Szlakiem Ojców cz. 2. – formacja jezuicka 

Kiedy więc zechcesz mnie za syna, o Loyolo, 
Kiedy będę odziany w twą skromną sutannę?… 
Szukam szczęścia! Lecz szczęście jest tam! 
~Jakub Sevin 

W drugiej części cyklu Szlakiem Ojców prześledzimy okres formacji o. Jakuba Sevina SJ, trwający łącznie 18 lat, przeplatany koniecznością wyjazdu z rodzinnej Francji  do Belgii czy przetaczającą się przez te kraje wojną światową. To właśnie wtedy kształtował się charakter i duchowość Jakuba i wykuło jego kapłaństwo.  W tym też okresie zetknął się po raz pierwszy z brytyjskim skautingiem. Zapraszam do lektury! 

3 września 1900 roku Jakub wyruszył z Lille do Amiens, by w towarzystwie szkolnego kolegi  wspólnie udać się do nowicjatu jezuickiego w Szampanii w Saint-Acheul, gdzie od razu wzięli udział w rekolekcjach prowadzonych przez o. Paula Motte SJ, po których Jakub pozostawił krótką notatkę: 

9 września 1900, św. Piotra Klawera SJ ostatni wybór (decyzja). 

Argumenty za: By ocalić moją duszę. By ocalić dusze innych. By mieć regułę, przełożonych, wspólnotę. By nie być pospolitym

Decyzja została podjęta: Jakuba przyjęto do nowicjatu, a rodzice listowne wyrazili zgodę: ojciec Adolf Sevin okazał wsparcie i zachętę oraz ufność Bogu, podczas gdy matczyne serce wyraziło niepewność, ale i zaufanie dla decyzji: Twój powrót na kilka dni byłby okrutną słodyczą… (…) Myśl, że sprzeciwiając się odebrałabym ci szczęście, może nawet do końca życia, odbiera mi odwagę by się sprzeciwić”. 

Jakub Sevin w czasie nowicjatu; po lewej jego siostra i brat 

W sobotę 15 września 1900 roku, w święto Siedmiu Boleści Maryi, Jakub otrzymał sutannę jezuicką. O jego pierwszym roku wiadomo relatywnie niewiele poza tym, że: głosił katechezy, prowadził świetlicę na przedmieściach Amiens i odbywał nowicjacką próbę polegającą na posłudze w szpitalu. Swoje rekolekcje nowicjackie o. Jakub miał później określić jako „trzydzieści dni z niebem spędzonych na ziemi”. Codzienne życie poza nauką i aktywnościami obejmowało też spacerowanie z innymi klerykami po ogrodzie, zmawianie przy tym różańca, czytanie O doskonałości chrześcijańskiej Rodrigueza czy zachodzenie na adorację Najświętszego Sakramentu. 

W wyniku francuskiej batalii prawnej rządu (prawa Julesa Ferny’ego z 1880 roku zakazujące edukacji jezuickiej oraz z 1901 roku nakładające na rząd wyłączne prawo zatwierdzania zgromadzeń), jezuici zmuszeni byli do przeniesienia swoich kolegiów z kraju bądź działania „po cichu” – w ten oto sposób nowicjat o. Jakuba Sevina we wrześniu 1901 przeniósł się do Belgii; jezuita nie mógł wrócić na stałe do Francji przez kolejnych 18 lat nauki, przerwanych przez wojnę. 

Towarzysze wspominali go jako raczej surowego, starającego się dostosować do warunków formacji, jednocześnie chętnie angażującego się w służbę dzięki naturalnej hojności. Był aktywny i spontaniczny, a od drugiego roku nowicjatu wrócił do pisania poezji, szczególnie dotyczącej Matki Bożej. 

Latem 1902 Jakub przygotowywał się gorliwie do swoich pierwszych ślubów, które złożył 5 września, wtedy też otrzymał swój krzyż jezuicki – ten sam, który będzie trzymał na piersi w dniu śmierci, szepcząc „Mój towarzysz, to mój towarzysz”. W dniu ślubów pocieszał bliskich listem: Nie płacz, matko… Raczej módl się do Najświętszego Serca”. 

Dalszą część jego formacji silnie naznaczył asceta i mistyk, nowy mistrz nowicjatu – o. Ludwik Pouiller SJ, uczący młodych jezuitów rozeznawania duchowego, a także nauk o zjednoczeniu z Bogiem, o poszukiwaniu woli Bożej, o miłość do Matki Bożej czy o ascezie będącej odpowiedzią na łaskę. Jego wpływ był kluczowy dla formowania się chrystocentrycznej duchowości Jakuba. 

Po ślubach Jakub został przeniesiony z Arlon do Antoing, by wznowić studia licencjackie z języka angielskiego. W Gandawie, otrzymał tonsurę i święcenia niższe z rąk tamtejszego biskupa, ks. Antoniusa Stillemansa. Mimo, że zaliczył końcowy egzamin pisemny, dwukrotnie nie zdał ustnego i ukończył studia dopiero w 1904 roku. Przez kilka kolejnych lat uczył angielskiego w kolegium we Florennes w Belgii. Był to dla niego wymagający czas, w czasie którego wspomagał się kolejnym powrotem do pisania poezji. Jego czas pochłaniało wiele godzin zajęć lekcyjnych, komponowanie tekstów dla teatru szkolnego (którego był dyrektorem), lekcje retoryki czy wreszcie wakacje w Anglii w Roehampton, na południowy zachód od Londynu. 

W 1907 Jakub wyjechał do Gemert w Holandii na studia filozoficzne, w trakcie których uczył się tomizmu od jezuickich znawców tej materii. Sam Jakub zainteresował się wtedy pedagogiką, której niestety nie zdążył jej dobrze zgłębić. Jednocześnie był to czas pierwszych próbom kaznodziejskich, wygłaszanych wobec współbraci, z których uwagi Jakub zachował na przyszłość; ćwiczeniom tym towarzyszyło również zaangażowanie społeczne: w trakcie trzydniowych obchodów z okazji beatyfikacji Joanny d’Arc w 1909 roku, Sevin był jednym z konferansjerów i wygłosił swój panegiryk na jej cześć.  W 1910 – mając 28 lat – został posłany do nauki retoryki w kolegium w Antoing. 

Zdjęcie z obozu dla młodzieży w Boulogne-sur-Mer w 1909 roku wskazujące na zainteresowanie Jakuba, wówczas kleryka, aktywnościami dla młodzieży w ramach działania świetlic jezuickich. 

Ten okres formacji przeplatał w sobie duchowe pociechy i oschłości, opisywane przez Jakuba w kolejnych wierszach, w czasie których toczył wewnętrzne walki  i oczyszczał swoje powołanie, przemieniając smutek i zniechęcenie w głębokie, osobiste przywiązanie do Chrystusa. 

„1911… W końcu teologia” – zanotował Jakub. Kolejne lata formacji musiały mu się niesamowicie dłużyć, zaś jego żarliwy temperament zapewne pragnął działania. Zdaniem swoich towarzyszy, mimo bycia artystą i literatem, poważnie podchodził do studiów, pilnie notując na wykładach i wszystko przyjmując z uśmiechem. 

Wykładowcy na jego studiach przykładali wagę do nauczania tomizmu, apologetyki, mistyki i uczulali na kwestię potępionej wówczas herezji modernizmu. Jakub zaś, poza samą nauką, rozwijał dalej swoją duchowość: w piśmie Posłaniec Serca Jezusowego z grudnia 1911 poświęcił długi artykuł jednej ze swoich najbliższych świętych, Małej świętej z Lisieux, Siostrze Teresie od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, do której żywił głębokie oddanie, odkąd w wieku 17 lat poznał jej Małą drogę dziecięctwa duchowego”. 

W 1913 roku na łamach Les Études ukazały się dwa artykuły autorstwa o. Caye SJ krytykujące nowopowstały angielski ruch młodzieżowy, który już w 6 lat osiągnął  wielki sukces. Brat Jakub, mając spędzić swoje letnie wakacje w Roehampton w Anglii, postanowił wyrobić sobie pogląd na jego temat „z pierwszej ręki”. Spotkał się ze skautami, przeprowadził wywiady, zdobył pisma. Spotkał się też z biskupem pomocniczym Westminsteru, by spytać go o opinię,  a nawet obozował ze skautami, dzięki czemu powrócił do Belgii z bogatym zasobem wiedzy na temat rodzącego się skautingu. Jednak w tamtym czasie jego głównym zmartwieniem było ukończenie studiów i przygotowanie się do święceń kapłańskich. 

W 1914, na trzecim roku teologii w Enghien, w święto Zwiastowania Jakub przyjął święcenia subdiakonatu z rąk biskupa Lille, zaś 3 maja został wyświęcony na diakona. Niedługo później, po 14 latach formacji, po raz pierwszy mógł odwiedzić rodzinne Tourcoing, spotkać rodziców i udzielić im komunii świętej. 2 sierpnia 1914 roku biskup Tournai udzielił mu święceń prezbiteratu – jednak z powodu wybuchu I Wojny Światowej, nikt z rodziny nie mógł mu towarzyszyć ani przy święceniach kapłańskich, ani w czasie prymicji. 

Będąc zwolnionym z francuskiej mobilizacji, został wysłany przez prowincjała do Anglii do kardynała Bourne’a (którego poznał w czasie badania skautingu) po czym, nie mogąc wrócić do Belgii z powodu niemieckiej inwazji, Jakub udał się do francuskiego Lille, by  zostać kapelanem wojskowym. Przez nadmiar chętnych, prowincjał odesłał go do zajętego przez Niemców Enghien . Nie mogąc zrobić nic innego, Jakub kontynuuje czwarty rok teologii. 

W 1915 roku w okupowanej Belgii Jakub przeżywał swoją jezuicką trzecią probację, rok próby przed wysłaniem go na misję. Panowała tam żelazna dyscyplina: „Absolutna izolacja”, zanotował Jakub. Żadnych pism, listów czy wierszy. Dopiero po około trzydziestu latach Jakub rzucił trochę światła w swoich zapiskach na ten okres, wskazując, że ich opiekun wyznawał doktrynę ascezy, wyrzeczenia i surowości – próbując „tercjarzy” poprzez zniechęcenie, by docelowo ich umocnić. 

W sierpniu 1916 roku Jakub zostaje wychowawcą w kolegium w belgijskim Tuquet, przy granicy z Francją. Zaczął pisać tam nieregularny dziennik, dający wgląd w ten okres. Jesienią wojska niemieckie zakazały otwarcia przygranicznej szkoły – mimo, że w internacie przebywała już część uczniów. Dało to bratu Jakubowi przestrzeń do przygotowania notatek na zajęcia oraz do szykowania pierwszych prób wychowawczych i dyskusji pedagogicznych na temat skautingu. Sam jeszcze nie nazywał tego explicite skautingiem, chociaż aplikował metody poznane 3 lata wcześniej w Anglii. Rozpoczął także spisywanie i redakcję swoich wniosków i obserwacji w oparciu o artkuły i pisma dot. skautingu, które przywiózł był ze sobą w 1913 roku. Po wojnie wyda je jako „Skauting. Studium dokumentów i metody zastosowania” 

2 lutego 1917 roku, w wieku 35 lat, Jakub złożył swoje solenne śluby, którym towarzyszyło uroczyste przedstawienie uczniowskie. Ponownie, z powodu zamkniętej granicy, jego rodzina nie mogła mu towarzyszyć. W tym okresie ojciec Jakub prowadził aktywne duszpasterstwo: głosił konferencje o Najświętszym Sercu dla trapistek, wygłosił rekolekcje dot. Boleści Maryi czy też założył Ligę Eucharystyczną Joanny d’Arc, liczącą dwieście dziewcząt. Niestety, jego traktat przeznaczony dla tej wspólnoty nie uszedł jezuickim cenzorom: jego twierdzenia, że spowiedź jestspotkaniem miłościzaś dziecko powinno wzbudzić akt wiary w obecność Naszego Pana w swoim kapłanie miały być uznane za zbyt śmiałe, Jakub musiał się więc z nich pokornie wycofać. 

Jesienią 1917 roku szkoła, mimo niewielkiej liczby uczniów, w końcu mogła wznowić działalność. . Kolejne miesiące jezuita spędził na pierwszych próbach wdrożenia metod skautowych. Następnie, we wrześniu 1918 roku został posłany do Antwerpii, gdzie zachorował na grypę i trafił do szpitala. Wrócił stamtąd niemal w przeddzień zawieszenia broni. Następnie trafił do kolegium w Mouscron – wciąż zawieszonego – gdzie kontynuował próby wdrożenia skautingu oraz działania Ligi Eucharystycznej. Dopiero w styczniu 1919 roku został skierowany do nauczania we francuskim Metz, kończąc jego 18-letni pobyt za granicą. Chwilę później jednak jego słabe zdrowie skierowało go na kilkumiesięczną rekonwalescencję do Włoch. 

„Znałem ojca Jakuba Sevina od dziecka. Był on doskonałym uczniem, gorliwym i entuzjastycznym, czułym na wszystko, co wielkie i piękne. Widząc go, myślało się o Rycerzach z dawnych czasów, nie odkrywszy nawet głębi jego chrześcijańskiej duszy. Jego wstąpienie do jezuitów było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. Niewątpliwie chciał on nałożyć na swą gorliwość ścisłą dyscyplinę, by uczynić ją jeszcze skuteczniejszą w służbie młodym ludziom, którym miał poświęcić swoje życie. 
Swój wpływ początkowo wywierał na uczniów poprzez nauczanie, następnie zaś przyszedł dzień, gdy poszerzyło się jego pole działania. W angielskim skautingu odkrył on formę wychowania młodzieży, która odpowiadała jego temperamentowi, która zdawała mu się być zdolna do wykuwania charakterów szlachetnych i mężnych, młodzież zawsze gotową do oddania się na rzecz innych. To on dał początek Skautom Francji i wszystkim katolickim gałęziom Skautów i Przewodniczek.” 

