem jak długa, jest do przejechania. My się na pustyni zatrzymywaliśmy. Ja się zatrzymałem, położyłem rower i myślałem, że nie dam rady. A chłopaki byli jakiś kilometr przede mną. Ale nie chciałem do nich dzwonić (nie było i tak zasięgu), więc wsiadłem na rower i jechałem dalej. Tak samo odnoszę to do życia duchowego. Można się zatrzymać na pustyni kryzysu i po prostu będziesz suchy, a życie z ciebie wypłynie. Może nawet i dalej człowiek gdzieś się posuwa, ale może się też zgubić. Więc pragnienie Boga powoduje, że człowiek wstaje i idzie dalej na pustyni. I w końcu wyjdzie do pięknych momentów. Wtedy zaczęły się właśnie festyny!

KK: Haha! Super, dzięki wielkie. To tak jak zapowiadałam, teraz ostatnie pytanie. Być może wśród czytelników Przestrzeni są osoby, które zapiszą się na Camino na ostatnią chwilę lub tym razem nie pojadą, ale nie wykluczają tego w ogóle. Jak by ksiądz przekonał nieprzekonanych?

Ks. D: Przekonać nieprzekonanych… Myślę o tym, jak ja przekonałem ludzi, że oni ze mną pojechali. Hmm… musiałbym wiedzieć, czy mam osobę nieprzekonaną duchowo czy fizycznie. Jeśli fizycznie, to… widoki Camino cię poniosą! Poniosą tak, że zapomnisz o tym, że masz do przejścia 20 km, że masz plecak, który waży 7 kg. O tym w ogóle nie będziesz myśleć. Po prostu pielgrzymowanie po szklaku Camino, spotkanie ludzi, którzy się do ciebie uśmiechają, którzy też mają jakiś bagaż swojego doświadczenia, swojej przygody, to sprawi, że na Camino będziesz chciał wrócić. Jeśli chodzi o kwestię duchową, to tutaj bym bardziej powiedział, że jeśli się zastanawiasz pod względem duchowym, to tym bardziej dla ciebie Camino jest odpowiedzią. Wyjście z danego swojego punktu, wstanie z kanapy, jak mówił papież Franciszek, zawsze będzie tym elementem, że znajdziesz tam odpowiedź duchową. I czy to będzie Camino z Polski, niemieckie, francuskie, hiszpańskie… Zawsze znajdziesz odpowiedź. Na pewno piękne jest, jeśli się pielgrzymuje małą grupą i to może być świetną sprawą dla skautów. Nawet jeśli ktoś się boi, to da sobie radę, nawet gdy wyrusza pierwszy raz. I gwarantuję, że te osoby, które pojadą w tym roku, wrócą do domu i sprawdzą od razu, co „wycaminować” w następnych latach. Później tych szlaków będzie bardzo dużo. Droga będzie wtedy pociągać. Z takich wspomnień jeszcze duchowych, to jest taki moment, że szlak św. Jakuba kończył się taki sposób, że się przychodziło do św. Jakuba, wchodziło się po schodkach do góry, bo nad ołtarzem jest figura św. Jakuba i jest tzw. „przytulas z Jakubem”. Że się podchodzi do tyłu św. Jakuba i się go przytula. Myślę, że osoby, które są w sobie zakochane, nieraz doświadczyły takiego objęcia, poczucia bezpieczeństwa. I to jest tak, że gdy obejmujesz tak św. Jakuba (oczywiście to są akcenty zewnętrzne, ale akcenty zewnętrzne do wspomożenia ducha są nam bardzo potrzebne), to czuje się to objęcie. Takie „św. Jakubie, pewne rzeczy musimy ponieść razem”. Takie wspomnienia bardzo często nam się zradzają, bo mamy takie swoje piątki caminowe. Od momentu, gdy wyszliśmy na Camino z tą ekipą, to oglądamy filmik z Camino i zazwyczaj coś tam jeszcze wspominamy i opowiadamy albo planujemy nową drogę.

