Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Macie problem z zapamiętywaniem imion nowopoznanych ludzi? Bo ja raczej nie. To znaczy, jeśli imię słyszę w momencie podania ręki, nerwowo-przyjaznego uśmiechu i wypowiadania „miło mi, Piotrek” – to tak. Wtedy na pewno nie zapamiętam. Jeżeli jednak imię takiej osoby usłyszę wcześniej od kogoś innego lub przeczytam je gdzieś zapisane (choćby na portalu społecznościowym), to wtedy istnieje duża szansa, że zapamiętam to imię na zawsze.
Ale ten artykuł nie będzie o mnie, ani też o imionach. Bo choć znajomość imienia jest bardzo ważna, to stanowi dopiero pierwszy krok do poznania człowieka.
Początek roku to czas, w którym do jednostek wstępują nowe wilczki, harcerze i wędrownicy (analogicznie w nurcie żeńskim). Zadaniem szefa jest poznać każdego nowego członka swojej jednostki. Jednak w gromadzie czy drużynie sprawa jest nieco mniej nagląca, bo czas, w którym wilczek lub harcerz działa w jednostce, jest rozłożony na kilka lat. W kręgu wędrowników formacja trwa tylko rok i jeśli chcemy dobrze wykonać to zadanie musimy się śpieszyć. Dlatego w tym artykule skupię się na tym krótkim, ale ważnym okresie.
Ale komu to potrzebne?
Jeżeli Młoda Droga ma być miejscem, w którym siedemnastolatek przeżyje niesamowitą przygodę oraz świadomie i z własnej chęci podejmie decyzję odnośnie dalszego swojego zaangażowania i rozwoju, to narzędzia do realizacji tych celów muszą być precyzyjnie dobrane. Szef kręgu – jak ogrodnik – musi widzieć, gdzie podlać, jakiej motyki użyć, by stworzyć jak najlepsze warunki dla wzrostu. Sęk w tym, że każdy wędrownik, tak jak roślina, jest inny i potrzebuje innego wsparcia. Gdyby było inaczej, to mógłbym napisać w tym miejscu: „mówcie dużo o Opiekunie Drogi, a na wędrówkę letnią jedźcie w góry kropka” i wszyscy wędrownicy przez następne lata szczęśliwie kończyliby Młodą Drogę.
Ta odmienność, różność pasji i charakterów wędrowników sprawia, że aby zaprząc motory do gry, trzeba najpierw poznać chłopaków. Warto to zrobić na samym początku roku (a najlepiej jeszcze wcześniej), ponieważ, jak pisałem, czasu jest niewiele. Nie sposób planować najbardziej epicką wędrówkę letnią, jeżeli nie wiadomo co wędrowników pasjonuje i jakie mają marzenia. Tylko jak to zrobić, jeżeli szef kręgu nie miał wcześniej kontaktu z przychodzącymi chłopakami, a oni sami w sobie nie są zbyt rozmowni?
Pięć sposobów na poznanie wędrownika
Jest na to kilka sposobów. Można oczywiście zacząć od zapytania wędrownika: „a co tam u Ciebie słychać?”. Jeśli jednak wcześniej nie było żadnej relacji chłopaka z szefem, to rozmowa może się szybko skończyć i nastanie niezręczna cisza. Dlatego warto wcześniej przygotować się do takiej rozmowy i potem zadać odpowiednie pytania, które pomogą „przełamać lody”. Co w takim razie proponuję:
Rozmowa z drużynowym. Poza wyjątkami, gdy ktoś wraca po latach lub przychodzi z zewnątrz, każdy z wędrowników miał drużynowego. Dość często chłopak był wcześniej zastępowym i działał w ZZ-cie. Drużynowy powinien z łatwością wymienić mocne i słabe strony wędrownika, może też znać jego „zajawki”.
Obserwacja. Jakie gadżety nosi wędrownik. Do jakich służb się angażuje (np. fotograf). O jakich tematach wspomina i w jakie rozmowy się włącza. Sama tylko uważna obserwacja może dać cenne wskazówki.
Przegląd profilu w mediach społecznościowych. I nie chodzi mi o żadne „stalkowanie”, tylko choćby zwyczajne spojrzenie na kilka publicznych zdjęć. Jeżeli chłopak np. ma ostatnie trzy zdjęcia profilowe na Facebooku w kasku rowerowym, a jego Instagram „ugina” się od zdjęć roweru, to od razu wiadomo, że jest amatorem dwóch kółek.
Rozmowa z rodzeństwem. W skautowej rodzinie niekiedy bywa, że wędrownik, ma starszego brata lub siostrę, którzy również działają harcersko. Jeżeli zostaną zapytani „co Twój brat robi w wolnym czasie?” to zapewne udzielą satysfakcjonującej odpowiedzi.
Propozycja „ogniska zapoznawczego” na wędrówce lub „pizzy na przełamanie lodów” jeszcze przed nią. Spokojnie, ale nie sztywno. Niech każdy z wędrowników (szef kręgu oczywiście też) przyniesie zdjęcie przedstawiające jego najlepszą przygodę skautową lub przedmiot, który najbardziej kojarzy się z nim samym. Dodatkowo można opowiedzieć kilka zdań o owym zdjęciu czy przedmiocie.
Jeżeli szef kręgu już coś niecoś dowiedział się o wędrowniku, to zagajając rozmowę z nim może od razu zapytać np. „Widziałem na zdjęciu, że lubisz jeździć na rowerze, jaka była Twoja ostatnia wyprawa rowerowa?” itp. Gdy poprzednie sposoby nie zadziałały, można też bezpiecznie zapytać o najlepsze wspomnienie obozowe lub która technika harcerska była jego ulubioną.
Co dalej?
Poznawanie człowieka i wchodzenie z nim w relacje jest procesem. Wspólne przygody i wyzwania świetnie wpływają na budowanie relacji. Dobrze też, aby na wędrówce szef kręgu choć chwilę porozmawiał z każdym wędrownikiem. Warto czasem napisać, zadzwonić lub umówić się z chłopakiem na spotkanie poza wędrówkami. To wszystko z czasem przyniesie efekty. Znając coraz lepiej chłopaków można poprzez wędrówki i aktywności odpowiadać na ich pragnienia oraz wspierać w realizacji pasji i rozwoju. Dzięki temu plan pracy sam się ułoży i szef kręgu nie będzie musiał nikogo przymuszać do organizacji wędrówek. Brzmi idealnie?
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu.
Cofnijmy się o parę dni. Wszedłem na strych i otworzyłem kufer. Wyciągnąłem zapisaną kartkę papieru iii… Podświadomie wiedziałem, że kiedyś musiało to nastąpić, mimo to byłem szczerze zdumiony. Miałem wrażenie, że powinno być ich jeszcze kilka. Przeszukanie kufra na nic się zdało. Ostatni list trzymałem w ręce.
List ten jest osobisty i zaskakujący. Długo zastanawiałem się czy powinienem go rozpowszechniać. Ostatecznie przeważył argument, że skoro publikowałem całą korespondencję bez żadnej cenzury, to muszę się dalej tego trzymać. Tym co jest najbardziej zaskakujące w liście, to jego adresat. Autorem wiadomości nadal jest Teodor, lecz kieruje on swoje słowa nie do Fryderyka, a… do mnie! Odkrycie tego faktu wywołało u mnie niemałe zaskoczenie, ale też przy okazji trochę rozjaśniło kilka kwestii. Zresztą przeczytajcie sami.
***
Drogi Piotrze!
Tak, to nie jest pomyłka. Ten list piszę do Ciebie. Zapewne jesteś tym bardzo zaskoczony. Postaram się więc rzucić nieco światła na te niejasne sprawy. Zasadniczo jednak chciałbym się z Tobą pożegnać.
Potrzebowałeś mnie, a tak się czasem zdarza, że pragnienia się urzeczywistniają. Twoje zmaterializowały się wewnątrz kufra na strychu (do dziś zachodzę w głowę, kto wpadł na pomysł budować w bloku strych). Odnalazłeś pakunek, w którym ja podzieliłem się częścią swojej korespondencji z Fryderykiem. To, dlaczego treść listów odpowiadała na aktualne Twoje potrzeby publikacyjne, pozostanie tajemnicą. Nieistotne. Ważny natomiast jest fakt, że przyszedł na mnie czas. Może nie zdajesz sobie sprawy, ale wykonałem swoje zadanie i nie jestem już Ci potrzebny. Dlatego zdecydowałem się do Ciebie napisać, ale nawet nie próbuj rozwikłać zagadki, czy ten list leżał w kufrze od początku razem z innymi. Nie ma to sensu.