Kardynał Achille Lenart, 1951 

W kolejnej części przyjrzymy się dokładniej początkom skautingu o. Jakuba! 

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Przemysław Stocki


Hufcowy białostocki, wcześniej przez 3 lata jedyny drużynowy w województwie, następnie inicjator lokalnej PuSzczy. Kocha francuskie śpiewy, stara się szerzyć świadomość o korzeniach "naszego" skautingu - oraz o szkole włoskiej skautingu. Wróg plastikowego sznurka do snopowiązałek - a dlaczego, zapraszam do dyskusji!

Decyzyjność – czyli jak psuć rzeczy i robić sobie krzywdę

„Dobre decyzje są wynikiem doświadczenia, a doświadczenie zdobywa się poprzez podejmowanie błędnych decyzji.” ~ Mark Twain. 

Będąc jeszcze harcerzem, mój drugi drużynowy, przy okazji pogadanki o BHP podczas pierwszego dnia pionierki, zwykł mawiać: „Pierwsza zasada obozu: jeżeli ktoś zrobi sobie krzywdę, to przegrywa”. Przyznam, że sam ten zwyczaj przejąłem, jako zabawną formę przypominania o bezpieczeństwie. Za każdym razem, gdy słyszę lub wypowiadam te słowa, uśmiecham się w duchu – wiem przecież, że nikt nie robi sobie krzywdy celowo, ale jest to niepożądany wypadek przy pracy. 

Wydaje mi się jednak, że w istocie skautingu bardziej leży akceptacja ryzyka krzywdy niż stawianie bezpieczeństwa na pierwszym miejscu. I proszę, zanim doniesiecie o mnie do kuratorium, przeczytajcie do końca.  

W poniższym artykule szukam zarówno granic Przestrzeni Wolności (przed przeczytaniem serdecznie polecam zapoznać się z artykułem Ignacego Piszczka o tym samym tytule, dostępnym w Przestrzeni), jak i praktycznych wskazówek jak powierzać decyzyjność.  

Ryzyko 

W skautingu wiele mówimy o konsekwencjach, o przestrzeni wolności. Wolności – czyli (jak twierdzi PWN): „możliwości podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”.  

No właśnie – decyzji. Decyzji, które mogą mieć różne skutki – zarówno pozytywne, jak i negatywne. Wolność ma to do siebie, że zawiera w sobie element ryzyka, jest niebezpieczna. Gdybyśmy zawsze wiedzieli, co zrobi nasz podopieczny – to nie byłoby wtedy mowy ani o przestrzeni wolności, ani o skautingu. W naszej metodzie, tak jak w samej wolności, ryzyko jest immanentne . 

Tworząc przestrzeń do samodzielnego podejmowania decyzji i powierzając odpowiedzialność młodym, wiele ryzykujemy, jednak wiemy, że ryzyko to się opłaci w długim terminie. Liczymy, że na podstawie swoich decyzji – trafnych i błędnych – nasi podopieczni będą się rozwijać, uczyć, zdobywać doświadczenie. Jest to podejście jak najbardziej słuszne. 

W praktyce powierzanie decyzyjności okazuje się trudniejsze niż mogłoby się wydawać. 

Najczęściej wątpliwości prześladują nas w dwóch sytuacjach: kiedy nasi podopieczni podejmują błędne decyzje oraz kiedy realizują powierzone im zadania w inny sposób, niż sami byśmy je zrealizowali. 

Zła decyzja to… dobra decyzja? 

Na początku zdefiniujmy, co rozumiemy pod pojęciem „złej” decyzji – gdyż, gdy dłużej się nad tym zastanowimy, niewiele decyzji okazuje się całkowicie złymi. Co więcej – nie każda decyzja, która początkowo wydaje się błędna, daje jedynie złe owoce. Jako błędną decyzję rozumiem tutaj decyzję, wskutek której albo zamierzony cel nie jest osiągnięty, albo zostaje osiągnięty środkami dalekimi od optymalnych (marnotrawstwo zasobów, czasu), albo dzieje się szeroko pojęta krzywda. 

Pierwsze dwa rodzaje błędnych decyzji są dla szefa zawsze pokusą: czujemy nieodpartą chęć wytłumaczenia podopiecznemu, że w ten sposób się nie da, sposób realizacji jest do bani, a zupa była za słona. Czujemy chęć podjęcia decyzji za niego, ponieważ sami mamy już pewne doświadczenie, może kiedyś sami popełniliśmy ten błąd, próbowaliśmy tego, w co właśnie pakuje się nasz harcerz czy harcerka. Jednak tego typu błędne decyzje podjęte samodzielnie przez harcerza, mogą mieć ogromną wartość pedagogiczną na dłuższą metę, podczas gdy „poprowadzone za rączkę” dobre decyzje często rozwiązują problem jedynie tu i teraz. Tego rodzaju decyzje są może nieoptymalne, jednak w gruncie rzeczy nie są złe same w sobie. W końcu dzięki nim osoba uczy się, co działa, a co nie, jak można coś zrobić lepiej. Błędne decyzje polegające na nieosiągnięciu celu lub osiągania go w sposób nieefektywny możemy w zasadzie nazwać inaczej: to „nieoptymalne decyzje”. 

Trzeci rodzaj złych decyzji to sytuacje, w których przez działanie stała się jakaś krzywda – materialna, społeczna czy inna. Powstała jakaś szkoda, którą trzeba naprawić. Pedagogicznie – ogromny potencjał do wykorzystania! Fakt, że skutki naszych wyborów zabolały nas lub kogoś, są potężnym bodźcem do rozwoju i refleksji nad własnym zachowaniem. A jeśli sytuacji towarzyszą duże emocje – mamy gwarancję, że nauka wyciągnięta z tej sytuacji pozostanie z podopiecznym na długo. 

Pozwólmy harcerzom i harcerkom podejmować błędne decyzje!  
Pozwólmy im robić sobie krzywdę, zdobywać doświadczenie i ponosić konsekwencje błędnych decyzji. 

fot. Archiwum Autora

Czy zła decyzja ma coś, o czym dobrej decyzji nawet się nie śniło? 

Błędne decyzje zmuszają nas, choć w minimalnym stopniu do refleksji. Pobudzają nas do myślenia. Dlaczego się nie udało? Jak mogę zrobić to lepiej? Dlaczego to, co zrobiłem, kogoś zabolało? Co mogę zrobić w przyszłości, aby uniknąć podobnych sytuacji?  

Ponadto poczucie krzywdy, straty, ból, a czasem nawet uczucie zawodu, utrwalają w naszej pamięci dane doświadczenie. Z reguły silne emocje utrwalają wspomnienia, zatem jako szefowie tym bardziej powinniśmy zważać na to, w jaki sposób przeprowadzamy „sytuacje kryzysowe” w naszych jednostkach, takie, które wiążą się z silnymi emocjami u naszych harcerek, harcerzy czy wilczków. 

O ile sama „zła” decyzja może nigdy nie będzie dobra, o tyle możliwości pedagogiczne, jakie stwarza, są przeogromne, a długofalowo, dobro, jakie może wyniknąć z pojedynczej trudnej sytuacji, może być gigantyczne. 

Granice autonomii 

Gdzie są jednak granice dla takiego popełniania błędów i robienia sobie krzywdy? 

Najpewniej na obozach szkoleniowych mogliście usłyszeć o trzech: „zagrożeniu zdrowia, życia i moralności”. Ktoś dociekliwy zauważyłby pewnie, że granice te są dosyć uznaniowe, płynne, bardzo zależne od sytuacji. To prawda. Każdą sytuację należy rozpatrywać indywidualnie, biorąc pod uwagę potencjalne konsekwencje, ich trwałość i rozmiar. Warto zauważyć, że te kryteria odnoszą się jedynie do trzeciej kategorii „złej decyzji” – wyrządzania sobie lub komuś krzywdy. W przypadku „nieoptymalnych decyzji” powiedziałbym, że granice autonomii może wcale nie istnieją (lub leżą na dnie kasy drużyny). 

Wejdę tutaj w niewielką polemikę w sprawie granic krzywdy, a może bardziej zachęcę Was do samodzielnej refleksji nad tym, gdzie one leżą. Jasne jest, że uszczerbek na zdrowiu, życiu czy moralności jest po prostu zły, nazywajmy rzeczy po imieniu. Należy zrobić wszystko, co można, aby zapobiec jego wystąpieniu, nie bagatelizując ryzyka. Jednak zacięcie się nożem, złamana ręka podczas Wielkiej Gry, czy kłótnia w zastępie zakończona bójką i podbitym okiem się zdarzają . Zależy nam na tym, aby tego typu krzywdy nie miały miejsca, robimy wszystko, co w naszej mocy, aby im zapobiec, jednak nie rezygnujemy z wolności harcerzy, aby mieć stuprocentową pewność, że się nie wydarzą. Gdybyśmy chcieli całkowicie wyeliminować ryzyko, musielibyśmy zrezygnować z olbrzymiej części naszych zajęć i metody. Dopuszczamy krzywdę, która jest możliwa do naprawienia i nie powoduje poważnych i długotrwałych skutków. 

Moralność jest nieco trudniejsza do ubrania w sztywne ramy i wyważenie potencjalnej krzywdy oraz potencjalnych zysków pedagogicznych. Dostrzeżenie, że jakieś zachowanie powoduje krzywdę moralną, podkreślenie tego przez szefa, a także bardzo ważne – porozmawianie i wyciągnięcie wniosków z podopiecznymi – jest niebagatelną okazją do wzrostu. Zapobiegamy demoralizacji; jednak gdy już wystąpi, nazwanie jej i wyciągnięcie wspólnej nauki z podopiecznymi może przynieść wielką wartość. Trzeba pamiętać, że sytuacje, w których naruszane są znane chłopakom normy moralne oraz ideały harcerstwa (skautingu), dają im w szczególny sposób możliwość rozwoju. Nie chcemy, aby takie wydarzenia miały miejsce, lecz gdy już wystąpią, wykorzystajmy je wychowawczo.  

Ponownie – nie zachęcam do robienia sobie krzywdy czy to fizycznej, czy jakiejkolwiek innej, broń Boże! Pozwalamy na błędy, o ile są one możliwe do naprawienia lub nie skutkują trwałym i poważnym uszczerbkiem. Zauważam jedynie, że często najbardziej wartościowe lekcje w życiu naszych podopiecznych (a także naszym) wynikają z sytuacji trudnych, bolesnych, kryzysowych, z wyrządzonej krzywdy, z tego wszystkiego, czego w życiu chcemy unikać. 

Mleko się rozlało?  

Najważniejszy etap wyciągania nauki z błędu dzieje się PO, a nie W TRAKCIE błędnej decyzji. Rozmowa, wyciągnięcie wniosków, uświadomienie i naprawa szkody to elementy, które pozwalają dojrzewać naszym podopiecznym już po samym fakcie popełnieniu błędu. Jeżeli była to nieoptymalna decyzja, życie często samo nauczy kolejnym razem podjąć ją lepiej – uczymy tego przez życie w przyrodzie, naturalne konsekwencje oraz wszelakie gry. W przypadku błędów, wskutek których stała się krzywda, rozmowa i rekompensata stają się jeszcze ważniejsze. Nie możemy zostawić sytuacji bez komentarza czy rozmowy na jej temat: naszym zadaniem jest pokazać właściwą drogę naprawy sytuacji i pomóc wyciągnąć wnioski. Bardzo ważne jest wyraźne wskazanie szkody, ale też równoczesne pozostawienie przestrzeni lub ewentualne popchnięcie w kierunku jej naprawy – naszym celem nie jest przecież wzbudzanie dalszego poczucia winy, ale nauczenie radzenia sobie w sytuacji, w której kogoś skrzywdziliśmy, adekwatnie do krzywdy i dojrzałości podopiecznych. 

fot. Archiwum Autora

Praktyka  

Jak delegować zadania i dawać autonomię, aby przynosiło to dobre owoce?  

Wybierz odpowiednią osobę do właściwego zadania – Przydzielając zadanie czy powierzając decyzję do podjęcia, pamiętaj o konkretnych osobach, ich potrzebach, zainteresowaniach, mocnych i słabych stronach. 

Deleguj precyzyjnie i transparentnie – Powierzając zadanie, określ jasno pożądany cel, opisz wymagania, jasno wytycz granice. Podkreśl, które aspekty wykonania zadania mogą być zmienione lub dostosowane przez osobę wykonującą, a które muszą pozostać niezmienione.  

Zapewnij zasoby – Powierzając zadanie, upewnij się, że osoba posiada wszelkie potrzebne zasoby, informację i wiedzę do jego realizacji. 

Zapewnij autonomię – Nie wtrącaj się w sfery, które pozostawiłeś do dostosowania i wyboru osobie wykonującej zadanie. 

Zaufaj, nadzoruj i wspieraj – Nie pozostawiaj ich samemu sobie. Jeżeli istnieje potrzeba wsparcia, udzielaj go. Pomóż mu/jej zrobić to samodzielnie! 

Toleruj błędy – Pomoc i wyrozumiałość przy popełnionym błędzie silnie wpływa na zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. 

Ewaluacja – Po realizacji znajdź czas na podsumowanie. Oceń, ale również doceń starania, podjęte próby, pomysły, które się pojawiły oraz ostateczny efekt. Wspólnie świętuj sukcesy. Wyciągaj wnioski z porażek. Zaangażuj osobę, której powierzyłeś zadanie, w proces podsumowania. 

Choć te dobre praktyki pierwotnie dotyczą delegowania zadań, myślę, że można przełożyć je na „zarządzanie odpowiedzialnością” w naszych jednostkach. Do włączania w decyzje, nadzorowania i ewaluacji mamy wspaniały instrument – Rady. Jako zadanie możemy potraktować każdy element życia obozowego, od gotowania aż po wybór miejsca obozu. Większość złych decyzji, jakie nasi podopieczni będą podejmować, ograniczy się do sfery gier i zabaw, co daje silną motywację do wyciągania nauki z błędów.  