KK: To pozostaje mi życzyć „Buen Camino!”.

Ks.D: Buen Camino!

KK: I bardzo dziękuję za rozmowę. Z księdzem Dawidem Kosteckim, w Bolesławcu, rozmawiała Kasia Kaczmar HR.

Ks.D: Pozdrawiam wszystkich skautów, którzy wyruszą na Camino w tym roku. Nie bójcie się, wyruszcie z uśmiechem, z otwartą duszą, otwartym sercem, a będą się dziać rzeczy wielkie. Buen Camino!

PS.

KK: Może ksiądz powiedzieć, dlaczego go ciągnie na Camino.

Ks.D: Haha! Dlatego, że żyjemy w świecie jakim żyjemy. Bardzo szybkim, który daje nam mnóstwo informacji. I patrząc też ze struktury kościoła i struktury duchowieństwa, to nie żebym się żalił, ale każdy wie, że nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie jest pięknie. No i na Camino mnie ciągnie, żeby uspokoić tego ducha. Złapać oddech duchowy. Bo rzeczywiście na Camino mam dużo czasu dla Pana Boga. Mogę z Nim poprzebywać, przemyśleć i ładować te baterie. I też na pielgrzymkę do Częstochowy pielgrzymuję jako organizator, a na Camino jestem uczestnikiem, więc to jest całkiem inny poziom pielgrzymowania. I jeszcze mi się przypomniało coś w kontekście tego, co zabrać na Camino. Niektórzy się szykują tak, że gdzieś tę muszelkę szykują wcześniej, żeby znalazła się na plecaku. Muszla św. Jakuba. Ale ją też możecie nabyć w pierwszych dniach, będąc na szlaku. Warto. Niech się znajdzie na plecaku, bo jest to symbol, że dana osoba jest pielgrzymem. I paszport pielgrzyma. Lepiej zaopatrzyć się w niego wcześniej. I nie żebym robił jakąś reklamę, bo nic od nich nie mam, ale Katedra w Lęborku wydaje te paszporty, jako certyfikowany paszport polski. I jest to przygoda, żeby te pieczątki zbierać. A my też w tamtym roku na pieszej pielgrzymce do Częstochowy rozdawaliśmy muszle świętego Jakuba proboszczom, którzy nas gościli. Jedna osoba, która była na Camino, powiedziała mi, że jeśli się komuś daje muszlę, to zobowiązuje się tę osobę, żeby wyruszyła na Camino. I okazało się to któregoś dnia. I gdy dawałem tę muszlę na ręce proboszcza to mówiłem, że też całą parafię zobowiązuję, żeby wyruszyć na Camino. Muszla jest tym symbolem pielgrzymowania, więc Kasiu – na Twoje ręce daję też muszlę św. Camino, abyś ty i wszyscy skauci, którzy nas czytają i słuchają, mieli owocny czas pielgrzymowania. Buen Camino!

KK: Bardzo dziękuję! Buen Camino!

PS. 2

KK: Jedziemy na dworzec, ks. Dawid odwozi mnie na pociąg do Wrocławia i przypomniała mu się historia.

Ks.D: Tak, z takich przygód, które gdzieś tam nazwaliśmy przygodami jedzeniowymi to pamiętam jak strasznie padało, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i szukaliśmy noclegu. Pojechaliśmy na Mszę św. Ksiądz nas wpuścił, żebyśmy odprawili. Powiedział też, że ma taką parafialną albergę, ale ona jest nieużywana i będzie gotowa niedługo. Jak przyjechaliśmy, to wszystko było brudne, pleśnią porośnięte i stwierdziliśmy, że ciężko będzie tam nocować. Kościelny, który nas zawiózł, zlitował się nad nami i zabrał nas do swojego mieszkania i tam nas przenocował. Ale chcieliśmy coś zjeść, więc poszliśmy do restauracji. No i chcieliśmy zupę, żeby się zagrzać. Wzięliśmy zupę rybną. Cena wskazywała na porcję – talerz zupy. Ale nie mogliśmy się z panią dogadać, bo oczywiście po hiszpańsku nikt z nas nie mówił. I ona była bardzo zdziwiona, że bierzemy aż 4 porcje zupy rybnej. No, ale nam przyniosła i okazało się, że to były cztery wazy tej zupy. W ogóle bardzo często Hiszpanie dziwili się – na pewno tyle zjecie? Na pewno tyle dacie radę? My też się bardzo zdziwiliśmy tymi czterema wazami.