W tym momencie nadchodzi nasz mały zachód słońca – nasze pożegnanie. Czy jest to powód do smutku? Wyobraź sobie, że przeżywasz pierwszy dzień w swoim życiu i to w dodatku w pełni świadomie. Ranek, południe – pory dnia, w których króluje słońce, a Ty poznajesz kawałek świata. Jesteś głodny eksploracji, jednak to słońce, które „pokazywało” wszystko w koło, nagle zaczyna chować się za horyzontem i ziemię spowija mrok. Ciebie ogarnia strach, bo wydaje Ci się, że to koniec i już nigdy nic nie zobaczysz. To był jednak tylko Twój pierwszy dzień. Nie wiedziałeś, że zaraz będzie kolejny, a świat znów o wschodzie zajaśnieje od światła. To metafora, ale zauważ, że w naszym życiu również pojawiają się różne zachody słońca. Mimo to, my nie jesteśmy ludźmi nieznającymi porządku dnia. My wiemy, że po nocy nastanie dzień (choć czasem o tym zapominamy). Ale wierzymy też, że przyjdzie kiedyś taki radosny wschód, po którym już nigdy nie będzie zachodu i „z wysoka Wschodzące Słońce” zajaśnieje na wieki…
Czy list pożegnalny oznacza, że całkiem znikam? Nie, nadal będę prowadził swoje życie. Może kiedyś gdzieś w schronisku górskim, ktoś usłyszy opowieść przypominającą moją. Może gdzieś na przejściu dla pieszych wymienimy się wzrokiem i nawet nie będziemy tego świadomi. Tymczasem ten rozdział dobiegł końca.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu. Jednakże tym razem znajomość ósmego listu wydaje się chyba nawet istotniejsza.
Minęło już półtora roku od kiedy opublikowałem ostatni z listów. Wieko kufra nie chciało drgnąć, a ja zadowoliłem się nagraniami zawierającymi Opowieści Teodora i nie robiłem nic w sprawie zatrzaśniętego zamka. Listy były uwięzione. Jednak, jak możecie się domyślać, nie czytalibyście tego artykułu, gdyby nie pojawiły się nowe okoliczności w tej sprawie.
Przypadki chodzą po ludziach. Kuny zaś po samochodach, przy okazji gryząc i niszcząc różne rzeczy pod maską. Niestety i mój samochód nawiedziła taka kuna uszkadzając przewody od spryskiwaczy. Postanowiłem, że w wolnej chwili sam zajmę się tą usterką, a niezbędne do naprawy części zakupiłem na jednym ze znanych portali aukcyjnych.
Do wszelkich napraw auta wykorzystywałem niezamieszkane od kilku lat gospodarstwo dziadków, na terenie którego znajdował się duży garaż. Pod koniec grudnia pojechałem tam ponownie i przystąpiłem do wymiany przewodów. Jakie było moje zdziwienie, gdy przeszukując dziadkowy warsztat natrafiłem na klucz, tyle że nie płasko-oczkowy, a taki do zamka. Ów klucz posiadał zdobienia łudząco podobne do tych znajdujących się na zatrzaśniętym kufrze z mojego strychu. Z nieskrywaną radością wcisnąłem znalezisko w kieszeń i dokończyłem naprawę samochodu.
Po powrocie do domu pognałem na strych. Podszedłem do kufra. Włożyłem klucz do zamka, spróbowałem przekręcić i… nic. Klucz nie chciał poruszyć się ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie poddałem się jednak i zastosowałem regułę znaną każdemu szanującemu się informatykowi. Wyjąłem klucz, lekko uderzyłem dłonią w zamek i ponownie spróbowałem przekręcić. Tym razem z lekkim oporem, ale udało się i wieko kufra zostało otwarte.
Przegląd skrzyni wykazał małe straty. Przytrzaśnięta część poprzedniego listu była na tyle zniszczona, że nie dało się odczytać nic poza kilkoma niewiele mówiącymi fragmentami zdań. Jednak w kufrze znajdowały się kolejne listy. Dlatego zapraszam do lektury następnej części korespondencji między Teodorem a Fryderykiem.
***
Drogi Fryderyku!
Dzisiaj świętowaliśmy drugie urodziny naszego najmłodszego syna – Stefka. Z tej okazji naszła mnie refleksja, że każdy dzień z jego dwóch lat życia jest dla nas niezwykłym darem. Mimo, że ten dzielny maluch poznaje świat bez, jak można sądzić najważniejszego zmysłu, wzroku, to wydaje mu się to w zupełności nie przeszkadzać. My tak często przejmujemy się drobnymi rzeczami, a Stefan udowadnia nam, że ze znacznie poważniejszą trudnością można być radosnym.
„Czy to już koniec?” takie pytanie postawiłem sobie, gdy podpisywałem napisany przez Ciebie list do Naczelnika informujący o zakończeniu przygotowań do Wymarszu (list dołączam w kopercie). Te ponad sześć lat, podczas których funkcjonowaliśmy w relacji starszy-młodszy brat wydają się epoką, która się właśnie zamyka. Przez ten czas zdążyłeś się przeprowadzić, za trzy miesiące czeka Cię ślub z Klarą. Mnie powiększyła się rodzina i również na dłużej zmieniłem swoje miejsce zamieszkania. Obaj, nieco odmiennie, ale dojrzeliśmy.
Co do Wymarszu. Każdy fragment obrzędu niesie wiele treści. Ale w momencie, gdy zadałem sobie wspomniane pytanie „Czy to już koniec?, jako odpowiedź od razu na myśl przyszło mi zdanie, które jako ostatnie usłyszysz od HRa przyjmującego Twój Wymarsz. Brzmi ono „A teraz IDŹ i niech Bóg będzie z Tobą”. Końcem jakiejś drogi jest początek innej. Można w sumie powiedzieć, że w tym przypadku to nie jest koniec, a punkt, w którym dajesz duży krok i z jednej drogi przechodzisz w kolejną, trudniejszą i wymagającą większego zaangażowania. „Idź” jako coś co będzie aktywne, będzie trwało. I ten czas trzeba zaakceptować. Nie można wierzyć, że po obrzędzie Wymarszu wszystko nagle się zmieni. „Ale pamiętaj, że nic co dobre nie przyjdzie Ci w życiu łatwo” – to zdanie padnie w obrzędzie chwilę wcześniej.
To „idź” przypomniało mi również refleksje jakie miałem jako młody HR na jednej z letnich wędrówek kręgu. Na kilku Godzinach Drogi to wezwanie do „pójścia” pojawiało się w różnych formach. Jedną z nich było Jezusowe „Wstań, idź” wypowiedziane do uzdrowionego człowieka. Te słowa mocno mnie dotknęły. Wówczas bowiem potrzebowałem głębszego uświadomienia, że po pierwsze, z każdej trudnej sytuacji, z Bożą pomocą mogę wstać, a po drugie, że doświadczenie łaski wzywa do drogi, do pójścia. Nie „wstanę i usiądę lub wstanę i będę nadal stał”, a „wstanę i pójdę”.
Trochę odszedłem od podstawowego sensu tego mojego pytania (czyli dotyczącego dalszego trwania naszej relacji), ale powyższe przemyślenia wydały mi się istotne przy tak postawionym, filozoficznie brzmiącym pytaniu. Nasza relacja z oczywistych względów pewnie nieco osłabnie, ale myślę, że nadal znajdziemy czas, żeby porozmawiać. Już nie jako starszy i młodszy brat, ale po prostu jak przyjaciele, którymi przez ten czas się staliśmy.
Niezmiernie cieszę się, że przy okazji Twojego Wymarszu, będziemy wspólnie wędrować. Dawno nie było nam to dane. Wierzę, że będzie to dobry czas.
Tymczasem ja kończę ten list w przeddzień niedzieli, podczas której usłyszmy „Gaudete!”. Radujmy się i my.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 11. czerwca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Piotr Wąsik: Znajdujemy się w obserwatorium astronomicznym w Czechach, po spotkaniu dotyczącym solarygrafii i rozmawiamy z Maciejem Zapiórem, który jest jednym z organizatorów tego spotkania. Cześć Maćku!
Maciej Zapiór: Cześć
PW: Możesz na początku powiedzieć coś o sobie, kim jesteś, skąd się tu wziąłeś, a także o tym miejscu.
MZ: Jestem Maciek, pochodzę z Wrocławia. We Wrocławiu w latach 90. poznałem harcerstwo, pod koniec lat 90. poznałem FSE i z całą drużyną przeszliśmy do FSE. Byłem we Wrocławiu drużynowym i wtedy nawiązaliśmy kontakt z czeskimi skautami i nawet udało się zorganizować w 2004 roku polsko-czesko-francuski obóz w Czechach. To takie były moje początki z Czechami. A potem, na początku XXI wieku zacząłem współpracować z obserwatorium w Ondřejowie, gdzie się teraz znajdujemy. Przyjechałem na praktyki, a potem byłem tutaj rok na Erasmusie, gdzie poznałem moją żonę, bo moja żona jest Czeszką, z Pragi. I po różnych życiowych drogach wiodących z Wrocławia, poprzez Majorkę znaleźliśmy się znowu z rodziną w Czechach. Jestem pracownikiem Czeskiej Akademii Nauk. Pracuję tutaj w Instytucie Astronomicznym, który posiada obserwatorium. Ja sam jestem fizykiem Słońca i jestem kierownikiem Spektrografu Słonecznego. Moje zainteresowania naukowe to są protuberancje słoneczne, metody obserwacyjne, analiza danych.