W końcu środowisko bezpiecznej przestrzeni do popełniania błędów jest prawdziwą Przestrzenią Wolności. 

Mam nadzieję, że ten artykuł nie okaże się złą decyzją.  
A może właśnie mam nadzieje, że się okaże?  
Już sam nie wiem… 

Fot. na okładce: Archiwum Autora

Stanisław Zapała


Drużynowy z funkcji i serca w 5. Hufcu Warszawskim. Pałanie energią mam nie tylko w nazwisku: uwielbiam ekspresję, która jest dla mnie kwintesencją ducha harcerskiego. Dodatkowo angażuję się w Namiestnictwie Harcerzy, gdzie zajmuję się Legwanami. Prywatnie jestem studentem SGH na kierunku Metod Ilościowych, debatuję, pasjonuję się wystapieniami publicznymi.

Być jak Optimus Prime – czyli jak zostać dobrym przywódcą?

Uwaga! Ten artykuł zawiera spojlery z filmów: Transformers, Transformers 2, Transformers 3, Transformers: Wiek Zagłady, Transformers: Ostatni Rycerz oraz z serialu Transformers: Prime. Czytasz na własną odpowiedzialność! 

Brak dobrych wzorców 

Już któryś dzień z rzędu siedzimy w lesie i wspólnie z braćmi z zastępu zajadamy się struclą w trakcie konferencji. Słońce ogrzewa nasze znoszone już mundury, a cierpki smak yerby pobudza zmysły do życia. 

“Jaki według was powinien być dobry lider?” – Zapytał nieoczekiwanie namiestnik harcerzy. 

No właśnie… Jaki powinien być dobry przywódca? Momentalnie zacząłem zachodzić w głowę, wertując w pamięci wszystkie postaci, które wywarły na mnie wrażenie. Setki obejrzanych filmów, dziesiątki przeczytanych książek, lata bycia popkulturowym szczurem i… 

Tylko jedna postać momentalnie przyszła mi do głowy. Przywódca Autobotów, nieustraszony wojownik, weteran wojny na Cybertronie, ostatni z Prime’ów – Optimus Prime. 

Otworzyło mi to głowę na pewien problem, który zacząłem rozważać na długo po powrocie z Adalbertusa do domu… Dzisiejsi liderzy nie mają dobrych przykładów. Ciężko mi było znaleźć inną tak popularną, a jednocześnie tak wartą naśladowania postać, jak właśnie Optimus Prime. 

Co ciekawe, problem ten zauważył już w 1980 roku kapitan marynarki wojennej Larry Cullen. Pewnego dnia przyszedł do niego jego brat, Peter Cullen, mówiąc o tym, że dostał propozycję zagrania Optimusa. Larry powiedział mu wtedy: “Peter, jeśli masz być bohaterem, bądź prawdziwym bohaterem. Nie bądź jak ci udający z Hollywood. Nie biegaj, krzycząc i udając, jaki to twardy jesteś. Bądź na tyle silny, żeby być delikatnym”. 

To właśnie ten cytat zainspirował Petera do głosu, który do dzisiaj pojawił się w dziesiątkach filmów, seriali i gier spod szyldu “Transformers”. Sama już historia Optimusa daje nam do zrozumienia, jakim typem lidera jest i w jaki sposób został jednym z najsłynniejszych przywódców podczas wojny na Cybertronie. 

Orion Pax – czyli jak przywódca jest wybierany? 

“Los rzadko wzywa nas w momencie naszego wyboru” – Powiedział Prime do Sama Witwicky’ego w drugiej części filmowego uniwersum Transformers. Dla osób, które nie są zaznajomione z historią Optimusa, cytat ten może nie mieć większego znaczenia, dlatego warto cofnąć się w czasie do momentu przed wielką wojną na Cybertronie – rodzimej planecie Transformerów. 

Na planecie roiło się od ogromnych miast pokrytych stalą, poprzez które biegły długie, wielopoziomowe ulice oraz mosty. Optimus nazywał się wtedy jeszcze Orion Pax i był tylko zwykłym, szarym robotnikiem. Przyjaźnił się on z Megatronem – górnikiem i gladiatorem, a ich relacja był tak głęboka, że z dumą nazywali siebie braćmi. Obydwaj zauważali coraz to większą korupcję i nacisk władz planety na zwykłych, szarych mieszkańców. To właśnie przez ten fakt, wspólnie rozpoczęli swoją polityczną działalność. 

Podczas gdy Orion Pax dążył do zmiany ustroju przy pomocy dialogu, Megatron coraz to bardziej zniechęcał się do ówczesnych władz Cybertronu, które przez lata uciskały górników z niższej warstwy społecznej. Nienawiść ta przerodziła się wkrótce w żądzę krwawej rewolucji, która niedługo potem pochłonęła całą planetę. Jedyną osobą, która śmiała się przeciwstawić Megatronowi, był… jego brat, Orion Pax. 

Orion rozpoczął budowanie oddziału Autobotów – odpowiedzi na wzrastającą armię Deceptikonów Megatrona. Po miesiącach wojen, gdy Cybertron powoli stawał się martwym pustkowiem, Megatron zainfekował jądro planety Ciemnym Energonem – trucizną, która wypaczała nawet najszlachetniejsze umysły. Pax wyruszył więc w podróż do środka Cybertronu, aby uratować swój świat, jednak było już stanowczo za późno. Primus – serce ojczyzny Transformerów, bóstwo zasilające stalową krainę, dostrzegając pokorę i bezinteresowność młodego wojownika, wręczył mu Matrycę Przywództwa – starożytny artefakt stanowiący o szczególnej roli “Prime’a”. W taki oto sposób narodził się Optimus Prime. 

Z łaciny “pierwszy, najlepszy”, był ostatnim przywódcą i ostatnim z żyjących Prime’ów. 

Autoboty – czyli jak zjednać sobie podopiecznych? 

Nowo narodzony Optimus miał przed sobą ciężkie zadanie – musiał prowadzić podopiecznych mu żołnierzy poprzez wojnę, wyniszczającą jego ojczyznę. Gdybyśmy się przyjrzeli Autobotom, którzy walczyli u boku Prime’a, to zauważylibyśmy pewną ciekawą zależność. 

Większość z nich jest na ogół niedojrzała. W każdej serii filmowej lub serialu spod szyldu Transformers, większość głównych bohaterów to postacie dość luźne, swobodne w swoim stylu bycia, emocjonalne, częstokroć zabawne, co jest pewnym dysonansem do stonowanego, poważnego i odpowiedzialnego Optimusa. Być może jest to zabieg mający na celu stworzyć pozytywną relację pomiędzy bohaterami a widzem? A być może skrywa się tam coś większego i głębszego? 

Rzućmy okiem na to, jak przedstawiane są w filmach Deceptikony – frakcja przeciwna Autobotom. Filmy Michael’a Bay’a tworzą wizję robotów-potworów, dla których władza, zniszczenie, chaos i rządza mordu to chleb powszedni. Są one wręcz karykaturalnie przyozdabiane bestialskimi ciałami. Najważniejsze dla nas jest jednak to, że kierują się one instynktem przetrwania – często są gotowe poświęcić życie innych cywilizacji na rzecz swojej.  

Co ciekawe, podobny tok rozumowania jesteśmy w stanie zauważyć także u niektórych Autobotów. W filmie “Transformers” z 2007 roku jeden z żołnierzy Optimusa pyta wprost:  

“Dlaczego walczymy, aby uratować ludzi? Przecież są prymitywną i agresywną rasą”. 

Przywódca odpowiada mu na to: 

“A czy my byliśmy inni? Są młodą rasą. Mają jeszcze wiele do nauczenia się… Ale widziałem w nich dobro. Wolność jest prawem każdej żyjącej istoty.” 

Na myśl od razu nasuwa się wniosek, że Optimus ma w sobie wiele empatii i zrozumienia wobec ludzi, ale czy tylko wobec nich? Prime w żaden sposób nie potępił swojego przyjaciela za nieszlachetne zachowanie. To właśnie to sprawiło, że był tak dobrym przywódcą. To właśnie to sprawiło, że jego bracia byli w stanie oddać za niego życie. 

Zrozumienie. 

Większość Autobotów mogłaby skończyć po drugiej stronie konfliktu, gdyby zostali przez Optimusa potępieni za to, że są młodzi, niedoświadczeni, albo mają zupełnie inne poglądy, niż ich przywódca. Prime jednak zastosował coś, co większość z nas zna z nauk Baden-Powell’a – znalazł w swoich sprzymierzeńcach cząstkę dobra, a potem ją pielęgnował. 

Pod koniec jednej z serialowych adaptacji przygód Transformerów, animowanego filmu “Transformers: Predacons Rising”, Megatron uwalniając się spod opętania demona Unicrona, ostatecznie udaje się na wygnanie, rozumiejąc, ile złego uczynił przez lata wojny. Na krótko po tym Optimus żegna się ze swoimi przyjaciółmi słowami “Jak nawet Megatron pokazał tego dnia, wszystkie czujące istoty mogą posiadać zdolność do zmiany”. 

To właśnie ta wiara i wartości, za które Optimus walczył, pozwoliła mu stworzyć oddział oparty na czymś zupełnie innym, niż imperium Megatrona… 

Wojownik i Król – czyli dlaczego stawianie się na piedestale to zły pomysł 

Wojna z Cybertronu przeniosła się wkrótce na ziemię. Stalowe polany ustąpiły miejsca leśnym przestrzeniom pełnym fauny, flory, oraz ziemi, która z każdą eksplozją energonowych blasterów rozsypywała swoje okruchy. To właśnie tu, Optimus Prime walczy ramię w ramię ze swoimi braćmi przeciwko Deceptikonom. Autoboty stale napierają, lecz wroga armia nie daje za wygraną. Stawka jest wysoka – z każdego pojedynku, z każdej misji, bohaterowie mogą wrócić bez jednego ze swoich kamratów. 

Taki los mógł każdego dnia spotkać również i Optimusa. 

Gdy Deceptikony wyruszały na misje i ryzykowały swoim własnym życiem, ich przywódca najczęściej przebywał z dala od pola bitwy, posługując się swoimi pachołkami od wykonywania rozkazów. Czy i nas nie kusi taka wizja przywództwa? 

Nie ryzykujemy niczym, jesteśmy z daleka od zagrożenia, rozkazujemy i wydajemy polecenia naszym podopiecznym, no bo w końcu… po to zostaliśmy przywódcami, czyż nie? 

Optimus wyznaje nieco inną filozofię. Jego przywództwo nie polega na sztucznym autorytecie siły, a raczej na autorytecie pokazanym poprzez braterstwo i empatię. Jeśli jego podopieczni doznają ucisku, to i on. Jeśli jego podopieczni mogą stracić życie, to i on. Optimus jest zawsze na czele – on nie wydaje rozkazów, kryjąc się za swoimi pachołkami. Gdy w czwartej części “Transformers” walczy on z potężnymi Dinobotami, jedną z pierwszych rzeczy, jakie krzyczy w ich kierunku, są słowa: 

“Dziś stajecie z nami… albo stajecie przeciwko mnie”. 

Optimus to typ lidera, za którym biegną jego żołnierze – a nie na odwrót. 

Mądrość ta sprawiła, że do dziś jest uznawany za jednego z najlepszych przywódców wśród postaci fikcyjnych. Ale jak dotarł on do tej mądrości i co musiał poświęcić, aby ją zdobyć? 

Rola mądrości w roli przywódcy 

“Mądrość nie może być zapewniona, Arcee. Ona musi zostać zdobyta. Czasami… za pewną cenę”. 

Wraz z Matrycą Przywództwa, Optimus zyskał dostęp do mądrości wszystkich Prime’ów, którzy żyli przed nim. Jedną z piękniejszych wartości, jakie reprezentuje ta postać, jest właśnie zamiłowanie do mądrości – nie siły, nie potęgi, nie władzy, lecz mądrości. 

„Mądrość czyni mądrego silniejszym niźli dziesięciu mocarzy, którzy są w mieście”. 

Patrząc na wszystko, co Prime przeżył w swoim życiu – zdradę swojego brata, śmierć ukochanej podczas wojny, upadek jego rodzimej planety, śmierć jego przyjaciół – ciężko uwierzyć, że Optimus nie uległ żadnej pokusie, aby zemścić się na Megatronie i raz na zawsze skończyć tę wojnę. Być może właśnie wiara w to, że mądrość jest najważniejszą z cech, zmusiła go do bolesnego zaakceptowania rzeczywistości i działania pomimo swoich uczuć. Warto zaznaczyć, że Prime nigdy nie potępiał ich odczuwania ich – rozróżniał jednak odczuwanie emocji od działania pod ich wpływem.  

Jak często my łamiemy swoje własne wartości, grzeszymy, czynimy zło, będąc pod wpływem emocji? Jak często usprawiedliwiamy się “mniejszym złem” i uciekamy od mądrości, którą chcemy się kierować? 

Tu nie chodzi o zaprzeczenie swoim uczuciom. Tu chodzi o ich zdrowe przetworzenie, tak, aby nasze działania były dyktowane raczej dobrem, niż chęcią zemsty.  

“Czasami… Musimy powstać ponad samych siebie, dla większego dobra”. 

Optimus wiedział, że zdobycie mądrości będzie oznaczało śmierć jego bliskich, poświęcenie swojej własnej planety na rzecz innych cywilizacji, powstrzymanie się od zemsty i utrzymanie swoich emocji w ryzach. Być może właśnie na tym polega mądrość przywódcy? 

Powstać ponad samych siebie, dla większego dobra. Stracić coś swojego, w imię zasad i wartości, które się wyznaje. 