KK: Zjedliście?

Ks. D: Zjedliśmy. I drugie danie, które zamówiliśmy, też zjedliśmy.

KK: Jest takie powiedzenie wśród skautów „Harcerz Rzeczpospolitej, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic”.  Więc pielgrzym na Camino, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic.

Ks. D: Często odwoływałem się też do innego powiedzenia, które mi się kojarzy ze skautami, czyli „dzisiaj jesteśmy najedzeni pod korek”. A jeszcze z kwestii duchowych, to była bardzo duża otwartość Hiszpanów na pomoc w załatwieniu Mszy św. W sensie takim, żeby ta Msza była odprawiona w takich godnych warunkach. Pamiętam kaplicę, którą zajmowali się Hiszpanie. Stanęli prawie na głowie, żeby ściągnąć księdza i zapytać go, czy możemy odprawić Mszę św. I bardzo mocno przykładają wagę do wystroju duchowego wewnętrznego i zewnętrznego. Pamiętam, jak jeden ksiądz skończył Mszę i bardzo gdzieś się spieszył, a my chcieliśmy odprawić Mszę i on poświęcił swoje inne obowiązki na to, żebyśmy my mogli przeżyć Eucharystię. I to było piękne. A wiem, jak to jest być czynnym kapłanem w swojej parafii i czasami przełożyć swoje obowiązki dla kogoś, kto Ci tak ni z gruszki, ni z pietruszki przychodzi. Jest to na pewno jakaś ofiara. Więc temu księdzu, za tę ofiarę – Bóg zapłać!

ks. Dawid Kostecki, fot. Archiwum autora

Katarzyna Chomoncik


Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.

De veritate – cóż, to jest prawda i Jan Paweł II

Jakiś czas temu został opublikowany reportaż „Franciszkańska 3”. Trochę później przeżywaliśmy Święta Paschalne, podczas których Piłat pytał Jezusa o prawdę. Niezależnie od czasu, szef zadaje wędrownikowi składającemu Wymarsz pytanie o chęć pokornego poszukiwania prawdy i dobrowolną służbę jej. Te wszystkie okoliczności stwarzają elegancką okazję do zbadania tematu prawdy.

Ile razy mieliście wrażenie, że wasz rozmówca opowiada straszne głupoty? Mija się ewidentnie z prawdą albo tak rozmywa sprawę (celowo lub nie), że ta traci pierwotny sens. Załóżmy, że temat rozmowy to akurat wasza działka i bez problemu możecie wypunktować koledze błędy, bo wiele godzin spędziliście na zgłębianiu wiedzy z tego obszaru. Inny przykład – z kategorii zabobony/magia – babcia uporczywie prosząca wnuczkę, żeby ta nosiła medalik z Matką Bożą/krzyżyk/szkaplerz/wstaw inne dowolne, bo on będzie pomagał nie grzeszyć czy odpychać pokusy.