PW: Dzięki. To trochę już wiemy o Tobie, a teraz ta druga część. Jesteśmy po spotkaniu dotyczącym solarygrafii. Mógłbyś opowiedzieć czym ona jest?
MZ: Solarygrafia jest techniką, w której wykorzystujemy bardzo proste przedmioty, żeby wykonać zdjęcie. Proste przedmioty to są na przykład aluminiowe puszki po napojach, po szamponach, bombonierki po cukierkach, które można szczelnie zamknąć, tak, żeby do środka nie dostawało się żadne światło. Z wyjątkiem tego, że światło przechodzi przez mały otworek wykonany igłą. Ta metoda nazywa się „fotografia otworkowa” albo jeszcze z łaciny camera obscura. Zjawisko camery obscura było znane już w starożytności. Nie potrzebujemy żadnych elementów optycznych, bo elementem optycznym jest brak elementu. Możemy sobie wyobrazić, że na jednej ścianie tego naszego pudełka czy aparatu po prostu czegoś brakuje. Brakuje kawałka ściany w postaci tego otworka. Wykorzystujemy zasadę prostoliniowego rozchodzenia się światła i w ten sposób na wewnętrznej ścianie naszego aparatu tworzy się odwrócony obraz tego, co znajduje się przed aparatem. To jest pierwsza część techniki. Druga część techniki wykorzystuje światłoczułość czarno-białego papieru fotograficznego, który zwykle wykorzystujemy do robienia końcowych odbitek fotografii czarno-białej. W fotografii analogowej jest tak, że po naświetleniu negatywu wkładamy go do powiększalnika i pod powiększalnikiem na tym papierze fotograficznym powstaje negatyw negatywu, czyli pozytyw. Jeżeli używamy tego papieru zgodnie z przeznaczeniem, które wymyślił producent, to musimy go potem wywołać, utrwalić i mamy czarno-białe zdjęcie. Odbitkę po prostu. Natomiast w solarygrafii wykorzystujemy ten papier jako negatyw. Ten papier wkładamy do puszki, do kamery i poddajemy go długiemu naświetlaniu bez wywołania. Własnością tego papieru jest to, że jeśli jest ekstremalnie prześwietlony, to on sam się wywołuje. Bez wywoływacza. Wobec czego po czasie naświetlania, który może wynosić nawet pół roku, obraz już jest. Ale jest nietrwały, ponieważ cały czas, gdy padają na niego fotony światła, to tam się cały czas rejestruje obraz. Jakbyśmy wyciągnęli ten negatyw, ten papier z kamery i umieścili go na słońcu, to za chwilę by zniknął. Po prostu się cały znowu zaświetli. Dalszy krok to jest zeskanowanie tego papieru, żeby go utrwalić w formie cyfrowej. Gdy zeskanujemy to już mamy obraz, a oryginalny negatyw możemy zachować do archiwizacji dla potomnych albo po prostu o nim zapomnieć, bo już mamy ten obraz w postaci cyfrowej. Kolejny krok to postprodukacja metodami cyfrowymi, w jakimś programie graficznym. Dzisiaj to jest kilka kliknięć. Do zrobienia z negatywu pozytyw – to jest jedno kliknięcie. Drugie kliknięcie to jest zrobienie obrazu lustrzanego, bo jak wspomniałem w camera obscura obraz jest odwrócony. A trzecim kliknięciem może być na przykład automatyczna korekcja kolorów i już mamy gotowe zdjęcie solarygraficzne. Można dłużej się pobawić metodami bardziej profesjonalnymi, można podciągnąć kolory, kontrast, ewentualnie wykadrować coś, ale to już wszystko zależy od indywidualnego podejścia danego solarygrafisty.
PW: Wykorzystanie skanera oznacza, że to jest technika stosunkowo nowa, tak?
MZ: Zgadza się. Ta technika została rozpropagowana około roku 2000 przez dwóch Polaków i Hiszpana: Pawła Kulę, Sławomira Decyka i Diego Lópeza Calvína.Oni przynieśli do tego projektu, do tej techniki różne swoje doświadczenia z różnych dziedzin. Są fotografami, ale każdy zajmuje się troszeczkę czymś innym. W roku 2000 opublikowali tą metodę w internecie i zachęcili ludzi do fotografowania nieba, pozycji słońca, za pomocą własnoręcznie wykonanych w domu aparatów fotograficznych w różnych częściach świata. To był ich projekt „Solaris 2000”, który zakładał, że mówimy, jak to zrobić, a każdy w swoim miejscu, w swoim kraju robi to po swojemu, z materiałów, które może znaleźć pod ręką. Potem przez internet, gdyż to były początki internetu, my zbieramy te efekty i publikujemy w jednym miejscu, na jednej stronie.
PW: A Ty, kiedy się zainteresowałeś i zająłeś solarygrafią?
MZ: Ja pierwszy raz usłyszałem o solarygrafii w 2005 r. Nawet to pamiętam dokładnie, bo oglądałem reportaż w TVP Wrocław. Trafiłem na połowę. I zobaczyłem zwariowanych ludzi, którzy biegają z puszkami po napojach po lesie i zbierają je, a potem wyciągają je i mówią, że na tych obrazach widać Słońce. Ponieważ interesuję się fotografią od dawna, (nawet chciałbym tutaj podziękować mojemu pierwszemu drużynowemu Krzyśkowi Billewiczowi, za to, że mi pożyczał swojego Zenita i mogłem się bawić w fotografię w latach 90.) studiowałem astronomię i to był taki punkt przecięcia fotografii i astronomii. Jak sobie przypominam ten moment, to stwierdziłem „Aha! Będę zawsze miał coś do roboty, do końca życia!”. Bo ciekawe jest to właśnie, że jedno zdjęcie robi się długo – nawet pół roku. Pół roku to jest taki kanoniczny czas naświetlania pomiędzy przesileniami – letnim i zimowym. Tak powinno być, nie dowolne pół roku, ale mniej więcej od 21 grudnia do 21 czerwca albo na odwrót. Wtedy złapiemy wszystkie możliwe położenia Słońca na niebie.
PW: No dobrze. Wiemy już skąd solarygrafia w Twoim życiu, ale też przy okazji pojawia się pytanie o astronomię. Nie jest to zbyt popularna dziedzina i wydaje mi się, że młodzi ludzie, którzy chcą iść na ten kierunek studiów, mogą się zastanawiać, czy rzeczywiście jest sens w to iść zawodowo. Co o tym myślisz? Wybierać astronomię, czy traktować to jak hobby, którym można się zafascynować, ale nie da się z tego wyżyć? Jak to odbierasz?
MZ: No to krótko. Jestem astronomem.
PW: Mhm. Da się!
MZ: A długo… No cóż, warto podążać za swoimi marzeniami. Oczywiście dzisiejsza astronomia to nie jest już romantyczne pokazywanie gwiazd swojej dziewczynie podczas ciepłej letniej nocy na trawce. Dzisiaj to już właściwie 90% czasu siedzi się przy komputerze. Z resztą jak w większości prac nie fizycznych, tylko umysłowych. Natomiast astronomia sama w sobie oferuje takie dotykanie Wszechświata. Może nie fizycznie, ale metodami obserwacyjnymi i też intelektualnymi. Jeżeli kogoś to interesuje, to o to chodzi! Dzisiaj bardzo ciężko jest dokonać jakiegoś odkrycia ważnego, w astronomii czy też w innych dziedzinach nauki. Ale kariera naukowa oferuje taki dynamizm w życiu, który pochodzi z różnych miejsc. Bo na przykład, w moim przypadku, ja jestem obserwatorem Słońca, to jest taki dynamizm dnia i nocy. Obserwuję Słońce w dzień, Słońce musi być nad horyzontem. Drugi taki dynamizm ciekawy to na przykład rytm konferencji naukowych. Te konferencje odbywają się w różnych częściach świata i to jest ciekawe, że można spotkać nowych ludzi i odwiedzić ciekawe miejsca. Ja dzięki astronomii, jak to się mówi, zwiedziłem pół świata. Inny na przykład ciekawy cykl to jedenastoletni cykl aktywności słonecznej. To jest jeden z dłuższych cyklów. Co jedenaście lat Słońce jest bardziej aktywne, pojawia się więcej obiektów, które są ciekawe do obserwacji, czyli tak jak wspomniałem na przykład protuberancji słonecznych, które obserwuję. Ale też jest więcej plam słonecznych, rozbłysków słonecznych, koronalnych wyrzutów materii itd. To jest taki inny kolejny rytm, przez który człowiek musi się dostosować do Słońca, a nie na odwrót. Astronomia dzisiaj to, jak wspomniałem, nie patrzenie w gwiazdy, ale astrofizyka. Jest to analiza pewnych zjawisk, które może nie są bardzo spektakularne, ale są ciekawe. Ja się zajmuję teraz projektem, w którym próbuję zmierzyć, czy prędkość atomów zjonizowanych jest inna od prędkości atomów neutralnych w protuberancjach słonecznych. Grupa ludzi, którzy zajmują się symulacjami i teorią plazmy w protuberancjach na Wyspach Kanaryjskich odkryła w swoich symulacjach, że tak powinno być. To znaczy, że jak są przepływy plazmy na Słońcu, to w pewnych chwilach prędkości jonów i atomów neutralnych są różne. One się tak jakby oddzielają od siebie na chwilę, a potem się znowu mieszają i możemy mówić, że są razem, ale przez chwilkę, rzędu sekund albo minut, te atomy mają różną prędkość. No i ja mam do dyspozycji spektrograf słoneczny, który umożliwia obserwację promieniowania pochodzącego od różnych jonów czy atomów neutralnych i za pomocą technik spektroskopicznych, jestem w stanie to zmierzyć, chociaż te efekty są bardzo małe, słabe. Dużo pracy ostatnio kosztowało mnie oddzielenie szumu od sygnału w pewnych obserwacjach.