Praktyczne porady: 

Na samym końcu warto podsumować to, czego nauczyliśmy się z postawy Optimusa i wykorzystać to w praktyce: 

    • Twoi harcerze nie mają dzisiaj zbyt wielu dobrych wzorców – być może jesteś jedyną szansą, aby pokazać im życie w światłości i mądrości.
    • Zawsze stawiaj prawdziwe dobro twoich podopiecznych ponad własnymi korzyściami. 
    • Znajdź 5% dobra w twoich harcerzach i rozdmuchaj je! 
    • Nie skreślaj, nie potępiaj, nie oceniaj – bądź wyrozumiały, postaraj się zrozumieć ich ból, bądź na tyle silny, aby być delikatnym. 
    • Daj harcerzom poczuć, że wierzysz w ich potencjał. 
    • Przestań pozwalać sobie na komfort, którego nie mają twoi podopieczni – bądź z nimi, kiedy cię potrzebują, bądź cały i zanurz się w ich sytuacji. 
    • Jeśli już wydajesz polecenia i rozkazy, to bądź pierwszym, który zabierze się do pracy. 
    • Nie obawiaj się postępować DOBRZE, nawet jeśli to cię kosztuje – tylko w ten sposób posiądziesz mądrość. 

Fot. na okładce i inne pochodzą z filmów z serii Transformers wytwórni Paramount Pictures

Kuba Iwański


"Iwan". Obecnie drużynowy 1 Drużyny Radomskiej. Prywatnie miłośnik dźwigania żelastwa i twórca systemów pomagających młodym mężczyznom w prowadzeniu zdrowego trybu życia. Zawodowo programista, chociaż chciałby się przebranżowić na coacha. Pasjonuje się czytaniem, sportem, marketingiem, teologią, neurobiologią i kinematografią. Ostatecznie chciałby zostawić ten świat nieco lepszym, niż go zastał.

Gandalf był drużynowym. Change my mind

Na początku Gandalf zaproponował Frodowi przygodę. Hecę. Harc. Wyczyn. Miał na to konkretny plan – nazwijmy go na potrzeby artykułu „mapą przygody”, oddając chwałę artyście. Jak ten plan wyglądał? I jak wyglądała jego późniejsza realizacja?

Na powyższym zdjęciu możecie ujrzeć nieznane dzieło nieznanego malarza „Mapa przygody” [1].

Wieczerza u Elronda, czyli punkt wyjścia

Gandalf nie operował w próżni. Drużyna (ha! cóż za „przypadkowa” zbieżność terminologiczna!) Pierścienia składała się z konkretnych osób, każda ze swoimi potrzebami, marzeniami, słabościami. Gandalf je znał: wiedział, że dla czwórki najmłodszych hobbitów przygodą będzie już samo wyjście z Shire, wiedział, że krasnolud Gimli jest zabójczy (ale tylko na krótkich dystansach), wiedział, że Legolas i Aragorn nie tylko potrafią brać odpowiedzialność za siebie, ale także za innych. W skrócie: znał swoich podopiecznych (mniej lub bardziej) jeszcze przed rozpoczęciem przygody i wykorzystywał to, aby rozdzielać zadania i obowiązki każdemu według zdolności i potrzeb.

Od początku droga do celu była jasna i klarowna. Każdy członek Drużyny miał ponadto określone cele osobiste, na każdy etap przygody, wszystkie z nich były realizowane regularnie i terminowo, wszystko, co zostało z góry założone, zostało osiągnięte bez większych zmian ani przeszkód. Wszystko skończyło się sprawnie i szcz…

Stop, chwileczkę!… przecież było zupełnie inaczej!

To prawda, że ogólny cel był jasno określony – zniszczenie Jedynego Pierścienia. Z grubsza określone były również kolejne etapy realizacji mapy przygody – przedrzeć się przez złowrogie Góry Mgliste (niezły plan na zimowisko swoją drogą), w jednym kawałku przebyć trawiaste pagórki i równiny Rohanu, być może zahaczyć o Gondor, dotrzeć do mrocznej krainy Mordor. Jednak, jak wszyscy wiemy, plan był adaptowany do panujących warunków.

Szara, śródziemska codzienność

Plan ewoluował na etapie realizacji. Drużyna Pierścienia rozpadła się równie szybko, jak została zawiązana (czego nikomu nie życzę z własną jednostką!), a innym, nieprzewidywalnym przeszkodom nie było końca. Ostatecznie Drużyna Pierścienia rozpadła się na mniejsze grupki: Froda i Sama; Aragorna, Legolasa i Gimliego oraz Merrego i Pippina.

Boromira niestety z Drużyny zabrali rodzice, chociaż bardzo chciał zostać zastępowym. Miał zajęcia dodatkowe w soboty.

Każda z tych grup miała swoje własne wyzwanie, które ewoluowało, czasem po zakończeniu jednego rozpoczynało się od razu kolejne. Jednak wszystkie zmierzały ostatecznie do tego samego celu – zniszczenia Pierścienia i pokonania Saurona. Przeprawa przez Morię, obrona Helmowego Jaru, zdobycie Isengardu, konfrontacja z Umarłymi i wezwanie ich do pomocy w obronie Minas Tirith, bitwa pod Czarną Bramą – cała ta przygoda miała jeden cel, a jednocześnie tak wiele małych etapów po drodze.

Co ciekawe – Gandalf przez zdecydowaną większość czasu nie był obecny przy pracy owych grup oraz w przeżywaniu przez nich przygody. Nawet jeśli brał udział w bitwach, to raczej był osobą interweniującą w sytuacjach, gdy plan się sypał, a nadzieja zdawała się umierać. To nie on niósł Pierścień, to nie on dowodził wojskami. Wspierał i doradzał – niczym starszy brat, mentor.

Więcej nawet! Gandalf w trakcie przygody swoich grup również przeżywał swoją własną przygodę, przeżył metamorfozę po walce z Balrogiem i stał się z Gandalfa Szarego – Gandalfem Białym!

Biały Czarodziej cyklicznie wyznaczał cele swoim podopiecznym we współpracy z nimi: przy spotkaniach z członkami Drużyny Pierścienia wyznaczał kierunek, w którym powinni podążać, w którym powinni się rozwijać.

Jak się czuję? – zawołał.
– Nie, tego nie da się powiedzieć! Czuję się… czuję… – rozganiał ramionami powietrze. – Czuję się jak wiosna po zimie, jak słońce wśród liści, jak fanfara trąb, jak śpiew harfy, jak wszystkie pieśni świata…

{Sam do Gandalfa po szczęśliwym zakończeniu przygody}

Życzę każdemu szefowi, aby mógł kiedyś usłyszeć podobne słowa z ust swojego podopiecznego. Gandalf miał to szczęście.

Przeżyta przygoda zmieniła Drużynę Pierścienia, a co najważniejsze, rozwinęła każdego członka z osobna. Od Aragorna, który został królem, aż po najmniejszych hobbitów, z których każdy (!) rozwinął się osobiście: Frodo dokończył po wielkich wyrzeczeniach misję zaniesienia Pierścienia do Mordoru, Sam nie opuścił go aż do końca, jak przyrzekł, nawet Merry został mianowany rycerzem Gondoru, a Pippin jeźdźcem Rohanu! Właśnie to jest niesłychanie ważne – że nawet najmniejsi, najmłodsi, najbardziej niesforni, problematyczni Merry i Pippin, po przeżyciu przygody dorośli do tego, aby stać się prawdziwymi mężczyznami.

Zauważmy jeszcze jedno – po powrocie z przygody, hobbici musieli zmierzyć się z jeszcze ważniejszą walką: uporządkowaniem swojego życia w Hobbitonie, gdzie zalęgło się zło za sprawą upadłego Sarumana.

Jakże to skautowe – przecież harcerstwo wychowuje właśnie do codzienności, do tego, aby po powrocie do domu stać się lepszym, zaprowadzić tam większy porządek i ćwiczyć się w cnocie, nie tylko w tym, aby zniszczyć Pierścień, a następnie leżeć do góry brzuchem przy fajkowym zielu i imbryku herbaty. Choć i na to jest miejsce i czas.

A co wynika z tej opasłej alegorii?

Zamieńcie każde sformułowanie „mapa przygody” w tekście na „plan pracy”, „grupę” na „zastęp”, a „podopiecznego” na „harcerza / wilczka / wędrownika / przewodniczkę”.

Patrzmy na plan pracy niczym Gandalf na Drużynę Pierścienia. Zapomnijmy na chwilę o tabelkach, o idealnej wizji zaplanowanych działań, a pomyślmy o Maćku, Franku, Benonie, Wojtku, o Miłoszu i Szymonie, i tylu innych naszych podopiecznych.

Czego oni potrzebują? Co dla nich będzie najlepszym celem? Do czego są stworzeni?

To oni mają zniszczyć Pierścień, zostać rycerzem Gondoru lub – kto wie? – ożenić się z elfią księżniczką?

Wiecie co robić.

I pamiętajcie – jeśli na koniec będzie bardzo źle, orły nam pomogą. Tylko musimy je poprosić.

Praktyczne protipy Gandalfa na plan pracy:

  • Przed:
    • Zadbaj o to, aby poznać swoich harcerzy / harcerki. Poznaj ich potrzeby, marzenia, wsłuchuj się w rozmowy, pytaj! Pytaj, co by chcieli w tym roku zrobić na obozie? O czym ostatnio marzą? Czy mają jakieś hobby, pasje, które rozwijają?
    • Określcie jasno cel przygody. Jasno określony cel i etapy sprzyjają jego realizacji (np. obóz letni na jeziorze – etapy: projekt gniazda na wodzie, test, znalezienie miejsca, zrobienie karty pływackiej przez członków zastępu, budowa kajaków,…)
    • Określcie małe kroki do realizacji przygody. Ustalcie terminy ich realizacji.
    • Zadbajcie o zaangażowanie każdego harcerza / harcerki – niech każdy ma w tym interes oraz odpowiedzialność.
  • W trakcie:
    • Na cyklicznych Radach sprawdzajcie postęp realizacji projektów. Dbajcie o systematyczność – tutaj nie ma „sprytnego sposobu”, po prostu trzeba być pilnym/uporządkowanym.
    • Adaptujcie plan do zmieniających się okoliczności: może ktoś wpadnie na niesamowity pomysł, inspirując się dotychczasowym? Może przeszkody, które napotkacie, nakierują Was na coś nowego?
    • Powierzcie decyzyjność Waszym harcerzom – w końcu to ich przygoda, niech zatem oni decydują, w którą stronę ma się toczyć. Pospierajcie ich pomysły.
    • Dbajcie o uwzględnienie każdego członka zastępu w przeżywanej przygodzie (planie pracy). Nawet Merrego i Pippina.
  • Po:
    • Zadbajcie o wykorzystanie przygody (np. na rydwanie, platformie na jeziorze, rajdu rowerowego) w trakcie roku i na obozie, a także o to, aby była ona należycie celebrowana – znajdźcie czas i przestrzeń na jej przeżycie!
    • Zadbajcie o naturalność – niech główną „nagrodą” z przeżytej przygody będzie samo jej przeżycie!

[1] Ł. Sapała, 2024; odręczny pląs markera na białej tablicy jednowarstwowej, obecnie przechowywane w zbiorach Namiestnictwa Harcerzy, podobieństwo nazwisk z autorem artykułu przypadkowa.

Fot. na okładce: Michał Stępień

Stanisław Zapała


Drużynowy z funkcji i serca w 5. Hufcu Warszawskim. Pałanie energią mam nie tylko w nazwisku: uwielbiam ekspresję, która jest dla mnie kwintesencją ducha harcerskiego. Dodatkowo angażuję się w Namiestnictwie Harcerzy, gdzie zajmuję się Legwanami. Prywatnie jestem studentem SGH na kierunku Metod Ilościowych, debatuję, pasjonuję się wystapieniami publicznymi.

Kronika – świadek rozwoju

Zapisywana misternie wieczorami. Przekazywana z pokolenia na pokolenie i z obozu na obóz. Świadek historii. Co to? To właśnie kronika zastępu z obozu szkoleniowego. Ile to radości daje przeglądanie zapisków z zeszłych lat, gdy można przeczytać wpisy swoich starszych kolegów czy koleżanek. Jednak by kronika spełniła swoją role trzeba naprawdę przyłożyć się do jej tworzenia.

Dobrą robotę w tej dziedzinie wykonał zastęp Tur z wiosennego Adalbertusa tworząc najlepszą kronikę na tamtym obozie. Zapraszamy do obejrzenia efektu, zainspirowania się i… zrobienia jeszcze efektowniejszej kroniki na najbliższych obozach szkoleniowych.

(Do pobrania poniżej. Podgląd pliku widoczny tylko na komputerze)

Kompleksowo o formacji zastępowych

Zastępowy jest najważniejszy”  

Miałem chyba 12 lat, kiedy usłyszałem to zdanie po raz pierwszy. Powiedział je mój zastępowy, wychodząc z narady z drużynowym. Nie pamiętam szczegółów tego wydarzenia, w końcu minęło od niego około 10 lat. Jednak przez pewny ton i nutą nonszalancji, z jaką zostało wypowiedziane, wciąż brzmi w moich uszach. 

O prawdziwości tego stwierdzenia miałem okazję przekonać się na drodze harcerskiej wielokrotnie, natomiast najdosadniej, gdy zakładałem drużynę. Pierwsze nabory, nowi ludzie – wszystko szło dobrze, ale po kilku poprowadzonych przeze mnie zbiórkach nadszedł czas, by chłopaki wzięli sprawy w swoje ręce, a ja, z ich nieco przerośniętego zastępowego stał się ich drużynowym. I tu pojawił się problem – ich jest dwunastu, a w drużynie był tylko jeden zastępowy, zresztą zaciągnięty z innej drużyny. Pomyślałem sobie: „Może wybrać kogoś ze świeżaków?”. Problem tkwił jednak w tym, że każdy z nich miał wówczas 12-13 lat i żaden nie był wystarczająco dojrzały.  

Zacząłem dzwonić do drużynowych z hufca z pytaniem, czy może mają w drużynie jakiś niewykorzystany potencjał, by podrzucić mi kogoś na tę niezbędną funkcję? Nie udało się. Podjąłem decyzję, by na pewien czas pozostawić stan taki, jaki był dotychczas tj. nie stwarzać kolejnych zastępów. Ten układ nie zadziałał, gdyż praca jednego zastępowego z tak licznym gronem ,,świeżaków” przestała przypominać skauting. Musieliśmy więc wybrać drugiego zastępowego z chłopaków z drużyny. Nowa rola jednak go przerosła – kontakt z nim znacznie osłabł i szybko zrezygnował ze swojej funkcji. Na obóz tego roku pojechało pięciu chłopaków (w tym tylko jeden z naboru). 