Wiedza potoczna i naukowa

Zacznijmy od ogólnego podziału wiedzy, którego dokonał świat nauki. Wiedza potoczna, inaczej określana jako zdroworozsądkowa, jest subiektywna, wynika z doświadczenia poszczególnych osób lub ich przekonań i domysłów, często zawiera wewnętrzne sprzeczności. Nie jest wolna od emocji, ocen. Przykładowo osoba X jest przekonana, że wystąpienie sztormu warunkuje pojawienie się trzech pięknych cumulusów na niebie [bo akurat jedyny sztorm jaki w życiu przeżyła tak właśnie się rozpoczął], natomiast osoba Y trzy piękne cumulusy traktuje jako zapowiedź kompletnie bezwietrznego dnia. Oba te twierdzenia, wzajemnie się wykluczające, należą do zasobów wiedzy potocznej każdej z wymienionych postaci. Brzmi głupio? Przecież wszyscy tak żyjemy – każdy kieruje się swoją wiedzą potoczną w jakimś zakresie. U jednych twierdzenia w niej zawarte są bardziej racjonalne, u innych mniej, ale śmiem twierdzić, że nie ma ludzi, którzy nie wykorzystują wiedzy potocznej w decyzjach dnia codziennego.

Po drugiej stronie wagi stoi wiedza naukowa. Obiektywna, wewnętrznie spójna, usystematyzowana, sprawdzona, ze swojej natury dążąca do usunięcia wszystkich potencjalnych sprzeczności w jej obrębie. Wiedza naukowa zawiera twierdzenia, które aktualnie uznajemy za prawdziwe – należące do korpusu wiedzy w danym momencie dziejów. Ciekawe jest, że przed Kopernikiem do korpusu wiedzy należało przekonanie o trochę innym kształcie Ziemi niż aktualnie przyjęty. Być może kiedyś twierdzenie o kulistości naszej planety także przestanie należeć do wiedzy naukowej? Taką wiedzę czerpiemy z badań i naukowych dociekań, szukamy jej na uniwersytetach (przynajmniej z założenia), żeby wiedzieć – jak jest naprawdę. Po co? Z umiłowania mądrości, z filozofii [φίλος – „miły, ukochany” i σοφία – „mądrość”].

Wiedza naukowa naszym remedium?

Czy zatem możemy kierować się tylko wiedzą naukową całkowicie zapominając o potocznej? Bo przecież potoczna jest taka zła, a naukowa taka wspaniała. Wszystko, co pochodzi od nauki, przecież jest lepsze. Oczywiście uśmiecham się w tym momencie. W takim podziale nie chodzi o wartościowanie, który z rodzajów jest lepszy i jaką wiedzą należy kierować się w życiu. [Co prawda, w życiu należy kierować się wiedzą jak najbardziej pewną, ale nie bądźmy skrajnymi empirystami – przecież to cała sprawa wiary i układania swojego życia pod Ewangelię, która nie jest do końca weryfikowalna empirycznie. Jednak o tym kiedy indziej.] Powyższy podział służy do opisu rzeczywistości – tak jest i tyle.

Popatrzmy teraz na sprawę badań. Często w sporach czy różnych dyskusjach następuje próba odwołania do badań, bo przecież dostarczają nam one niezbitych dowodów. Ten kto pierwszy przywoła pasujące mu wyniki badań wygrywa. Sam tak robię. Sprawa jednak nie jest taka prosta i oczywista. Słowem kluczowym będzie tutaj wiarygodność. Żeby badania można było uznać za przydatne, muszą być prowadzone według konkretnej metodologii. Na przykładzie socjologii: próba musi być reprezentatywna, kwestionariusz odpowiednio ułożony, obróbka zebranych danych zrobiona rzetelnie i według przyjętych zasad itd. Czy ktoś się zgorszy, gdy napiszę, że nie wszystkie badania są przeprowadzane zgodnie z metodologią? Jasne, badacz mógł się pomylić, ale pozostaje jeszcze duża sfera badań celowo przeprowadzonych wbrew przyjętym zasadom. Może nawet dla porządku nie powinniśmy nazywać takich tworów badaniami… Próba badawcza dobrana w sposób celowy, obejmująca 10 osób o konkretnych cechach. Lub ankieta przeprowadzana na zasadzie formularza Google, wrzuconego na zamkniętą grupę skrajnych tradycjonalistów, feministek albo wolnościowców. Wnioski z takiego badania pewnie brzmiałyby jak: „80% badanych popiera …”. Dodajmy do tego stronniczość naukowca, który szuka, żeby potwierdzić swoje przekonania, a nie po to, żeby znaleźć prawdę. Być może w przypadku chemii, elektrotechniki (i innych nauk tego typu) sprawa jest trochę prostsza – wyobrażam sobie, jak po zmieszaniu dwóch substancji wychodzi trzecia, konkretna, a ktoś, kto się z tym nie zgadza, jawnie nazywa czarne białym [chociaż nie znam się na chemii, to zwykłe moje gdybanie i domysły].