PW: Czyli podsumowując, jakbyś jeszcze raz miał wybrać czy iść w astronomię, to byś się zdecydował.
MZ: Tak
PW: Okej, a mając swoje doświadczenie i pewne rzeczy, którymi się zafascynowałeś, bo rozumiem, że byłeś drużynowym, tak? Czy wykorzystywałbyś jakieś techniki obserwacji astronomicznej albo samej solarygrafii w swojej drużynie, dawał chłopakom na sprawności, wykorzystywał w grach i próbował ich zapalić do tego?
MZ: Tak. Może jako pierwsze o fotografii powiem, a o astronomii za chwilę. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają obóz w Rząsinach w 2005 roku, którzy mogą opowiedzieć, jakie rzeczy się tam działy. A działy się tam rzeczy takie, że mieliśmy ciemnię fotograficzną na obozie w lesie. Było tak, że z jednego namiotu zrobiliśmy namiot – ciemnię. Wykorzystaliśmy to, że jakieś 50 czy 100 metrów od nas, były pierwsze zabudowania, których nie widzieliśmy z obozu, ale były i podciągnęliśmy prąd do powiększalnika. Mieliśmy wodę bieżącą, bo niedaleko był hydrant no i w nocy, w namiocie „dziesiątce”, jak się zakryje wszystkie otwory, to jest tak ciemno, że można wywoływać zdjęcia metodami analogowymi. I a propos takich harcerskich rzeczy, to można powiedzieć, że sprzedałem ten pomysł harcerzom na początku i powstała nowa funkcja fotografa. Nie było kronikarza, ale był fotograf. I on się przez cały rok, do obozu przygotowywał do tego, żeby nauczyć się robić zdjęcia. I to też jest taka rada, że można funkcje w zastępie tworzyć, jak się chce. Nikt nie powiedział, że mają być tylko w jakimś podręczniku dla drużynowych wybrane. Jeżeli chłopacy chcą przygodę i chcą na przykład polecieć na księżyc, to musi być funkcja nawigatora, pilota, biologa itd. A jeżeli chcemy zrobić coś tak prostego, jak ciemnia fotograficzna na obozie, to wystarczy, że wymyślimy, że nie będzie kronikarza, ale zamiast niego będzie fotograf. No i na tym obozie w 2005 r. udało się to zrobić. Harcerze spędzali tam w ciemni długie godziny w nocy. Tak się mówi, że noc jest od spania, ale kiedy zrobić zdjęcia? Tylko w nocy jest wystarczająco ciemno. Na tym obozie fotografia była wykorzystana jako element fabuły wielkiej gry. Trzeba było szybko zrobić zdjęcia i je wywołać, miały się one znaleźć w kronikach z wypraw zastępów i był również konkurs fotograficzny na obozie. Jeżeli chodzi o solarygrafię to poznałem ją dopiero po tym obozie. Gdybym wiedział wcześniej, to na pewno byłaby na obozie. Natomiast jeśli chodzi o astronomię, to parę rzeczy próbowałem i ciekawe rzeczy mogą wyjść, bo na przykład nad ziemią lata Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Jej przelot nad danym punktem na Ziemi trwa kilka minut, w zależności od orientacji i bardzo jasno świeci, powiedzmy, że jak Wenus. Dla niewtajemniczonych – nie da się tego pomylić z niczym innym. Czas i pozycję tego przelotu można znaleźć wcześniej, np. dzień lub dwa do przodu. Można to wykorzystać w grze, np. gra pt. „Trzej Królowie szukają miejsca narodzin Pana Jezusa, tam, gdzie ukazała się gwiazda”. Można znaleźć efemerydę, czyli taką prognozę mówiącą, gdzie i kiedy ukaże się i zniknie stacja kosmiczna. I wtedy w grze trzeba iść za gwiazdą, a z pewną dokładnością do azymutu, jeżeli obserwują może być finał. I nawet udało mi się ten koncept przeprowadzić. Da się.
PW: A to wymagało jakiegoś przygotowania wcześniej? Żeby chłopacy mieli jakąś, choćby podstawową wiedzę. Bo wydaje mi się, że jeżeli ktoś totalnie nic nie wie, to może nie załapać o co chodzi.
MZ: Miałem taki epizod w życiu, że byłem drużynowym 1. Drużyny Litomierzyckiej w Czechach parę lat temu i mieliśmy jeden z wyjazdów tutaj do Ondřejowa do obserwatorium, bo chciałem pokazać chłopakom czym się zajmuję i że astronomia może być ciekawa. No i dzień wcześniej, ponieważ te przeloty Stacji Kosmicznej są kilka dni z rzędu, i pokazałem im jak wygląda ten przelot, żeby widzieli, co mają obserwować, no a potem już była gra nocna. Zostali zbudzeni i zostało im powiedziane, że będzie przelot za około 5-10 minut, musicie obserwować wszyscy razem niebo i macie iść tam, gdzie Stacja zniknie. Nie jest dobrze rzucić ich na głęboką wodę, żeby obserwowali to, czego nie znają. Można przeprowadzić jakiś kurs, poczytać troszeczkę o niebie i opowiedzieć, a przede wszystkim pokazać, jak to wygląda, bo gdy zobaczysz ten przelot, to nie pomylisz go z niczym innym.
PW: To jeszcze na koniec pytanie o solarygrafię. Gdzie szukać informacji? Jak robić, jak zacząć? Wiadomo, że można spotkać takich ludzi jak Ty, którzy jakoś w to wprowadzą, ale jeżeli ktoś nie ma kontaktu i dostępu do takich osób, a chciałby zacząć, to jak szukać informacji?
MZ: Będzie lokowanie produktu: analemma.pl. To jest strona naszego projektu solarygraficznego. Na to, żeby powiedzieć czym jest analemma, to niestety nie ma już miejsca w tym wywiadzie, ale na tej stronie można poczytywać co to jest. My publikujemy tam nasze rezultaty i projekty solarygraficzne. Tam można znaleźć odnośniki do dalszych stron, a te to na przykład solarigrafia.pl, solarigrafia.com. Na Facebooku jest grupa SOLARIGRAFIA. Miałem sprawdzić, ile tam jest ludzi… (3289 – red.) W każdym razie jest to grupa światowa. I tam można się zapytać, dlaczego moje zdjęcia nie wychodzą i znajdą się ludzie, którzy odpowiedzą. Od takich rzeczy bym zaczynał. Można też przyjechać na spotkanie solarygrafistów, które zaczęły się w Polsce i były trzy w Karkonoszach w latach 2016-18, a teraz udało się zorganizować międzynarodowe spotkanie solarygrafistów, gdzie można było wymienić poglądy, doświadczenia albo po prostu zapytać się innych doświadczonych kolegów, co robię źle i jak zrobić, żeby było dobrze. Teraz się to spotkanie skończyło, siedzimy sobie już po wszystkim. Ja się bardzo cieszę, że się to odbyło, bo byli ludzie z różnych części Europy, nawet jeden uczestnik z Portugalii. A poza tym dużo Polaków, Czesi, Słowak, Ukrainiec, Brytyjczyk. I jeszcze była sesja online: Finlandia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanada i Hiszpania.
PW: Dzięki wielkie za rozmowę! Mam nadzieję, że chociaż kilka osób uda się nam zapalić do tego, żeby jakieś elementy tej techniki wdrażać w swoich jednostkach albo samemu się zapalać i mając takie przykłady iść za swoimi pasjami. Może niekoniecznie w astronomię, ale w takie dzięki którym można dotykać gwiazd. Dzięki!
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…
***
Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.
Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.
Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.
Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.
Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.
Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.
Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.
Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.
Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Pod pewnym względem listopad i grudzień nie były dla mnie najlepszymi miesiącami. Czułem się wtedy zirytowany wrocławskim MPK. „Jak można w najmniej korzystne pogodowo miesiące remontować przystanek tramwajowy, z którego codziennie korzystałem dojeżdżając do pracy?”. Często w myślach zadawałem sobie właśnie takie pytanie. O ile rano można było jeszcze jako tako liczyć na autobusy i podróż nimi, a mimo że mniej wygodna, bywała nawet szybsza niż tramwajami, tak powroty okazywały się bardzo męczące. Zupełnie nie mogłem sobie znaleźć dogodnej trasy powrotnej i wypróbowałem wszystkie możliwe kombinacje, wliczając w to długie spacery z różnych przystanków. Jednak co najistotniejsze w tej historii, to fakt, że zmieniło się moje główne miejsce przesiadkowe. Z placu Dominikańskiego w samym centrum Wrocławia na plac Grunwaldzki, na którym swoje przystanki ma większość autobusów i tramwajów poruszających się w północno-wschodniej części miasta.
Któregoś popołudnia przed Świętami wracałem z pracy autobusem linii 149 mającym swój przystanek końcowy na placu Grunwaldzkim. „Jeszcze tylko jedna przesiadka i wreszcie będę w mieszkaniu” – pomyślałem widząc po lewej stronie górujące nad okolicą wrocławskie „sedesowce”. Jako że zbliżał się koniec roku, robiłem sobie w głowie podsumowanie minionego czasu. Myśli popłynęły w stronę Przestrzeni i moich artykułów. Trochę mi było szkoda, że nie udało się, mimo wielu prób, otworzyć skrzyni, w której znajdowały się listy Teodora. Listy Starszego Brata do Młodszego to był całkiem dobry cykl, miał paru wiernych fanów. Z takimi myślami wysiadłem na przystanku. Spoglądając na tablice systemu dynamicznej informacji pasażerskiej próbowałem wyszukać najwcześniejszy i najbardziej pasujący mi autobus. Moje zamyślenie przerwał skierowany do mnie głos.
– Piotr Wąsik? Dobrze poznaję? – zapytał niewysoki, pogodny chłopak stojący obok mnie.
– Tak, to… – zaskoczony zacząłem odpowiadać, ale nie skończyłem, gdyż chłopak przerwał mi w pół zdania.
– Ha! Wspaniale! Mam szczęście, że Cię rozpoznałem. Miałem nadzieję, że będąc we Wrocławiu spotkam Cię kiedyś na placu Grunwaldzkim, wszyscy przecież stąd gdzieś jeżdżą – mówił rozentuzjazmowany.
– To trochę przypadek – odpowiedziałem, wiedząc, że gdy tylko skończy się remont, to ów przystanek będę odwiedzał sporadycznie.
– Od razu mówię, że nie należę do Skautów, ale przypadkiem trafiłem na stronę Przestrzeni i od tego czasu jestem wielkim fanem Listów Starszego Brata do Młodszego – kontynuował chłopak.
– Dzięki… – znowu zacząłem mówić i nie skończyłem, gdyż z ust chłopaka popłynęła niesamowita opowieść.
– Kilka miesięcy temu, podczas letniego, studenckiego wypadu w góry nocowałem w jednym z tatrzańskich schronisk. Chyba to było w Dolinie Chochołowskiej. Nieważne. Wieczorem w sali kominkowej zauważyłem mężczyznę koło czterdziestki otoczonego przez grupę osób. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, że ten gość opowiada jakieś historie. Mam zwyczaj nagrywania na telefonie różnych swoich przemyśleń lub innych rzeczy. Pomyślałem, że i te historie nagram, bo brzmiały bardzo ciekawie. Oczywiście telefon trzymałem w ukryciu. Opowieści tego mężczyzny były różne, ale przeważały takie harcerskie, z dawnych lat. Pewne elementy historii, nie wiedząc skąd, zaczynałem kojarzyć. Po kilku godzinach słuchania musiałem udać się pod prysznic, gdyż zaraz mieli zakręcać ciepłą wodę w schronisku. Telefon zostawiłem mojemu koledze Pawłowi i poszedłem. Kiedy wróciłem, grupka jeszcze siedziała, ale tego mężczyzny już nie było. Mój kolega powiedział mi, że gość przed minutą odszedł. A jedyne co Paweł jeszcze zdążył usłyszeć to imię Teodor, którym jeden ze słuchaczy zwrócił się do tego gawędziarza. Wtedy doznałem olśnienia. Przecież te fragmenty, które kojarzyłem były z twoich Listów! Dotychczas myślałem, że to tylko taka konwencja, że to wszystko wymyślone. Ale Teodor naprawdę istnieje! Niestety, rano mężczyzny już nie spotkaliśmy. Pani ze schroniska powiedziała, że wyszedł sam, jeszcze przed świtem.
W czasie opowieści chłopaka delikatnie się uśmiechałem. Domyślałem się, że mimo iż, nie znam źródła pochodzenia listów, to, skoro te listy leżą u mnie na strychu, to i ich autor musi przecież gdzieś istnieć. Tymczasem napotkany chłopak kontynuował.
– Od tamtego czasu pomyślałem sobie, że gdy cię kiedyś spotkam, to prześlę ci bluetoothem te nagrania. Może opublikujesz je na Przestrzeni? – spytał z nadzieją.
– Dobry pomysł. Ale przecież mogłeś do mnie napisać maila czy na facebooku – odparłem lekko zdziwiony.
– Aaa wiesz. Ja nie używam ani maila, ani mediów społecznościowych. Długa historia – odparł nieco rozbawiony chłopak.
Dziesięć minut później siedziałem w autobusie do domu, z telefonem cięższym o kilkadziesiąt megabajtów nagrań. Gdy się rozstaliśmy z moim niespodziewanym rozmówcą, chciałem jeszcze za nim krzyknąć i chociaż spytać jak ma na imię, ale gdy się odwróciłem, to chłopak gdzieś znikł w tłumie i nie mogłem go odnaleźć wzrokiem. No trudno. Dziwne to było spotkanie. Ktoś by nawet mógł rzec, że się nigdy nie wydarzyło. Wróciłem do mieszkania i wziąłem się za słuchanie. Nie przesłuchałem tego pliku od razu w całości, tylko w kolejne dni sukcesywnie włączałem sobie po kilkanaście minut. Robiłem przy tym notatki i zapisywałem minuty rozpoczynania i kończenia się poszczególnych historii. Następnie zabrałem się za spisywanie. Wszystko to było dość żmudnym procesem ze względu na dość słabą jakość nagrania. Wiele fragmentów musiałem przesłuchiwać po kilka razy, żeby wyłapać jakie słowo zostało wypowiedziane. Dlatego, mimo iż od Świąt minęło już trochę czasu, to dopiero teraz publikuję pierwszą część tej opowieści. Pozostawiam ją w formie pierwszoosobowej, czyli tak jakby to Teodor opowiadał historię i tak jak brzmiała ona na nagraniu. Zapraszam do lektury.
***
„Kap, kap, kap”. Powoli do mojej świadomości przedostawał się dźwięk spadających kropel deszczu. Podciągnąłem śpiwór i zamaszyście przekręciłem się na drugi bok sądząc, że tam znajdę nieco miększy kawałek ściółki. Niestety tym razem orientacja przestrzenna mnie zawiodła. „Łup, zgrzyt, trzask, ała”. Tak pewnie dla potencjalnego obserwatora brzmiałaby sekwencja powstałych w tamtym momencie dźwięków. „Łup” – moje czoło napotkało pień sosny, przy której wybudowałem swój prowizoryczny szałas. „Zgrzyt” – dolne zęby z impetem uderzyły w górne. „Trzask” – siła uderzenia czołem w sosnę spowodowała upadek gałęzi, które oparte o drzewo chroniły mnie przed deszczem. „Ała” – z kolei taki dźwięk wydobyłem z siebie chwilę później. Od razu po uderzeniu dotknąłem ręką czoła. Było całe. Nie napotkałem żadnych oznak świadczących o ewentualnym rozcięciu skóry. Jednak w tej samej chwili poczułem na nosie wcześniej słyszalne tylko „kap”. Mój szałas został zniszczony i przeciekał. „Tylko tego jeszcze brakowało” – pomyślałem i wydałem z siebie głośne „Ojaaaaa!”. Wstałem, szybko się spakowałem i ruszyłem do pobliskiej wsi.
Na skraju miejscowości znalazłem duży, rozłożysty dąb, pod którym było względnie sucho. Powoli zaczynało świtać. Jak wiecie, letnie noce są krótkie. „Zaczął się nowy dzień, więc czas na kolejny list” pomyślałem i otworzyłem kopertę, którą dostałem od mojego szefa kręgu. To był już przedostatni dzień mojej Próby Szlaku, więc mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jeśli dobrze pamiętam, to w kopercie znalazłem tylko garść monet i kartkę. Jednak całkowicie zaskoczyło mnie to, co było na niej napisane. Tekst brzmiał jakoś tak: „Teodorze! Aż do zmroku nie możesz wypowiedzieć żadnego słowa. Znajdź inny sposób na komunikację, ale przede wszystkim kontempluj ciszę. PS. Pieniądze przeznacz na dzisiejsze posiłki”. „Kurka wodna” – pomyślałem. Tamten dzień zaczął się z przytupem.