Nie ma zielonej gałęzi bez zgranych zastępów. Nie ma sprawnie działających zastępów bez dobrych zastępowych. 

Kłopoty z miotaczem ziemniaków, fot. Antoni Biel

Tylko co to znaczy dobry zastępowy? Dobry zastępowy to taki, który ma potencjał, zapał, który posiada podstawową wiedzę o fachu zastępowego i jest zaradny życiowo. Zakładam, że jeśli wybrałeś tego konkretnego chłopaka na zastępowego, to dostrzegłeś w nim coś wyjątkowego. Może było to szczególne zaangażowanie, energia czy charakter. Różnie się to może objawiać, ale zakładam, że posiada on w sobie ten „błysk w oku”. 

Jeśli dany chłopak przystał na tę propozycję, to przypuszczam, że ma jakąś motywację do bycia zastępowym. Zapewne nie jest to „szlachetna misja prowadzenia chłopaków do nieba”. Raczej chodzi o wzmocnienie swojej pozycji w grupie albo wizję udziału w ciekawych wyjazdach z drużynowym. Ważne, że podejmuje wyzwanie i chce przewodzić. Poczucie misji będzie się w nim naturalnie rozwijać przez poświęcanie czasu i energii na rzecz chłopaków z zastępu. Motywację i siłę do tej pracy podtrzymamy i rozwiniemy organizując atrakcyjne wypady, wspierając go w prowadzeniu zastępu, pokazując swoje podejście do bycia liderem oraz zachęcając do podejmowania przez niego coraz to nowych wyzwań. 

Chciałbym więc skupić się w tym artykule przede wszystkim na formacji chłopaka w rzemiośle zastępowego, jak i jego formacji osobistej. Te dwa obszary, w oczywisty sposób się przenikają, ponieważ bycie zastępowym bardzo mocno rozwija chłopaka życiowo, a odpowiedzialność pozwala być lepszym liderem zastępu.  

Myśląc o formacji chłopaka w ramach funkcji zastępowego, kluczowe są cztery kompetencje: 

Umiejętność kreowania przygód, czyli wymyślania oraz realizowania ciekawych i angażujących zbiórek. To spoglądanie na świat z otwartą głową i podejście, że da się tworzyć nietuzinkowe przygody. Poza pomysłem, kluczowe jest również planowanie i realizacja. Zastępowy musi umieć koordynować działania, aby przekształcić wizję w rzeczywistość. 

Umiejętność powierzania odpowiedzialności – niezbędna w pracy każdego lidera. Zastępowy musi zaufać chłopakom i pokazać, że są potrzebni. Zapewnić im możliwość rozwoju poprzez powierzenie odpowiedzialności za pewien obszar działalności zastępu. A także wspierać ich, gdy napotykają trudności. Zostawić przestrzeń by chłopaki uczyli się na swoich błędach i towarzyszyć im w przezwyciężaniu swoich słabości. 

Zdolności komunikacyjne są niesamowicie ważne i kluczowe w efektywnej pracy z zastępem. Dobry zastępowy umie się sprawnie i skutecznie komunikować, tzn. umie wsłuchać się w potrzeby chłopaków, ale też przekonać ich do swoich racji. Umie rozpoznać potencjały poszczególnych członków zastępu i wychwycić ich zainteresowania. Ważne jest, aby lider potrafił radzić sobie z konfliktami, a także umiał zmotywować i zachęcić chłopaków do wyczynów.  

Zdolności przywódcze to zespół cech sprawiający, że chłopaki chcą z nim pracować i podążać za jego wskazaniami. Każdy zastępowy powinien wypracować swój styl przewodzenia zastępem, bo każdy posiada inny dar i zestaw atrakcyjnych cech: jeden jest silny, inny wyjątkowo inteligentny, jeszcze inny zawsze pozytywnie nastawiony albo pełen pomysłów.  

Są jednak pewne cechy i umiejętności, które każdy może w sobie rozwinąć, by stać się lepszym liderem. Należą do nich: pewność siebie, bycie konsekwentnym, branie odpowiedzialności za działania grupy, siła fizyczna i mentalna oraz poziom technik harcerskich. To także okazywanie wdzięczności i sympatii chłopakom z zastępu. W końcu lubimy tych, którzy lubią nas. Prawdziwego autorytetu nie zyska tyran, ale sympatyczny zastępowy, od którego czuć, że chce mojego dobra. 

Oprócz powyższych przymiotów i umiejętności zastępowi mają też swoje indywidualne trudności i obszary, nad którymi powinni mocniej popracować. To może być np. samoocena, radzenie sobie ze stresem, zarządzanie sobą w czasie czy nawiązywanie relacji interpersonalnych. Mogą to być również trudności w wierze albo słaba kondycja fizyczna. Na zastępowego patrzmy całościowo jako na człowieka z jego psychiką, ciałem i duchowością, a analizując jego osobę, starajmy się spojrzeć na niego nie tylko przez pryzmat jego funkcji w skautingu. Miejmy zawsze w pamięci, że nie wychowujemy go do skautingu, ale do życia. I do świętości. Bycie zastępowym ma go do tego przybliżać. 

W jaki sposób wspierać w formacji osobistej i doskonalić kompetencje zastępowego?   

Jak wszystko w skautingu – przy wykorzystaniu motorów: działanie, odpowiedzialność, rady, interes, małe grupy. To wszystko najpełniej realizuje się w zastępie, dlatego działanie zastępem zastępowych należy uznać za formę najskuteczniejszą.   

Czym jest zastęp zastępowych? 

Zastęp zastępowych to nie tylko grupa harcerzy o szczególnych obowiązkach, ale prawdziwy mózg drużyny decydujący o losach całej jednostki. To kuźnia liderów – grupa wybranych chłopaków, którzy dzięki wspieraniu siebie nawzajem zdobywają umiejętności przydatne do rozwoju siebie i zastępu.  

Ich głosy ważą podczas planowania wyjazdów, ale też codziennych działań drużyny. Przez regularną współpracę i szukanie kompromisów zastępowi uczą się dbałości o dobro wspólne. Wiedzą, że choć rywalizują na zimowiskach czy obozach, to grają do jednej bramki, a dobro harcerzy jest najważniejsze.  

Istotne komponenty zastępu zastępowych 

Zbudowanie takiego zastępu zastępowych to proces wymagający od drużynowego mądrości, odwagi i czasu. Musi on przekazać władzę w ich ręce. Pozwolić harcerzom na samostanowienie, dając im przestrzeń do rozwoju przez popełnianie błędów. Zrezygnować z kontrolowania wszystkiego i wszystkich.  

Korzyści są jednak warte wysiłku. Wzrost wzajemnego zaufania, rozwój samokontroli u harcerzy i większy spokój drużynowego to tylko niektóre z nich. Zastęp zastępowych zyskuje realny wpływ na losy drużyny, przez co zastępowi stają się aktywnymi twórcami skautingu. 

Praca z zastępem zastępowych (w skrócie ZZ) w czterech krokach

  1. 1. Poznaj i zdefiniuj potrzeby   

Sposób pracy ZZtu jest wypadkową potrzeb poszczególnych zastępowych i możliwości drużynowego. Przed planowaniem pracy ZZtu należy więc dokonać analizy naszych chłopaków. Każdego z osobna.  

    • Co sprawia mu w skautingu największą radość? (Odpowiedz na to pytanie pomaga w podtrzymywaniu motywacji zastępowego) 
    • Jakie ma talenty i zainteresowania? Jak można je wykorzystać w skautingu? 
    • Z czym ma osobiste problemy? (Np. nieśmiałość, niesumienność, uzależnienia)  
    • Jakich kompetencji zastępowego mu brakuje?  
  1. 2. Określ cele  
    • Rozpisz jakie obszary wymagają poprawy, a jakie są warte rozwijania.  
    • Zastanów się, które z nich są najistotniejsze.  
    • Na które możesz mieć realny wpływ? 
    • Ilu zastępowych dotyka ten problem? 
    • Którymi obszarami zajmiesz się w pierwszej kolejności? 
  1. 3. Dobierz odpowiednie formy  

Nie ma jednego optymalnego schematu pracy z Zastępem Zastępowych. Liczba zbiórek, rad  i innych form zależy od specyfiki konkretnego ZZtu. To, czego uczymy na Adalbertusie jest pewnym punktem zaczepienia, pewnym konkretem – dobrym standardem, ale nie bójmy się wyjść poza schematy! 

Biwak ZZtu, fot. Antoni Biel

Dostosuj formy pracy do konkretnych chłopaków. Do swojej dyspozycji masz: 

    • Wypad  

Czyli 2-4 dniowy wyjazd. Można pojechać pod namiot, zrobić schronienie z tarpa albo zbudować sobie szałasy. Można też spać w budynku. Wybór schronienia jest podyktowany programem wypadu – tym, czego chcemy się na nim nauczyć albo jakie miejsce odkryć. Jest to idealna przestrzeń na wyczyn, taki jak konstruowanie tratwy, budowa ziemianki, gotowanie w dole ziemnym. Podczas takiego biwaku można robić przeróżne rzeczy – doskonalić techniki obozowania, rzeźbić łyżki z drewna czy oprawić nóż w rękojeść z poroża. To idealna okazja do pokazania jak kreować przygody i powierzać odpowiedzialność. 

    • Zbiórka  

To kilkugodzinne spotkanie w lesie. Nie daje takich możliwości jak biwak, jest za to prostsza w organizacji i pewnie bardziej zbliżona do tego, co chłopaki robią w zastępach. Można dzięki niej pokazać zastępowym, że ich kilkugodzinne zbiórki nie muszą ograniczać się do ugotowania obiadu i walki na chusty.  

Rozpoznawanie roślin jadalnych, pieczenie sękacza, szycie portfela ze skóry, a może poznawanie nowych gier? Przygoda jest na wyciągnięcie dłoni. 

    • Spotkanie  

Czy wszystko zawsze musi odbywać się w lesie? Moim zdaniem nie. Warto budować relacje też bez mundurów – mecz, kino, basen, escape room. Bardzo fajnie sprawdzają się tu spontaniczne inicjatywy i urodzinowe niespodzianki. Traktujmy je jednak jako dodatek, a nie substytut tradycyjnych form.  

Ja na lany poniedziałek jechałem oblewać zastępowych. Rodzice wkręcali syna, że np. musi znieść im coś na dół, bo zapomnieli z mieszkania. A na dole zamiast rodziców stałem ja – z wiaderkiem wody. Oblany zastępowy wsiadał do auta i jechaliśmy odwiedzać kolejnych. Dzięki takim akcjom zastępowi czują, że nie spotykasz się z nimi z obowiązku, ale dlatego że ich lubisz.  

    • Rozmowy indywidualne  

W zastępie zastępowych panuje przyjemna atmosfera, pełna humoru i żartów. Odnoszę jednak wrażenie, że rozmowy, zwłaszcza te w męskim gronie, są często bardzo powierzchowne. Z obawy, że zostaną zbyt szybko zbagatelizowane lub zamienione w kolejny dowcip chłopaki boją się mówić o poważniejszych sprawach. 

W rozmowach indywidualnych dużo łatwiej jest poruszyć głębsze kwestie i dyskutować otwarcie o osobistych trudnościach czy problemach w prowadzeniu zastępu. Świetną ku temu okazją mogą być indywidualne spotkania na zaliczanie zadań. W napiętym grafiku drużynowego może być ciężko znaleźć na to czas, ale gwarantuję, że naprawdę warto! 

    • Rady stacjonarne i rady online  

Podczas wypadów skupiamy się na przeżywaniu przygód i często brakuje czasu na dłuższe rozmowy. Zresztą, takich wyjazdów jest tylko kilka w roku. Szanse na to, że chłopaki będą pamiętali, jak minęła im zbiórka dwa miesiące temu, są niewielkie. Na analizowanie zbiórek i snucie planów trzeba wygospodarować dodatkową przestrzeń. Regularne rady przeciwdziałają eskalacji problemów przez rozwiązywanie ich na wczesnym etapie. Wiadomo – forma stacjonarna jest lepsza pod względem budowania relacji. Ale więzi budujemy podczas wszystkich wymienionych wyżej form. Tu kluczowa jest częstotliwość. A jeśli ma być regularnie, to takie spotkanie nie może za mocno ingerować w ich i twoje życie osobiste. Jeśli na radzie stacjonarnej miałoby być 2 osoby a na online 5, to może lepiej zrobić ją online? 

Rada drużyny, fot. Michał Mrozowski
  1. 4. Stwórz harmonogram działań 

Wiesz już, jakie są potrzeby twoich zastępowych. Wyznaczyłeś na ich podstawie kierunki rozwoju. Znasz dostępne formy pracy z zastępem zastępowych.  Czas spiąć to w pewien spójny plan.  

Wyznacz terminy spotkań. Chłopaki z ZZtu mają swoje życia, swoje spotkania i wyjazdy  z rodziną. Dlatego tak ważne jest, żeby terminy wypadów ZZtu były skonsultowane z zastępowymi i wpisane do kalendarium na początku roku. Chłopaki i ich rodzice będą wiedzieć, na kiedy nie planować sobie innych atrakcji. A pozostali rodzice z drużyny znają terminy, w których nie będzie zbiórki i mogą zaplanować sobie rodzinny weekend. 