Historia a miłosierdzie

Ci spośród nas, którzy doświadczyli bycia szefem jednostki, pewnie doskonale wiedzą, jak irracjonalne wydają się niektóre decyzje dla postronnego obserwatora. Wzięcie problematycznego wilczka na obóz, przyjęcie na zimowisko spóźnionego harcerza zgłaszającego się dzień przez wyjazdem i inne. Wyobrażam sobie, że historia opisałaby takich szefów jako miękkich, niekonsekwentnych oraz oceniła owoce takich decyzji. Być może problematyczny wilczek faktycznie rozwalał obóz, ale o twoich nadziejach, którymi kierowałeś się zapraszając go na wyjazd, nikt się nie dowie. Jak wiele rzeczy jest zakrytych przed nami. Jak wiele motywów podejmowanych działań pominęły historyczne podręczniki. Dla jasności, to w żaden sposób nie ogranicza możliwości oceniania efektów podjętych decyzji. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że w wielu momentach poznanie motywacji znacząco rozświetla całą sytuację.

Papież

We wstępie był wspomniany reportaż o Janie Pawle II, więc jeszcze wstawka o tej sprawie. To ze wzburzenia po jego obejrzeniu narodził się pomysł na ten artykuł. Nie ulega wątpliwości, że materiał M. Gutowskiego należy określić jako nierzetelny, a i tak będzie to określenie delikatne. Chyba nie ma osoby, która (starając się zachować obiektywizm) określiłaby intencje autora jako wezwanie do poszukiwania prawdy. Oglądając wspomniany film podskórnie czujemy, że bardziej przypomina on jeden z beznadziejnych paradokumentów emitowanych codziennie w telewizji niż sprawozdanie z badań historycznych. Powstała masa analiz i materiałów polemicznych, dlatego zachęcam, żeby chociaż dla sportu/treningu przebrnąć przez kilka z nich. Może to być rodzaj pracy domowej po lekturze tego artykułu. W kontekście tematu przewodniego, bardzo ciekawe jest, że na podstawie takich samych danych różni dziennikarze wyciągają odmienne wnioski. Czyżby to znów subiektywizm i interpretacje stawiane pod tezę? Poszukajcie sami.

Komu ufać?

Można odnieść wrażenie, że najlepiej byłoby wszystko sprawdzać osobiście. Weryfikować każde słowo usłyszane od przyjaciela, sprawdzać badania i pytać naukowców, ale przecież i to przysparzałoby kłopotów, z przyczyn powyżej opisanych. Bo którym badaniom dawać wiarę, a które omijać? [Tutaj zdaję sobie sprawę z systemu recenzowania badań i wszelakich odkryć. Przejaskrawienie użyte zostało celowo.]

Jednak nie o to mi chodziło, żeby zanegować możliwość poznania prawdy, zdobycia rzetelnej wiedzy. Główną myślą, którą chcę tu zawrzeć, jest odrobina sceptycyzmu poznawczego. Zachęta do krytycznego patrzenia zarówno na tezy wypowiadane przez znajomych, nagłówki migających nam artykułów, wypowiedzi z ambon, jak i cytowane w wielu miejscach wnioski z badań. Napisałem ten artykulik dla mnie sprzed X lat. Nie warto absolutyzować wypowiedzi jednej osoby (choćby nie wiadomo jak znaczącym ekspertem była), jednych badań, jednej gazety, jednego źródła. Na koniec warto wspomnieć o Logosie, który porządkuje i odpowiednio kierunkuje nasze życia i jest Prawdą obiektywną. Nie jest to tylko sprawa wiary, ale całej filozofii wynikającej z faktu zmartwychwstania.