Gdy tak stałem z listem w ręku, zza zakrętu powoli wyłonił się policyjny radiowóz. Oczywiście zostałem dostrzeżony i auto zatrzymało się tuż przede mną. Szyba po stronie pasażera została opuszczona i zobaczyłem dwóch policjantów siedzących we wnętrzu pojazdu. Ten bliżej mnie miał, o ile dobrze pamiętam, duży, ciemny wąs. Było zbyt deszczowo, żeby jemu chciało się wysiadać z radiowozu, więc z takiej pozycji zaczął mnie wypytywać o to, co tak wcześnie robię z plecakiem w takim miejscu. Ja, niewiele myśląc, otworzyłem swoją Kronikę Próby, którą zawsze miałem pod ręką i na ostatniej stronie zacząłem pisać odpowiedź. Oczywiście, po chwili padło pytanie „Dlaczego się tak wygłupiam i nie odpowiadam normalnie”. Na nie też odpisałem w notesie. Obaj policjanci po przeczytaniu odpowiedzi spojrzeli na mnie i popukali się w czoło. Machnęli ręką i powiedzieli „nienormalny”. Ja za to odwzajemniłem się szerokim uśmiechem. W tym momencie stróże prawa spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Ten z wąsem zaczął coś notować w swoim kajecie, wyrwał kartkę i podał mi ją, po czym śmiejąc się zasunął szybę. Radiowóz ruszył, a ja jeszcze dłuższą chwilę odprowadzałem go wzrokiem. Trochę byłem zaskoczony obrotem sprawy, trochę dumny, że nie pękłem, a trochę czułem ulgę. Przecież ja, urodzony w październiku, nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat. Gdyby to się wydało, to potencjalnie mógłbym mieć problem z powodu samotnej włóczęgi. W momencie, kiedy auto znikło mi z oczu, przypomniałem sobie o kartce. Spojrzałem na nią i język sam od razu zaczął sunąć po górnych zębach. Zatrzymał się na prawej jedynce. Tak, policjanci napisali prawdę. W nocnym zderzeniu z sosną straciłem połowę tego górnego zęba.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest Pismo Święte, to odpowiedziałbym, że jest zapisem tego, jak Pan Bóg działa w historii człowieka. Zapis ten nie tworzy jakiegoś wirtualnego świata, ale w większości jest dość mocno osadzony w konkretnym miejscu i czasie. Czytając Biblię, poznajemy dzieje Izraela, czyli narodu, który osiadł na Bliskim Wschodzie. Dlatego, gdy na kartach Pisma Świętego pojawiają się elementy przyrody, to są one takie, z jakimi zetknęli się Izraelici. Gdybyśmy udali się do Ziemi Świętej lub w jakiś inny sposób unaocznili sobie świat przedstawiony w Biblii, to zauważylibyśmy, że jest on zgoła odmienny od naszego, polskiego. Stąd, czytając np. 1. Księgę Królewską, możemy zastanawiać się, dlaczego król Salomon zamówił cedry (co to w ogóle jest za roślina?!) z Libanu, a nie kazał wyrąbać drzew gdzieś bliżej Jerozolimy. Jeśli do tego dołożymy symbolikę, tak często stosowaną w Piśmie Świętym, to usłyszawszy o „głosie Pana łamiącym cedry” (Ps 29,5), możemy zacząć zadawać sobie pytanie: z jakiego powodu Pan Bóg miałby niszczyć te biedne drzewa? Lub z bólem stwierdzić, że skoro sam głos łamie cedry, to Salomon, mimo rzekomej mądrości, nie wybrał najlepszego budulca na świątynię. Ale spokojnie. Bez paniki. To wszystko da się wyjaśnić. Po prostu czytajcie dalej, ponieważ w artykule tym postaram się przedstawić kilka ważnych elementów przyrody obecnych w Biblii wraz z ich symboliką. Skupię się tu trzech przykładach z królestwa roślin.
Cedry Libanu
Zacznijmy od przywołanych już cedrów libańskich. Z punktu widzenia biologii są to drzewa iglaste z rodziny sosnowatych. Cedry osiągają nawet 40 m wysokości i 3 m średnicy pnia u podstawy. Drzewa te słyną z długowieczności (mogą żyć nawet dwa tysiące lat!), a porastają górskie obszary dzisiejszej Turcji, Syrii i Libanu. Cedr tak mocno wpisał się w tożsamość Libanu, że zajmuje centralne miejsce na fladze tego kraju.
Drewno z tego potężnego drzewa cenione było na Bliskim Wschodzie ze względu na jego wytrzymałość i trwałość. W okolicznych krajach, takich jak Izrael, brak było drzew o podobnej charakterystyce. Dlatego właśnie Salomon, chcąc wybudować wspaniały przybytek na cześć Pana, nabył od króla Hirama owe cedry. Oprócz zastosowania tego drzewa na elementy konstrukcyjne król Izraela „kazał wyłożyć jego wewnętrzne ściany od podłogi aż do sufitu drewnem cedrowym” (1 Krl 6,15). To oznacza, że ze strony Salomona nie było mowy o oszczędzaniu na świątyni.
Autorzy natchnieni posługiwali się obrazem cedru najczęściej po to, aby ukazać majestat, potęgę, długowieczność lub powodzenie i wzrost duchowy np. „Sprawiedliwy rozkwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie” (Ps 92,13), „Wody pod dostatkiem mają drzewa Pana i cedry Libanu, które on zasadził” (Ps 104,16). Czasem zaznaczenie potęgi tego drzewa służyło pokazaniu wielkości mocy Bożej np. „Bo jest to Dzień Pana Zastępów przeciw wszystkiemu, co pyszne, wyniosłe (…) i przeciw wszystkim cedrom Libanu wybujałym i wyniosłym, przeciw wszystkim dębom Baszanu” (Iz 2,12-13) czy w przywołanym już wcześniej fragmencie: „Głos Pana jest potężny, głos Pana jest dostojny! Głos Pana łamie cedry, Pan łamie cedry Libanu” (Ps 29,4-5). Opis wspaniałego cedru, a następnie jego ścięcia i upadku posłużył też Ezechielowi, w jednej ze swoich mów, jako alegoria upadku faraona egipskiego (Ez 31).
Drzewa oliwne
Pozostając w temacie drzew, przyjrzymy się oliwce europejskiej. Występuje ona w basenie Morza Śródziemnego, lubując ciepły klimat. Drzewa oliwne nie mają zbytnich wymagań, dlatego górzyste tereny Izraela były wystarczającym terenem do ich rozwoju. Owocem tego, znacznie niższego od cedru, ale równie długowiecznego drzewa, były oliwki. Z nich to wytwarzano oliwę.
Oliwka europejska
Podobnie jak cedr, drewno oliwkowe znalazło się w świątyni budowanej przez Salomona. Jednak nie za bardzo nadawało się do stawiania z niego konstrukcji, mogło za to służyć do zdobień i rzeźb: „[Salomon] wykonał w nim także dwóch cherubów z drewna oliwkowego, z których każdy miał po dziesięć łokci wysokości” (1 Krl 6,23). Za to znacznie cenniejsze od drewna były owoce – oliwki. Uzyskiwany z nich olej służył do celów kulinarnych, jako paliwo do lamp oraz do celów religijnych. Oliwa stała się synonimem obfitości i została wymieniona jako jedna z kilku bogactw Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Dostatek cennego oleju jest także wymieniany przez Hioba, gdy przypomina bogactwo dawnych lat: „kiedy kąpałem swoje nogi w mleku, a ze skały wypływały dla mnie strugi oliwy” (Hi 29,6). Oliwa służyła również do namaszczenia ciała czy przedmiotów. Przykładem może być tu Dawid i namaszczenie oznaczające wybranie go na króla nad Izraelem przez Boga. Jak czytamy w 1. Księdze Samuela: „Samuel wyciągnął róg z oliwą i namaścił Dawida pośrodku jego braci. Tego dnia duch Pana owładnął Dawidem” (1 Sm 16,13).
Oprócz oliwy, do warstwy symbolicznej zapisała się również gałązka oliwna. W historii o potopie została ona przyniesiona na arkę przez gołębice i tym samym dała sygnał Noemu, że woda opada, odkrywając stały ląd (Rdz 8, 9-12). Stąd ów ptak niosący w dziobie gałązkę oliwną stał się symbolem pokoju.
W Nowym Testamencie oliwa pojawia się w przypowieści o dziesięciu pannach (Mt 25,1-13) czy o nieuczciwym rządcy (Łk 16, 1-8). Z kolei ważnym wydarzeniem, którego świadkami stały się opisywane drzewa, była modlitwa Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Ogród ten istnieje w Jerozolimie do dziś.