Na tym etapie nie powinieneś pisać całego planu ZZ, bo to jest praca dla całego zastępu zastępowych, a nie drużynowego. W trakcie roku z pewnością zyskasz też nowe obserwacje – trzeba więc zostawić przestrzeń na spontaniczne pomysły. Warto jednak napisać tematy przewodnie spotkań. To może wyglądać tak: „Jeszcze w sierpniu zrobimy biwak z ambitnym wyczynem wymyślonym przez chłopaków, by doskonalić umiejętność kreowania przygód oraz pokazać chłopakom jak delegować zadania i dobrze prowadzić rady zastępu. We wrześniu zrobimy idealną zbiórkę, by trzech nowych zastępowych zobaczyło jakie elementy powinna mieć zbiórka i jak ją zaplanować. Może wypad jesienny zrobimy na ryby? Maciek jest zapalonym wędkarzem, ale temat jeszcze do dogadania z resztą ZZtu…” 

Znając potrzeby i cele, mając dobrze zaplanowany pierwszy krok, ale jedynie luźne pomysły na dalsze działania, możemy cieszyć się spontanicznością, jednocześnie trzymając się klarownych kierunków rozwoju naszych zastępowych. 

Teorię mamy za sobą. Czas na przykłady! 

Poniżej dzielę się z wami pomysłami, w jaki sposób zadziałałbym na konkretne potrzeby chłopaków:  

1. Z rady drużyny dowiaduję się, że na zbiórkach zastępów idą do lasu, robią obiad i walczą na chusty. Definiuje problem – chłopaki robią nudne zbiórki zastępów. Zastanawiam się nad przyczyną – zastępowy nie potrafi wykreować przygody. 

2. Organizuję ZZ do zwykłego lasu. Może być nawet ten, w którym chłopaki robią zbiórki. Przed ZZ robimy radę, na której to zastępowi wymyślają, co będziemy robić na zbiórce.  

Skoro jednak zastępowi nie umieją kreować przygód, to nie zaczną nagle rzucać pomysłami. Z mojego doświadczenia klasyczna burza mózgów często się nie sprawdza, bo albo chłopaki nic nie mówią, albo ci najbardziej wygadani całkowicie dominują rozmowę. Niby pomysłów się nie ocenia na etapie ich generowania, ale ta zasada bywa łamana. Przez to nieśmiali mogą bać się oceny. Dlatego do generowania pomysłów wykorzystujemy techniki kreatywnego myślenia. Może zapisywana burza mózgów, gdzie każdy dostaje 6 karteczek i w 3 min ma zapisać na każdej jeden pomysł i wrzucić do kapelusza? Albo inaczej. Wcielamy się w jakąś postać i wymyślamy, jak ona zrobiłaby zbiórkę. Bear Grylls, Magda Gessler a może Friz? I tak na zbiórce Beara Gryllsa żywimy się tylko tym, co znajdziemy w lesie. U Magdy Gessler, w ramach zbiórki, robimy MasterChefa. Z Frizem zbieramy śmieci, a za każdy worek dostajemy worek kulek na paintballa po sprzątaniu.  

Takie metody pozwolą wyjść ze schematów, a ci najbardziej niepewni unikną strachu przed oceną – jedzenie robaków to przecież pomysł Beara Gryllsa, a nie ich.   

Mamy pomysł – teraz podział zadań i realizacja, by udowodnić sobie, że można i warto robić ciekawe zbiórki. Po takiej zbiórce, gdy na radzie zastępowy powie mi: „no ja ich pytam, co chcą robić na zbiórkach ciekawego i nikt nie ma pomysłów”, to przypominam mu „pamiętasz jak przed ZZ wymyślaliśmy wspólnie plan? Jakiej użyliśmy techniki do generowania pomysłów?”   W ten sposób przenoszę dobre praktyki z ZZtów na zbiórki zastępów w drużynie.  Oczywiście w kreowaniu przygód, pomysł to dopiero pierwszy krok, ale analogicznie uczymy podziału zadań i powierzania odpowiedzialności. Więcej o tym w artykule Prowadź, to znaczy inspiruj!

ZZ w Tatrach, fot. Antoni Biel

Chcąc wzmocnić pewność siebie i umiejętności komunikacyjne moich zastępowych organizuję wypad do Zakopanego. Wyjazd ma formę explo, z tym że jedziemy bez pieniędzy, żywności czy biletów. Założenie jest takie, że by zrealizować nasz cel – dotrzeć nad Morskie Oko, musimy zdać się na ludzką życzliwość. I tak najpierw jedziemy autostopami, później chodzimy po sąsiedztwie, oferując pomoc w wynoszeniu śmieci czy odśnieżaniu. Za zebrane pieniądze kupujemy prowiant i bilety do Zakopanego. Tam szukamy noclegu, jeszcze trochę dorabiamy, by mieć coś do jedzenia i z rana ruszamy w góry. Z uwagi na to, że jest nas w ZZcie szóstka, działamy przez większość czasu w dwójkach/trójkach, co wymusza od wszystkich zaangażowanie w interakcje z nieznanymi ludźmi. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak chłopaki wspominają ten wypad, zapraszam do zapoznania się z wrażeniami z wyprawy.

Kilka słów o zagrożeniach 

Nie można zapomnieć o tym, że zastęp zastępowych to jednostka utylitarna, której celem jest poprawa jakości zbiórek zastępów oraz o tym, że chłopaki jeżdżą na ZZty, by lepiej prowadzić zastęp. Musimy wystrzegać się tworzenia drużyny dwóch prędkości, gdzie zastępowy prowadzi zastęp (smutny obowiązek) tylko po to, by móc brać udział w ciekawych wyjazdach z drużynowym. Zachowanie prawidłowej optyki, szczególnie dla zaangażowanych drużynowych może nie być proste. Rozwiązaniem nie jest jednak zmniejszanie atrakcyjności ZZtów. Rozwiązaniem jest robienie na ZZcie takich rzeczy, które chłopaki mogą rzeczywiście przenieść na zbiórki swoich zastępów. Ważne jest też podkreślanie misji zastępowego – tego, że mają wpływ na chłopaków i są tu dla nich. To także dbanie o to, by zastępowy miał w swoim zastępie przyjaciół i wystrzeganie się rozdzielania kolegów przez rotacje ludzi między zastępami. To zachęcanie do coraz to ciekawszych i ambitniejszych projektów w zastępie. Na koniec – rozsądna liczba ZZtów, tak by zostawić chłopakom czas na wyczyny w zastępach. 

Tajemniczy składnik 

ZZ w Rzymie, fot. Maksymilian Stolarczyk

Miałem już oddawać w tej formie artykuł do korekty, jednak czytając go ostatni raz, miałem poczucie, że czegoś brakuje. Niby wszystkie klocki składają się w całość, ale to wszystko jest nieco bez życia.  

Bez miłości przenikającej relację drużynowego z zastępowym wszystkie działania są jakieś sztuczne. Potrzeba więzi. Więzi budowanej przez wielogodzinne rozmowy, wspólną pracę i zaangażowanie w jego życie. Potrzeba relacji opartej na pełnym zaufaniu, w której chłopiec czuje się swobodnie, mogąc rozmawiać z drużynowym o wszystkim. Warto tworzyć relację,  
w której nie ma tematów tabu, w której może być w pełni sobą, w której jest akceptowany oraz taką, która ciągnie go do wykorzystania pełni swojego potencjału.   

Bycie tak bliskim autorytetem to ogromne wyzwanie, wymagające od nas ciągłego rozwoju. By nie zwalniać tempa, by ciągle oferować sobą coś wartościowego.  

Jednak te wpatrzone w Ciebie oczy, spojrzenie pełne ufności – ono mówi: „Liczę na Ciebie. Jesteś dla mnie ważny”. I już wiesz, że twoje wysiłki mają znaczenie. A to przekonanie uskrzydla do dawania z siebie każdego dnia jeszcze więcej. 

Nie pozostało mi więc nic innego, jak życzyć Ci takich relacji z Twoimi zastępowymi, bo jeżeli skauting miałby być bez miłości, to może lepiej, żeby go w nie było.  

Fot. na okładce: Michał Mrozowski

Antoni Biel


Założyłem jedną drużynę, drugą wyciągnąłem z kryzysu. Kładę duży nacisk na łączenie teorii z praktyką. Bo na nic zda się wielka rozkmina o wyczynach zastępów, jeśli na obozie zabraknie żerdek. Szkolę drużynowych i dbam o wizerunek hufca w mediach. Pracuję w korpo i kończę studia z Zarządzania na UW.

Skąd pomysł na międzynarodowy obóz?

Wymiar Europa, Skauci Europy… Ale gdzie właściwie jest ta „Europa”? Mniej więcej takie pytanie zrodziło się wśród szefów gałęzi zielonej 1.Hufca Garwolińsko-Pilawskiego. Co prawda, wiele się słyszy o takich wydarzeniach jak Eurojam czy ZZ-ty międzynarodowe, ale dla nas była to przeszłość. Ja sam, jako drużynowy z dziesięcio letnim stażem skautowym, nie doświadczyłem żadnego z tych wydarzeń. Z tego powodu zrodziło się nasze zainteresowanie tym tematem.

Uwielbiam zrządzenia losu, a kiedy z innymi drużynowymi zaczęliśmy rozmawiać o tym wszystkim w 2021 roku, pojawiła się świetna okazja!

Na maila przyszła właśnie wiadomość o Włochach i Hiszpanach, którzy chcieliby obozować w Polsce. Zgłosiliśmy się… Niestety okazało się to wielkim projektem, który miał ruszyć w tamtym roku, a wykonanie miał mieć miejsce o wiele później. Pokrótce: mieliśmy stworzyć siatkę drużyn z całej Federacji, które by każdego roku jeździły za granicę bądź przyjmowały innych na obozy do siebie, a taki turnus miałby trwać przez kilka lat.

Prawdziwa okazja

Mijały miesiące. Jako szefowie mieliśmy czas rozmawiać z chłopakami z jednostek. Wiedzieliśmy, że nie tylko w szefach jest chęć międzynarodowych wydarzeń, chociaż jawiła się też druga, ciemniejsza strona. Okazało się, że brak Wielkich Harców Majowych i innych większych inicjatyw przez kilka lat, spowodował pewien „strach” przed masowym wydarzeniem. Każda jednostka praktycznie w całości była zbudowana z chłopaków, którzy nie doświadczyli WHMów i nie wiedzieli z czym to się wiąże. Pomocni w tym momencie byli zastępowi, którzy pomimo tego, że również w większości nie byli na żadnym większym wydarzeniu skautowym, to jednak chcieli pojechać na międzynarodowy obóz.

Nie mogę powiedzieć, że używaliśmy bardzo przemyślanych sposobów, by przekonać resztę na ten obóz. Wystarczyły rozmowy, opowieści i widoczna inspirująca chęć szefów.

I tak po niezapomnianym obozie w polskim gronie, przyszedł wrzesień, a z nim kolejny rok skautowy. Wtedy na skrzynkach mailowych pojawiła się kolejna wiadomość: Eurocamp. Obóz międzynarodowy, który miał być szykowany i zrealizowany w tym samym roku. Zapisaliśmy się, zgłosiliśmy chęć przyjęcia gości z zagranicy do nas, podaliśmy termin. I mamy to, zostaliśmy wybrani! Na naszym obozie miały pojawić się drużyny z Słowacji, Belgii i Francji.

Z biegiem czasu zaczęliśmy organizować obóz. Co potrzeba? Jak z jedzeniem? Co zrobić? Jakie miejsce? Pytań wiele, doświadczenia z takimi imprezami mało. Już na samym starcie, jak na złość coś się pokręciło… Pierwsze spotkanie w sprawie tego obozu odbyło się w połowie stycznia, a zorganizował je szef z Włoch, z którym wcześniej się nie kontaktowaliśmy. Był on nadzorcą projektu, w miejsce innego włoskiego skauta. Problem z tym, że przepływ informacji zawiódł. Co innego my zrozumieliśmy, co innego poprzednik uzgadniał, co innego przestawili nam na spotkaniu. Okazało się, że wcale nie jest pewne to, czy obóz będzie w Polsce. Mało tego, plan był taki, że jeden kraj przyjedzie na początku sierpnia, a następne dopiero w trakcie jego obozu. Bardzo nas to zmieszało i zdenerwowało. Francja zaproponowała, aby obóz był u nich, ponieważ uważali to za tanią opcję. Ta propozycja dostała sporą aprobatę reszty. Zorganizowałem więc spis podstawowych produktów z krajów biorących udział w projekcie i ich ceny w przeliczeniu na euro i na złotówki. Jak się wówczas dowiedziałem, najtańszymi artykułami spożywczymi do nabycia we Francji okazały się… wino i makaron.

Niestety język angielski nie jest moją mocną stroną. Dlatego drużynowy z Pilawy, Mateusz, z którym organizowałem obóz, był głównym rozmówcą i odbywał prywatne rozmowy z włoskim koordynatorem. Moim zadaniem było komunikowanie się z polskimi koordynatorami projektu. Po wielu wiadomościach, spotkaniach i wydarzeniach, których już nie będę przytaczał, ostatecznie odeszliśmy z projektu. Jednak była już w nas i w naszych jednostkach duża chęć i pozytywne nastawienie na ten obóz.

Zakasaliśmy podwinięte rękawy i w ciągu 2 miesięcy pisaliśmy do drużyn z wielu krajów: Ukrainy, Irlandii, Hiszpanii, Litwy, Słowacji, Czech i Węgier oraz szukaliśmy kontaktów i wysyłaliśmy zaproszenia. Ale, jak to bywa w tej części roku harcerskiego, w większości każdy już miał zaplanowany swój obóz i nam odmawiał… Większość, ale nie wszyscy – Litwa odpowiedziała nam szybko i konkretnie. Xavier, który działa w naczelnictwie litewskim, z dużym entuzjazmem zgłosił chęć wspólnego obozowania. Zszokowała nas liczba zgłoszonych  uczestników. Było to aż 60 skautów. Xavier bez wahania oznajmił nam, że na nasz obóz pojedzie cały litewski nurt męski.

Po pewnych nieporozumieniach pomiędzy Włochami a Słowakami, Martin (drużynowy Słowacki), również wyszedł z projektu Eurocampu, gdzie oznajmiono Słowacji, że Federacja dofinansuje im wyjazd do Francji.