Fot. na okładce: Wojciech Nowak

Jakub Kord


Szef Kręgu Wędrowników w Radomiu. Wbrew własnej woli, chyba zostaje coraz większym teoretykiem. Ciekawi go teologia, polskie społeczeństwo, chciałby żeby ciekawiło go kino i literatura. Finalnie studiuje socjologię na UKSW.

I co z tą Europą?

Na końcu tekstu znajduje się link do artykułu w formie audio.

Kto z Was słyszał o wymiarze lub przestrzeni, jaką jest Europa? Jak ją realizować w pracy pedagogicznej w swojej jednostce? A w ogóle w jaki sposób wykorzystać ją, żeby użyte przez nas narzędzia działały lepiej? Odpowiedź jest prosta: zrobić zagraniczny obóz drużyny.

Idea

Słyszałem kiedyś taką piękną historię, którą każdy instruktor znać powinien. Nie byłoby wstydem opowiadać ją romantykom, czy wspominać przy herbacie pozytywistom. Oczywiście mowa tutaj o myśli, jaka przyświecała młodym ludziom, którzy zakładali Skautów Europy. Praca nad młodzieżą, praca u podstaw, która poprzez poznawanie piękna przyjaźni i kultury o wspólnych korzeniach, prowadziłaby do pokoju na świecie, tak potrzebnego po II wojnie światowej. Założeniami nowo powstałego w Kolonii ruchu było złączenie nie tylko poprzez przyjaźń, ale również poprzez wspólne wartości, wspólny cel jakim jest zbawienie oraz przez prawidła metody skautowej.

Cel czy wymiar?

Chyba każdy z nas może się zgodzić, że myśl przedstawiona powyżej jest zdecydowanie szczytna i piękna. Dlaczego w takim razie Europa jest wymiarem, a nie celem? Z odpowiedzią może nam przyjść Henri Bouchet, który w swojej książce “Skauting i indywidualność” pisze, że skauting wychowuje do życia w grupie poprzez wychowanie indywidualne. Aby wykształcić osobę dobrze funkcjonującą w społeczeństwie, czy powiedzmy, nawet naszej Europie, musimy najpierw być dobrze osadzeni i ukonstytuowani w nas samych, w naszej wierze, charakterze, czy w jakimkolwiek z innych celów. Wychowanie społeczne staje się wtedy częściowo pochodną naszego wychowania indywidualnego.

Jednak to cały czas nie tłumaczy, jak w takim razie sprawić, by Europa stała się rzeczywiście wymiarem, tak jak jest to nam przedstawiane. Myślę, że z wymiarem europejskim, jeśli chodzi o zastosowanie, jest trochę jak z zastępem czy leśną szkołą wychowania obywatelskiego. Wystarczy zapewnić warunki, w których występuje. Aby mieć zastęp, trzeba zebrać grupę chłopców, jednego z nich zrobić zastępowym, dać im funkcje. Aby LSWO działało, muszą istnieć inne zastępy, a dokładniej ich republika, musi być system rad i system zastępowy. Jeśli chcemy, żeby motory zaczęły działać dużo prężniej i efektywniej w ramach tych miejsc, to musimy włożyć w nie trochę pracy. Europa wymaga z nich pozornie najwięcej. Jest obca i straszna, i nie jesteśmy pewni, czy wyjdzie, zadziała.

Od razu powiem – działa świetnie, a jej zastosowanie to czysta przyjemność.

Jak? Czytajcie dalej.

Realizacja

W swojej karierze w zielonej gałęzi miałem przyjemność być na dwóch obozach międzynarodowych, jednym, organizowanym przez mojego drużynowego, na którym byłem przybocznym oraz drugim, zrobionym przeze mnie. Ten drugi był dla mnie szczególnie ważny jako ostatni obóz z moją ukochaną drużyną. Chciałem, aby ten czas był wyjątkowy, zarówno jeśli chodzi o przygodę, epickość oraz oczywiście pedagogikę.