Krzewy winne
Winorośl jest znacznie mniejszą rośliną niż cedr i oliwka. Rośnie ona na całym świecie, ale pochodzi z basenu Morza Śródziemnego i Azji południowo-zachodniej. Kilka tysięcy lat temu krzew winny zaczął być masowo uprawiany przez człowieka ze względu na swoje owoce. Winogrona nadawały się do jedzenia, ale przede wszystkim służyły do produkcji wina.
Winnica, fot. Monika Wójcik
Winna latorośl, tak jak oliwa, oznaczała dobrobyt i została ona wymieniona we wspomnianym wcześniej fragmencie o bogactwach Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Tekstów dotyczących wina znajdziemy w Biblii bardzo dużo. Od fragmentów opisujących udział tego napoju w ucztach i spotkaniach (np. Rdz 43,32-34, Est 1,5-9) po napomnienia typu „Nie upijaj się winem, a pijaństwo niech ci nie towarzyszy w drodze” (Tb 4,15).
W Starym Testamencie najważniejszym symbolem i odniesieniem do krzewu winnego czy winnicy jest utożsamienie jej z narodem wybranym. Przeczytać o tym możemy choćby u Izajasza w „Pieśni o winnicy”, gdzie prorok mówi „Otóż winnicą Pana Zastępów jest dom Izraela, a mieszkańcy Judy – szczepem, o który troszczy się z miłością” (Iz 5,7). Jednak to Jezus w Ewangelii wzniósł owo porównanie na wyższy poziom. Obraz krzewu winnego posłużył Chrystusowi do ukazania się jako pośrednik życia Bożego i dawca miłości. Jezus, jak możemy przeczytać u św. Jana, powiedział wprost „Ja jestem prawdziwym krzewem winorośli, mój Ojciec zaś jest hodowcą winnej latorośli. (…) Ja jestem krzewem winorośli, a wy gałązkami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi obfity owoc, gdyż beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,1-5). Tym samym Jezus, którego Bóg „ustanowił Go Głową całego Kościoła, który jest Jego Ciałem i Pełnią” (Ef 1,22-23) poprzez to, że stał się człowiekiem, jak gdyby wszedł w winnicę-lud i został jej fundamentem. Dodatkowo, napój powstały z owoców winnego krzewu podczas każdej Mszy staje się prawdziwie Krwią Chrystusa. Czyli już nawet nie symbol, a coś dosłownego.
Iść dalej
Ten opis kilku elementów przyrody wraz z wyjaśnieniem jest tylko krótkim fragmentem całego, obszernego tematu, jakim jest przyroda w Biblii. Mam jednak nadzieję, że zachęcił Was do jeszcze wnikliwszej lektury Pisma Świętego. Wydaje mi się, że podczas czytania Biblii dobrą praktyką jest sprawdzanie znaczenia czy kontekstu niezrozumiałych dla nas informacji. Ja sam korzystam z Pisma Świętego wydanego przez Edycję Świętego Pawła (pochodzą z niego wszystkie przytoczone przeze mnie cytaty). Zawiera ono liczne komentarze i odnośniki ułatwiające odbiór czytanego tekstu. Dzięki temu nie muszę wielu rzeczy szukać, tylko od razu mam pod ręką.
Może też po lekturze tego artykułu chcielibyście od razu zacząć pogłębiać wiedzę o kolejnych elementach przyrody występujących w Biblii. Jeśli tak, to podrzucam Wam pierwszy temat: drzewo figowe. Siedział bowiem pod nim jeden Izraelita, w którym nie było podstępu… ale to już resztę doczytajcie sami ?.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Samotność wydaje nam się czymś smutnym. Stanem niepożądanym. Jesteśmy stworzeniami społecznymi. Jako ludzie nie chcemy być samotni. Nawet Adamowi w Raju nie było dobrze, dopóki Bóg nie stworzył Ewy. Oczywiście czasem potrzebujemy jakiegoś oddalania i osamotnienia. Ale zasadniczo potrzebujemy relacji. Cieszymy się, gdy ktoś jest przy nas. Ktoś kogo interesujemy. Są jednak też takie sytuacje, gdzie wokół nas jest trochę ludzi, niby z nimi obcujemy, a czujemy się samotni. W takiej sytuacji dość często znajduje się także szef.
Czym się objawia „samotność szefa”? Jest to termin, który osobiście bardzo czuję, ale mam wrażenie, że jednocześnie niełatwo mi go wyrazić słowami. Próbowałbym go zdefiniować jako poczucie osamotnienia w prowadzeniu jednostki. Są przyboczni, pomagają, ale odpowiedzialność i nadawanie kierunku spoczywa na szefie i nikt inny go w tym nie wyręczy. Przybocznemu może się nie chcieć, ale Ty jako szef wiesz, że masz dużo mniejsze pole na lenistwo. Jednostka jest w Twoich rękach i tylko Twoich.
Ja doświadczałem „samotności szefa” już od kiedy zostałem zastępowym. Jestem i byłem dość nieśmiałym człowiekiem, który jednocześnie sporo wymagał od siebie i innych. Dlatego często wolałem zrobić coś sam, niż powierzyć to komuś innemu. Tak, wtedy jeszcze nie znałem motoru „odpowiedzialność”. Te moje cechy powodowały jeszcze mocniejsze wzmocnienie poczucia, że w gruncie rzeczy na pewnych sprawach i celach do zrealizowania zależy tylko mi.
Pamiętam pewien obóz sprzed wielu lat. Nie wchodząc w szczegóły, w mojej drużynie zaraz przed obozem wytworzył się problem. Pojawiały się złe lub nawet patologiczne zachowania ze strony kilku harcerzy. Generalnie, w prawie całej drużynie wytworzyła się atmosfera, że najważniejsze na obozie, to się dobrze bawić. Drużynowy chyba wtedy nie za bardzo o wszystkim wiedział i nie potrafił temu zaradzić. Jednocześnie byłem ja, zastępowy, który w swoim dość idealnym pragnieniu, chciał robić rzeczy skautowe, a nie tylko „bekę”. Bardzo trudne było dla mnie to zderzenie z chłopakami z zastępu, którzy pod wpływem innych zachowywali się słabo wobec mnie oraz zderzenie z pozostałymi zastępowymi stojącymi „po drugiej strony barykady”. Pojawiły się u mnie łzy, próby poprawy atmosfery działaniami wbrew sobie i chęć odejścia ze skautingu. Czułem się samotny. Jednak pod koniec tego obozu, w tym wszystkim trochę nieoczekiwanie wsparł mnie drużynowy. Po jakiejś bardziej szczerej rozmowie (choć chyba nigdy nie dowiedział się o najgorszych wydarzeniach) poparł mnie i zaufał. Usunął z drużyny jednego problematycznego chłopaka z mojego zastępu, a ja zostałem. Nie rozwiązało to wszystkich kłopotów tej drużyny, ale ja w byciu zastępowym przestałem czuć się tak całkiem sam.
Później, zaraz po Młodej Drodze zostałem Akelą w największej gromadzie w hufcu. Choć czułem się rzucony na głęboką wodę, miałem całkiem dobrego szczepowego (ale z ciężkim charakterem do współpracy). Na początku dostałem też bardzo dobrych przybocznych. Jednak w ostatnim roku „akelowania” było nieco gorzej. A to miałem przybocznego, który od początku mówił, że „on to w sumie do zielonej wolał”, a to miało miejsce zimowisko, gdzie mało komu z kadry „chciało się”. Wolałem więc robić i wymyślać wiele rzeczy sam. Nie była to najlepsza droga, ale wtedy z moim charakterem wydawała się jedyna. I znów odczułem mocniej „samotność szefa”.
Co można zrobić, żeby szef nie czuł tej samotności? Po pierwsze, potrzebne jest wsparcie od tego, który powierzył szefowi odpowiedzialność. Najczęściej będzie to hufcowy. Poczucie samotności zmniejsza się, gdy wiesz, że dla hufcowego ważne jest to samo co dla Ciebie. Że razem chcecie robić dobry skauting. Po drugie, potrzebna jest pomoc przybocznych. Także mały apel: Drogi przyboczny! Nawet, kiedy tego nie widzisz, Twój szef potrzebuje wsparcia i zainteresowania. A Ty drogi szefie nie bój się prosić. Stwórzcie razem zespół, którego celem będzie rozwój was i jednostki.
Jest jeszcze trzecia kwestia. „Samotność szefa” całkiem nie zniknie. Nawet przy wsparciu i pomocy. Raz na wspaniałym WHMie nie będzie się jej czuło w ogóle, a raz w listopadowy wieczór wracając z nieudanej zbiorki poczuje się ją mocniej. Wydaje się, że mimo wszystko ta samotność jest wpisana w „bycie szefem”. Trzeba więc próbować ją dobrze przeżyć, tak by nie niszczyła od środka, a rozwijała. Nie są to proste sprawy, ale nie zapominajmy, że nawet gdy czujemy się osamotnieni mamy Kogoś, Kto nas nigdy nie zostawia. Boga.