Nie ukrywam, mieliśmy spory problem z miejscem na tak liczny obóz. Miejsce jednak się znalazło przy pomocy namiestnika wilczków, Emila Zawadki i jego pamięci dotyczącej miejsc w których obozował. Po krótkiej rozmowie na Messengerze, w 2 minuty zmieniłem swoje plany na dzień i razem z Emilem pojechaliśmy w prawie dwugodzinną podróż do małej wioski na rozmowy z Sołtysem. Sołtys oraz mieszkańcy wioski byli do nas pozytywnie nastawieni i jeszcze tego samego dnia oglądaliśmy miejsce obozu.

Zostały niecałe 2 miesiące, zaczęło się szaleństwo. W tym samym czasie organizowaliśmy Harce Majowe na 7 drużyn liczących łącznie 60 harcerzy, co było znacznym przedsięwzięciem, a ja podchodziłem do matury… a tu międzynarodowy obóz. Piękny okres, w którym człowiek nie miał czasu na głupoty, a jednocześnie czas szybko mijał ze względu na dużą ilość obowiązków.

Nastał w końcy ten dzień!

Mamy to… Weekend przed wielkim obozem, jako mała 5 osobowa kadra jedziemy na jego miejsce, gdzie mieliśmy w planie naszykować go do pionierki oraz kilku innych elementów, w tym stworzyć miejsce dla Kraala na 12 osób. Osobiście przy tej okazji miałem również miło spędzone dwudzieste urodziny. Pionierka w tyle osób szła bardzo sprawnie, ale mimo to nie zrobiliśmy wszystkiego co zaplanowaliśmy. W niedzielę wróciliśmy do domów by, po kilku godzinach, następnego dnia z rana wyjechać z jednostką.

Pierwsze dni, jak zazwyczaj, to pionierka. Nie obyło się bez problemów – człowiek od drewna ładnie mówiąc, źle się zachował. Ciekawe też było tłumaczenie gościom z zagranicy zasad panujących w naszym kraju, gdzie nie można, tak o, ścinać drzew. Jednak przy pomocy lokalnych mieszkańców udało się szybko wszystko załatwić i pozyskać drewno.

Apel rozpoczynający obóz odbył się trzeciego dnia, po pionierce. Był piękny. Powiewające flagi, styl w jakim przebiegał, okrzyki zastępów w różnych językach – cudo.

Codziennie rano odbywała się wspólna Msza, gdzie pierwsze czytania były odczytywane w 3 językach, a Ewangelię goście mogli przeczytać osobno, podczas polskiego kazania, które następnie ksiądz powtarzał po angielsku. Cała Msza była w języku łacińskim. Naszykowaliśmy specjalne książeczki z tekstami, modlitwami i pieśniami. Z liturgicznych wspólnych obrzędów odbyła się również adoracja o zmroku, z światłem pochodni i marszem, podczas której każdy kraj miał 15 minut na indywidualne adorowanie Najświętszego Sakramentu w swoim języku. Po adoracji byliśmy świadkami litewskiego i słowackiego przyrzeczenia.

Gra to ważny element obozu, a taka gdzie rywalizacja jest na skale międzynarodową, dodaje jeszcze większego „powera”. Z 30 osobową kadrą chłopaki mogli w świecie II wojny światowej super wczuć się w fabułę. Język angielski od agentów z Londynu dało się przecież łatwo wyjaśnić. Można było spotkać wielu sojuszników jak i wrogów przed którymi się ukrywało.

Obóz miał swój oddźwięk w mediach – przyjechała do nas ekipa z ROHiS i nakręciła cały dzień z obozu, trafiając na finał gry! Mieliśmy również propozycję z TVP, ale oni niestety za późno nas zauważyli. W tajemnicy mogę powiedzieć, że relację z obozu i Wy będziecie mogli niedługo obejrzeć.

Dwa razy mieliśmy wspólne długie ogniska, uczyliśmy się nowych gier, jak i mogliśmy porównać swoje poziomy w ekspresji.

Każdy skaut zna życie obozowe i chociaż nie było dużo różnic, to ludzie z innego kraju nadali mu wyjątkowego uroku. Co jakiś czas, jak ktoś miał gest, zapraszał na posiłek szefa innej narodowości i nawet ja, z językiem angielskim „level średni na jeża”, na obiedzie u Litwinów miło sobie pogadałem i podziwiałem potężną zastępową pionierkę.

Gorące dni mijały nam szybko. W ramach wycieczki goście zwiedzili pozostałości po obozie koncentracyjnym w Treblince. My w międzyczasie, szykowaliśmy się na zakończenie obozu.

Moja jednostka pojechała w bardzo okrojonym składzie. Skupiając się na tej wesołej gromadce udało się mi podjąć szereg doskonałych decyzji i jeszcze lepiej poznać tych chłopaków. Warto zaznaczyć, że nawet na takim obozie liczy się nasza jednostka. Każda drużyna, oprócz wspólnej fabuły, miała też swoją własną oraz oddzielne gry i ogniska.

Nadszedł koniec obozu, a ze względu na Litwinów wracających dzień wcześniej, jeszcze przed zakończeniem Eurocampu odbył się Apel kończący. Nie wiem czy wiecie, ale Litwini nie świętują ostatniej nocy obozu. Coś przerażającego! Ze Słowacją ostatnie ognisko, nazywane u nas w hufcu „watrą”, spędziliśmy wesoło i do późna.

Mówiąc „do widzenia” mieliśmy w planach spotkać się razem przyszłym roku, a może i wcześniej z ZZ-tem. Chłopaki byli pod wrażeniem tego wyjazdu, wymieniali się naszywkami, paskami, kontaktami, uczyli się zwyczajów naszych gościu. Początek tego obozu był, jak widać, zawiły i bardzo nie pewny. Daliśmy jednak radę.

Jako szefowe i szefowie, zachęcam, nie bójcie się takiego wyzwania! Porozmawiajcie z jednostką, zdobywajcie kontakty. Razem ze swoim ZZ-tem zapiszcie się w historii środowiska, jako Ci którzy wspólnie zorganizowali obóz międzynarodowy. Z myślą Baden Powella – „Look for friends!” – „Szukajcie przyjaciół!”

Fot. na okładce: Skauci Europy – Środowisko Garwolińsko-Pilawskie

IMPEESA – drużynowy, który nigdy nie śpi

Naprawdę nie wiem jakie cechy ma dobry drużynowy. Nie mogę podać „5 cech idealnego drużynowego”. W skautingu łatwo wymyślać ponad miarę. Każdy harcerz, zastęp, drużyna potrzebują czegoś innego, nie ma więc uniwersalnego zestawu cech dobrego szefa jednostki. Ponadto mogę bazować jedynie na doświadczeniach tych paru poznanych przeze mnie drużynowych, paru osób, które jak matryca wycisnęły na mnie swoje spojrzenie na metodę, które to spojrzenie potem zinternalizowałem.

Uważam jednak, że dobrego drużynowego niezależnie której drużyny można określić mianem IMPEESA. Przydomek ten powstał, jak opisuje to William Hillcourt w biografii Baden-Powella1, „wśród granitowych głazów Matopos”, podczas niebezpiecznych walk z Matabelami. Chwila nieuwagi żołnierza mogła tam drogo go kosztować. Mógł on „wpaść żywy w zasadzkę i zostać wystawiony na niektóre z bardziej wyrafinowanych form tortur wroga”. BiPi wspominał potem, że „niebezpieczeństwo dodawało jednak niezbędnej pikanterii, czyniąc te pełne przygód dni najlepszymi w moim życiu”.

Baden-Powell wykonywał wiele zwiadów na wnioski Matabelów. Oddajmy jeszcze głos jego biografowi: „Podczas niektórych z jego najśmielszych rekonesansów było nieuniknione, że zostanie wykryty przez Matabele. Ale w jakiś sposób zawsze udawało mu się uniknąć wykrycia i dogonienia nawet przez najszybszych przeciwników (…). Wróg nigdy nie wiedział, gdzie B-P może się pojawić i z jakiego kierunku. Wydawał się czuwać w dzień i w nocy, jakby był jakimś niezwykłym stworzeniem, które może polować wiecznie bez odpoczynku. Zaczęto nazywać go Impeesa Wilk, który nigdy nie śpi. Uważał to przezwisko za jeden z najwyższych komplementów, jakie kiedykolwiek otrzymał.”

BiPi wiedział – bez obserwacji nie da się wygrać żadnej wojny. A przecież nie rozmawiamy o żadnej z ziemskich wojen, toczonych z niskich pobudek, wojen, które niosą jedynie zniszczenie. Naszym celem jest wojna nieporównanie ważniejsza, toczona nie z drugim człowiekiem, ale z mocami ciemności, wojna o powierzonych nam harcerzy, o ich świętość.

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, którego nigdy nie widziałem w Kraalu, gdy byłem przybocznym. Prawdziwy wędrownik bez krzty podstępu, bo wędrował od gniazda do gniazda swoich harcerzy. Do Kraala wpadał jedynie by zjeść, zawsze z deczka zirytowany, gdy owsianka nie była gotowa na czas i zaraz znikał, by obserwować chłopaków podczas gier, odwiedzać gniazda przy pionierkowaniu, sprawdzając bezpieczeństwo budowanych platform (i „przy okazji” poznać atmosferę, morale i najnowsze problemy w zastępie), czy rozmawiając z tymi harcerzami, którzy tej rozmowy ze swoim wodzem, starszym bratem, potrzebowali. Nota bene wracał do gniazda na Godzinę Drogi. Mam ten obraz wyryty głębokimi naprawdę bruzdami: drużynowego, szefa, wędrownika, który znajduje czas na Minutę (lub parę minut) Drogi. Dla mnie samego, po latach, gdy na obozie byłem drużynowym ze wszystkimi obowiązkami kierownika, był to ideał, do którego czasami dobiegałem, ale nigdy go nie osiągnąłem przez wszystkie dni obozu.

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który wysoko w Alpach organizował ze mną grę w ogonki w śniegu po kolana. Mieliśmy (francuski i polski ZZ) budować igloo2, ale niestety z powodu splotu wypadków niezaplanowanych musieliśmy improwizować, ratować to, co zostało z planu. Wtedy jego decyzja: gramy! Szybkie wytłumaczenie zasad, my z Kraalem jako sędziowie i zaczynamy. Później, po powrocie, usiedliśmy w lyońskim mieszkaniu drużynowego przy własnoręcznie zrobionym przez niego stole na zaciosy (sic!), żeby porozmawiać o wnioskach z gry. O problemach, które pokazała. GRA POKAZAŁA PROBLEMY? Błahe ogonki – błahe problemy, myślałem. Zgodzę się, nie była to gra bezproblemowa, ale nie wynikały z niej nie wiadomo jak ważne rzeczy, nie wywiązały się spory i kłótnie, więc nie byłoby dużo do obgadania. Grając wymieszaliśmy między sobą chłopaków z obu drużyn, aby mogli się poznać, ale oni unikali współpracy ze sobą. Język stanowił barierę. Tę barierę łatali w najłatwiejszy sposób – wyśmianie. Szybko sięgnęli po najprostszy z loci communes, jaki ma świat piętnastolatków – piłkę nożną. Mogliśmy z drużynowym francuskim obserwować, że mimo braku znajomości słów w polskim i odpowiednio francuskim języku, nasi zastępowi buczeli (mowa niezbyt wyrafinowana, ale za to międzynarodowo rozumiana), gdy któryś krzyknął nazwisko Lewandowskiego i odpowiednio Mbappé.

W trakcie dyskusji nad tym problemem znaleźliśmy wyżej opisaną przyczynę (bariera językowa). Potem przeszliśmy do poszukiwań rozwiązania – ZZ to było tylko preludium, czekał nas wspólny obóz. Cel mieliśmy prosto określony – przyjaźń polsko-francuska. Stwierdziliśmy, że jeśli chłopaki dobrowolnie tej bariery nie przeskoczą, to my im w tym pomożemy. Plan kolejnych gier na obozie zakładał, że nie było możliwości wygrać bez współpracy międzynarodowej. Czasami była ona trudna, czasami wymagała wielkiego nakładu sił całego zastępu, aby dogadać się z zastępem z drugiego kraju. Ale cel został osiągnięty, bo żegnając się na ostatnim apelu po Watrze, tam – pośrodku lubińskiego lasu w środku nocy, niejeden chłopak miał łzy w oczach, czego nie ukrył nawet wszechogarniający nas mrok.

Czy jest coś prostszego niż obserwacja chłopaków podczas ogonków? Perspektywa rozmowy o banalnej grze nie zakładała wniosków sięgających aż do obozu. Wodzu! A Ty kiedy bacznie obserwowałeś ogonki w swojej drużynie?

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który miał czas, aby pogadać ze swoim harcerzem. Być może przesuwało mu to niektóre rzeczy w planie, a Sądy Honorowe przeciągały się na noc. Być może rozmowy te zabierały mu cenne minuty snu, których nie zdoła zastąpić żadna kawa zrobiona nawet przez najlepszego przybocznego z rana. Można było mieć rzeczywiście wrażenie, że „nigdy nie spał”. Czy te rozmowy na obozie czy w ciągu roku przy kebabie coś dały? Przyniosły mierzalny efekt? Zadałem mu to pytanie już po obozie. Zapytałem wprost: „Myślisz, że to coś da?” Odpowiedź była równie lakoniczna: „Nie wiem”. „To po co to robimy?” Nie pamiętam całej odpowiedzi, potraktowanej z humorem, było to coś w stylu heheszków, że „nie liczy się owoców pracy na niwie Pańskiej”.

Nie wiem ile był w stanie poświęcić dla drużyny, tylko on mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale jednak swoim przykładem zrealizował słowa kardynała Wyszyńskiego: „Ludzie mówią: czas to pieniądz, a ja wam mówię: czas to miłość!”