Na początku roku zgłosiłem do działu spraw zagranicznych zielonego namiestnictwa chęć udziału naszej drużyny w obozie i już jakoś w lutym poznałem telefonicznie drużynowego ze Słowacji, który miał być naszym gospodarzem. Na początku, przestraszony ilością zaufania, jaką muszę go obdarzyć w sprawie przygotowania miejsca obozu, patrzyłem na to całe przedsięwzięcie pełen obaw. Jednak widząc zaradność drużynowego i śledząc zdalnie przygotowania byłem pewien, że jesteśmy w dobrych rękach. Tak naprawdę główną trudnością z naszej strony było oszacowanie i zoptymalizowanie kosztów, szczególnie transportu na miejsce. Jedyną formalnością, jaką musieliśmy spełnić wobec kuratorium, było wypełnienie zgłoszenia i zakup dodatkowego ubezpieczenia. Nie, nie pomyliłem się – żadnej straży pożarnej czy sanepidu.

Efekty

Sam obóz jest tematem na bardzo długą opowieść, którą chciałem Wam tutaj streścić do kilku najważniejszych myśli, dobrych rzeczy, które dzięki temu obozowi zadziałały. Pierwsze i najważniejsze to explo, które po raz pierwszy udało się zrealizować tak, aby rzeczywiście było kontaktem z ludźmi, miało element służby i było nastawione na prawdziwą eksploracje. Sparowane zastępy przeżyły przygodę, która myślę, że zostanie w ich głowach na długo. Explo było przygotowane przez nich, co sprawiło, że rzeczywiście wzięli na siebie odpowiedzialność i wykazali się działaniem, poznali bratnie zastępy i zintegrowali się z nimi. Dobrym aspektem okazała się też wymiana kulturowa, zarówno jeśli chodzi o wspólną historię, ciekawostki językowe, czy wachlarz technik harcerskich. Piękne i pełne energii były wspólne wieczorne ogniska. Ciekawy był też aspekt religijny, ponieważ mieliśmy okazję uczestniczyć w obozowej Mszy grekokatolickiej.

Wspólne ognisko na obozie Vyrava 2022, fot. Jan Nowiński

Pięknym elementem tego obozu było też poznawanie się i rozmowy z Kraalem Słowaków. Udaliśmy się też na wspólne mini explo, gdzie odbyliśmy służbę na rzecz potrzebujących z lokalnej parafii, zwiedziliśmy okolicę oraz zjedliśmy obiad w słowackiej knajpie. Porównywaliśmy także nasze spojrzenia na pedagogikę i to, co organizujemy dla swoich chłopaków w ramach obozu. Pomimo trudnej pogody, w tym dwóch ewakuacji, był to obóz po którym cała kadra wróciła wypoczęta. Przez cały wyjazd towarzyszyło nam poczucie, że robimy coś wielkiego, co na długo zostanie w pamięci i tożsamości naszych podopiecznych.

Post scriptum

Oczywiście obóz zagraniczny nie jest jedynym miejscem do realizowania naszej pracy pedagogicznej w wymiarze europejskim. Gry fabularne, poznawanie historii świata, tradycji katolickiej też będą się w to wpisywać. Te elementy większość z Was stosuje w swojej corocznej pracy, realizując swoje cele pedagogiczne. Ja proponuję Wam, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, pójść o krok dalej, wstać z kanapy, wyjść ze swojej strefy komfortu i chociaż raz w swoim stażu jako Drużynowa lub Drużynowy pojechać na dobrze przygotowany obóz zagraniczny.

Fot. na okładce: Jan Nowiński

Jan Nowiński


Obecnie hufcowy w Warszawie i asystent namiestnika harcerzy. Na codzień siedząc w cyferkach i niekończących się liniach kodu ukojenia szukam w filozoficznych rozmyślaniach o pedagogice. Realizuje się artystycznie w fotografii i książkach. W wolnym czasie tworzę historię o smokach i czarodziejach napędzane kawą.