Fot. na okładce: Kamil Głusiński
Piotr Wąsik
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Masz objąć służbę w jednostce. Trzeba się jednak do tego jakoś przygotować. W większości wypadków (a przynajmniej tak powinno być) jedziesz więc na jeden z obozów szkoleniowych: Dżunglę, Adalbertusa, Jadwigę, Inigo lub W drodze. Tam słuchasz konferencji, uczysz się, czym jest Skała Narady czy Apel Ewangeliczny. Czasem nawet dostajesz gotowe materiały np. scenariusze gier. Wracasz więc naładowany teorią i odrobiną praktyki. Zaczynasz rok harcerski i z zapałem wprowadzasz to wszystko w życie. I co? I nie do końca działa. Ale jak to?
Hmmm, najlepiej opiszę to na pewnym przykładzie. Wyobraźmy sobie świeżo upieczonego szefa kręgu. Już na początku swojej służby staje on przed zadaniem przygotowania wędrowników do pierwszego obrzędu na Młodej Drodze. Chcąc być dobrym szefem, sumiennie zaplanował sobie na wrzesień, październik i listopad konferencje o Eligo Viam i związanych z tym wyborach. Zaprosił księdza, zaprosił doświadczonego HR-a, a w grudniu czekał na listy od wędrowników. Efekt jednak był mierny. Kilku chłopaków złożyło listy, ale pozostali utknęli w miejscu. Mijają kolejne miesiące. W kręgu przybyło nieco odznak EV, bo w końcu szefowi kręgu udało się „wcisnąć” swoim wędrownikom jakichś HR-ów i było co zapisać na papierze. Jednak został jeszcze jeden wędrownik bez Opiekuna Drogi. Chciałby dalej się formować, być w kręgu, ale jakoś nie może znaleźć odpowiadającego mu Starszego Brata, mimo iż z pozostałymi wyborami EV nie miał problemów. „Szkoda, ale chyba trzeba będzie się z nim pożegnać” myśli sobie szef kręgu. „Ewentualnie jakoś go przepchnąć bez Eligo Viam”. No i właśnie tu widać, na czym polega problem tego szefa…
Opisywany przeze mnie szef kręgu nie zrozumiał, o co chodzi w obrzędzie Eligo Viam. Nie spróbował wyszukać jego istoty. Kiedy weźmiemy ceremoniał do ręki i przestudiujemy odpowiedni fragment, dowiemy się, że w gruncie rzeczy w tym obrzędzie chodzi o dwie sprawy. Pierwsza to pragnienie życia duchem wędrowniczym. Druga to chęć rozwoju i formacji osobistej prowadzącej m.in. do podjęcia służby Harcerza Orlego. Cztery wybory to tylko pewna rama. Ważna i potrzebna. Ale w podejściu indywidualnym powinniśmy umieć dostosowywać te środki. Dlatego wędrownika z przykładu należałoby dopuścić do Eligo Viam i pozwolić mu się dalej rozwijać, gdyż chce tego, co jak napisałem jest istotą obrzędu. Starszego Brata możemy mu na jakiś czas „odpuścić”, mając nadzieję, że znajdzie takiego, z którym wytworzy dobrą relację i spotka się więcej niż dwa razy (pierwszy i ostatni).
Niestety, nie zawsze na obozach szkoleniowych, szczególnie tych pierwszego stopnia, przyszli szefowie wnikliwie poznają istotę tego, co przyjdzie im robić. „Technikaliów” jest sporo, czas goni, więc kto by jeszcze spamiętał „dlaczego to wszystko tak wygląda?”. A to przecież najważniejsze pytanie! Dlatego zachęcam, żeby nie zatrzymywać się w rozwoju i nie poprzestawać na pierwszym stopniu kursu. Polecam jeździć na kolejne stopnie obozów szkoleniowych, na spotkania śródroczne namiestnictw i na kursy skautmistrzowskie (np. Iziqu i Kudu). Kiedy zrozumiesz metodę, to, co jest jej istotą, będziesz lepszym szefem dla swoich podopiecznych. Być może dzięki temu uratujesz dla skautingu (i nie tylko) jakiegoś chłopaka lub dziewczynę, którzy pozornie nie wpisywali się w „ramy”. Może nie będziesz ciągnąć wyuczonego schematu Skały Narady, który w Twojej gromadzie dawno przestał działać, a twórczo go odświeżysz uzyskując pożądany efekt. Ważne, żeby wiedzieć i rozumieć, po co podejmuje się konkretne działania. Nie robić tego bezmyślnie lub „bo zawsze tak było”.
Dlatego zachęcam wszystkich: zostańcie entuzjastami metody!
Fot. na okładce: Krzysztof Noworyta
Piotr Wąsik
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Tak zwykle zaczynałem te artykuły, po czym wstawiałem przepisany przeze mnie na komputerze list Teodora. Jednak tym razem, w toku przygotowań, wydarzyło się coś niespodziewanego. Coś, co nie pozwala mi zakończyć wstępu na tym jednym, zwyczajowym akapicie. Ale zacznę od początku.
Zgodnie z przyjętym zwyczajem, gdy w planie publikacyjnym „Przestrzeni” pojawiała się jakaś dziura lub potrzebne było większe zróżnicowanie artykułów, szedłem na swój strych (a jest to dość karkołomne wyzwanie, kiedy mieszka się w bloku), otwierałem drewniany kufer i wyciągałem, jak mi się wydawało, kolejny chronologicznie list. Tak było i tym razem. Jednak, gdy już z zadowoleniem trzymałem list w ręce, wieko skrzyni zakołysało się i opadło, nieomal przycinając mi palce. To, że nie wyglądam jak pracownik tartaku, zawdzięczam wyłącznie swojemu refleksowi wypracowanemu podczas pewnej gry harcerskiej. Niestety, trzymany przeze mnie list został w połowie przytrzaśnięty. Próby otworzenia kufra na nic się zdały, bo zamek, który dotychczas wydawał się zepsuty, teraz się zatrzasnął. A klucza nie miałem, pewnie nieużywany zaginął wiele lat temu. Jako że kufer jest cenną pamiątką rodzinną – jedyną rzeczą przywiezioną przez mojego pradziadka z Wołynia – siłowe próby otwarcia nie wchodziły w grę. Swoją drogą, zawsze zastanawiało mnie, jak listy nieznanego mi Teodora znalazły się akurat w dziadkowej skrzyni.
Po bezowocnych wizytach dziewięciu specjalistów z ogłoszeń typu: „AAAOtworzę wszystkie zamki i kłódki”, „POGOTOWIE ZAMKOWE 24H »KWINTO«”, dałem sobie spokój. Jedyne co mi pozostało, to opublikować część listu wystającą z kufra (akurat był to początek) i czekać, aż zamek sam puści, albo znajdzie się specjalista zdolny otworzyć stary, ponad stuletni zatrzask. (Jeżeli wśród czytelników takowy majster się znajduje, to proszę o kontakt na adres redakcji). Nie przedłużając, zapraszam do tej specyficznej lektury.
***
Drogi Fryderyku!
Po dłuższej przerwie wreszcie spędzam sobotę razem z całą rodziną. Ten wyjazd, przy okazji którego miało miejsce nasze spotkanie oraz moja późniejsza, zagraniczna delegacja, nieco mnie zmęczył. Chyba się starzeję. Teraz jednak, po porannym spacerze z dziećmi, mam chwilę dla siebie i mogę pisać list.
Jeszcze raz chciałbym powiedzieć, że cieszę się z naszego spotkania na żywo. Czułem, że rozmowy nie poszły na marne, a Twój wczorajszy sms utwierdził mnie w tym przekonaniu. Czyli decyzja podjęta i walizki już spakowane. Jak sądzę, Klara jest zadowolona z Twojego postanowienia. Wiem, że nie była to dla Ciebie łatwa decyzja. Można nawet powiedzieć, że trudna. Jej realizacja będzie wymagała od Ciebie poświęcenia, a może nawet cierpienia. Jednak „nic co dobre nie przyjdzie Ci w życiu łatwo”. Uważam, że takie decyzje jak ta, to kroki, które prowadzą do Wymarszu. Myślałeś o nim?
Radość. To ona, jak się wydaje, spina te wszystkie wątki, o których piszę. Z ufnością w łaskę Bożą z nadzieją patrzę w przyszłość. Wczoraj dowiedziałem się, że po raz czwarty zostanę ojcem. Czy słysząc takie rzeczy można nie być szczęśliwym? I nie jest to jedyna dobra informacja, ale o tym zaraz. Mogę Ci również zdradzić, że podjęliśmy z Marią decyzję o imieniu dla naszego maluszka. Jeśli będzie dziewczynka to Wanda, a jeśli chłopiec to /reszta listu przytrzaśnięta/
Fot. na okładce: Barbara Jakubiec
Piotr Wąsik
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.