Ściemniało się. Kształty rozpływały się już zanurzane w mroku nocy. Bi-Pi patrzył z wysokości wzgórza na wioskę, do której miał się podkraść, by podsłuchać plany wojenne Matabelów. Drużynowy zaś patrzył z wysokości swojego Kraala na resztę gniazd, jak wśród wielkiego, chłopięcego gwaru harcerze przygotowują swoje scenki. Zaraz pójdzie na ekspresję, gdzie nie tylko będzie grał, śpiewał i śmiał się ze swoją drużyną, ale będzie ją też bacznie obserwował, jak wilk, który nigdy nie śpi.

Przypisy:
1 Fragmenty tej biografii wykorzystane w artykule zostały przetłumaczone przez autora tekstu za wyd: W. Hillcourt,O.Baden-Powell, Baden-Powell. The Two Lives of a Hero, G.P. Putnam’s Sons, New York 1964, str. 131-132.

2 A w zasadzie jego francuską wersję, gdzie ściany są wykonane ze śniegu a dach z gałęzi sosnowych , która nazywają „schronieniem jurajskim” – l’abri jurassien


Fot. na okładce: Franciszek Krzemiński

Szymon Gontarczyk


Rodem z zachodniej ćwiartki Mazowsza, ale był drużynowym w Krakowie, a obecnie wałęsa się dużo po Warszawie i nawet jako przewodnik o niej opowiada. Skauting poznał przez zbyt intensywną naukę francuskiego, która doprowadziła go do filmików nagranych przez Scouts d’Europe. Stąpając mocno po ziemi ale głowę mając w chmurach, włóczy się też po innych miejscach, poznając ich piękno i kultywując zapomniane już ideały średniowiecznych wagabundów

Czy leci z nami pilot? Entuzjazm szefowania

Na końcu tekstu znajduje się link do artykułu w formie audio.

Szczęśliwy lud, który umie się cieszyć. Tacy zawsze chodzą w świetle Twego oblicza. Imieniem Twoim cieszą się nieustannie i wysławiają Twoją sprawiedliwość. Bo Ty jesteś ich pięknem i mocą, dzięki Twojej dobroci wzrasta nasza siła.
Ps 89, 16-18

Zmęczony tym, że wróciłeś do szkoły czy na studia? Masz na głowie jednostkę, swoje pasje, naukę, relacje. Trzeba przygotować zbiórkę, ZZ, a poza tym wypadałoby napisać plan pracy i znaleźć miejsce na zimowisko. Dużo? Tak, dużo. Zazwyczaj, jako szefowie, dużo mamy na głowie. Trochę taka nasza natura, że poza aktywnym uczestniczeniu w działaniach harcerskich, kierujemy przedsięwzięciami też na innych polach, takimi jak projekty na studiach czy praca w grupach podczas zajęć. Ale nie o przeładowaniu dzisiaj, a o czymś, o czym wypadałoby nie zapomnieć.

Kto jest w grze?

Ostatecznie chodzi o naszych podopiecznych. Poza tym, że my wiele się od nich uczymy, to oni również uczą się od nas. My jesteśmy tymi – jak głosi tekst mianowania szefa – którzy mają pokazywać im ideał i sami nim żyć. Czasem możemy zderzyć się ze ścianą – przychodzimy zmęczeni na zbiórkę i nie dość, że nam się nie chce, to nasi podopieczni też nie chcą współpracować. Dlaczego? Czy robię nieciekawe zbiórki? Czy powinienem przeorganizować pracę jednostki? Może ten plan w ogóle jest do kitu. A pomyślałeś, że to może być przygoda?

Do czego zmierzam – Mówimy często, że skauting to przygoda, ale kiedy organizujemy nasze działania przeżywamy je czasem jak przykry obowiązek. Przychodzimy na zbiórkę i robimy to, co zamierzaliśmy, ale bez entuzjazmu, zmęczeni, niewyspani, bo do późna dopinaliśmy plan.

Rolą szefa nie jest bycie męczennikiem, który wyrzuca maszynowo idealnie pedagogiczne koncepcje dla swoich dzieciaków. Oczywiście dobrze, jeśli takie będą, ale może nawet bardziej kluczową sprawą jest wejść i porwać ich w podróż – być tym, który idzie na ich czele i swoją pasją pokazuje, że coś w tym może być. Że warto popędzić za nim ku przygodzie.

Jako Akela nieraz widziałem różnicę pomiędzy oznajmieniem, że teraz jedna szóstka będzie zbierać chrust, a sytuacją gdzie wzywam chłopców i powierzam im “zadanie specjalne”, od którego bardzo wiele zależy. I w jednym i w drugim przypadku będą zbierać chrust, ale perspektywa jest zupełnie inna. A jeśli możemy pójść na tę misję razem z nimi i nauczyć ich jeszcze czegoś ciekawego na temat dobrego zbierania opału, to w ogóle jest bajka i najczęściej wejdą razem z nami w grę.

Może nie jesteś przekonany do jakiegoś elementu zbiórek i nie pozwala Ci on zanurzyć się razem z twoimi podopiecznymi w świat przygody? Masz tu pewną przestrzeń do dialogu – no bo skoro na kursie mówili, że coś jest w porządku, ale nie pamiętasz dlaczego albo niezbyt to zrozumiałeś, to coś w tym jednak może być. Warto zapytać innego szefa jak on to robi, napisać do Asystenta, Hufcowego czy Namiestnika, oni nie gryzą, a mogą pomóc Ci coś zrozumieć i wejść w tę grę szczerze i z przekonaniem, że to ma sens.

Kilka inspiracji

Często na zbiórce nie brałem udziału w grach razem z chłopakami, bo pilnowałem, pełniłem rolę sędziego. Nie ma w tym nic złego, ale czasem gra obędzie się bez tego. Więcej być może czasem skorzystają nasze wilczki, kiedy Stare Wilki będą również z nimi ruszać się, a nie tylko stać. Więcej skorzystają harcerze widzący, że Kraal też przebiega olimpiadę, co prawda poza rywalizacją, ale próbując swoich sił. Skorzystają wędrownicy, kiedy to Szef Kręgu zainicjuje piosenkę marszową i zachęci wędrowników do rozpoczynania kolejnych własnym przykładem.

Jeśli ten płomień ma buchnąć, to Ty często będziesz pierwszą iskrą. Być może nie od razu, ale również Twoi harcerze zobaczą, że można bez obaw przed wyrwaniem się przed szereg harcować i cieszyć się codziennością skautowania, porywając siebie nawzajem do przeżywania przygód i stawiania czoła wyzwaniom.

W skautingu doświadczyłem kilkukrotnie zjawiska śpiewu spontanicznego właśnie w tym momencie, kiedy był on potrzebny, kiedy był śpiewem w kłopotach. Jednym z takich przypadków była wędrówka letnia mojego Kręgu we Francji. Godzina już mniej więcej 21:00, zaczyna robić się ciemno. Po całym dniu marszu w skwarze każdy jest zmęczony. Łapię się na momentach, kiedy w marszu już bez świadomości pusto wpatruję się w asfalt i przestrzeń przede mną, chcąc tylko ujrzeć już cel dzisiejszego dnia i nocleg. Odciski już spowszedniały, chodź nie dają o sobie do końca zapomnieć. Dochodzimy kręgiem do wniosku, że jest ciemno, nic nie jeździ już pośród tych pól i że chcemy jeszcze dziś pokonać te kilka kilometrów. Ktoś zaczął coś śpiewać, dalej poszło już samo. Sprawnym marszowym tempem motywując się każdą kolejną piosenką, którą znaliśmy, od szant przez pieśni religijne (właściwie wszystko po kolei, co znaliśmy) darliśmy kolejne milimetry podeszw naszych butów, aż nie doszliśmy zmęczeni na polankę noclegową. Zmęczeni, ale szczęśliwi i dumni z siebie, że daliśmy radę. Doszliśmy dlatego, że marazm przeszedł w entuzjazm.

Słowo o planowaniu

Jednak bycie gotowym do wejścia w grę wymaga  wcześniejszego zadbania o własne potrzeby. Musisz się wyspać przed zbiórką, przygotować plan w miarę możliwości nie na ostatnią chwilę, wtajemniczyć w niego przybocznych, wcześniej poinformować zastępowych co będzie się działo itp. Niemniej jednak Twój stosunek do tego, co chcesz zrobić jako szef, czy widzisz w tym sens, może ostatecznie pozwolić Ci wejść w przygodę lub nie. Możesz jedynie podać uczestnikom rozkład lotu lub być pilotem, który pozwoli im wzlecieć głową ponad chmury. 

Podsumowując

Czy planując bierzesz pod uwagę kryterium zabawy? Czy to, co próbujesz sprzedać swoim harcerzom, wilczkom czy wędrownikom, jest dla Ciebie fajne, pociągające? Może od tego powinniśmy zacząć? W moim przekonaniu najlepszym sposobem, żeby oni dali się porwać, to najpierw samemu zrobić coś z “błyskiem w oczach”. A więc to, że nie idzie, nie musi być kwestią Twojego braku umiejętności pedagogicznych czy złego planu. Plan może być świetny, ale musisz go poczuć. Poczuć, że on ma sens i prowadzi w dłuższej perspektywie do celów, jakie sobie postawiłeś. A Ty naprawdę masz wpływ na swoich podopiecznych. Robisz bardzo ważną robotę i możesz ich nauczyć swoim przykładem, jak traktować jako przygodę wyzwania, jakie postawi przed nimi życie. Może dzięki Tobie nauczą się naprawdę “uśmiechać się i śpiewać w kłopotach”. Słowem- spełniaj swoje cele przez przeżywanie dobrej przygody razem z tymi, którzy zostali Ci powierzeni.

Dobrej zabawy, dobrej gry, dobrej przygody!

Źródła:
https://otwarteniebo24.pl/magazyn/walka-duchowa/item/183-co-biblia-mowi-o-radosci-wersety

Fot. na okładce: Marcin Zakaszewski

Wojciech Kamiński


Przyboczny, Akela, obecnie dumny drużynowy 1.Drużyny Puławskiej. Pasjonuje go psychologia, którą studiuje na KULu. Interesuje się muzyką (szczególnie śpiewem!), historią, edukacją oraz poezją. Fan audiobooków. Ekspresja to zdecydowanie jego obsesja.

Solarygrafia. Słońce, papier i czas.

Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 11. czerwca 2023r.
Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.

Piotr Wąsik: Znajdujemy się w obserwatorium astronomicznym w Czechach, po spotkaniu dotyczącym solarygrafii i rozmawiamy z Maciejem Zapiórem, który jest jednym z organizatorów tego spotkania. Cześć Maćku!

Maciej Zapiór: Cześć

PW: Możesz na początku powiedzieć coś o sobie, kim jesteś, skąd się tu wziąłeś, a także o tym miejscu.

MZ: Jestem Maciek, pochodzę z Wrocławia. We Wrocławiu w latach 90. poznałem harcerstwo, pod koniec lat 90. poznałem FSE i z całą drużyną przeszliśmy do FSE. Byłem we Wrocławiu drużynowym i wtedy nawiązaliśmy kontakt z czeskimi skautami i nawet udało się zorganizować w 2004 roku polsko-czesko-francuski obóz w Czechach. To takie były moje początki z Czechami. A potem, na początku XXI wieku zacząłem współpracować z obserwatorium w Ondřejowie, gdzie się teraz znajdujemy. Przyjechałem na praktyki, a potem byłem tutaj rok na Erasmusie, gdzie poznałem moją żonę, bo moja żona jest Czeszką, z Pragi. I po różnych życiowych drogach wiodących z Wrocławia, poprzez Majorkę znaleźliśmy się znowu z rodziną w Czechach. Jestem pracownikiem Czeskiej Akademii Nauk. Pracuję tutaj w Instytucie Astronomicznym, który posiada obserwatorium. Ja sam jestem fizykiem Słońca i jestem kierownikiem Spektrografu Słonecznego. Moje zainteresowania naukowe to są protuberancje słoneczne, metody obserwacyjne, analiza danych.

Wykład Macieja Zapióra na spotkaniu solarygrafów 10.06.2023r., fot. Kasia Kaczmar

PW: Dzięki. To trochę już wiemy o Tobie, a teraz ta druga część. Jesteśmy po spotkaniu dotyczącym solarygrafii. Mógłbyś opowiedzieć czym ona jest?

MZ: Solarygrafia jest techniką, w której wykorzystujemy bardzo proste przedmioty, żeby wykonać zdjęcie. Proste przedmioty to są na przykład aluminiowe puszki po napojach, po szamponach, bombonierki po cukierkach, które można szczelnie zamknąć, tak, żeby do środka nie dostawało się żadne światło. Z wyjątkiem tego, że światło przechodzi przez mały otworek wykonany igłą. Ta metoda nazywa się „fotografia otworkowa” albo jeszcze z łaciny camera obscura. Zjawisko camery obscura było znane już w starożytności. Nie potrzebujemy żadnych elementów optycznych, bo elementem optycznym jest brak elementu. Możemy sobie wyobrazić, że na jednej ścianie tego naszego pudełka czy aparatu po prostu czegoś brakuje. Brakuje kawałka ściany w postaci tego otworka. Wykorzystujemy zasadę prostoliniowego rozchodzenia się światła i w ten sposób na wewnętrznej ścianie naszego aparatu tworzy się odwrócony obraz tego, co znajduje się przed aparatem. To jest pierwsza część techniki. Druga część techniki wykorzystuje światłoczułość czarno-białego papieru fotograficznego, który zwykle wykorzystujemy do robienia końcowych odbitek fotografii czarno-białej. W fotografii analogowej jest tak, że po naświetleniu negatywu wkładamy go do powiększalnika i pod powiększalnikiem na tym papierze fotograficznym powstaje negatyw negatywu, czyli pozytyw. Jeżeli używamy tego papieru zgodnie z przeznaczeniem, które wymyślił producent, to musimy go potem wywołać, utrwalić i mamy czarno-białe zdjęcie. Odbitkę po prostu. Natomiast w solarygrafii wykorzystujemy ten papier jako negatyw. Ten papier wkładamy do puszki, do kamery i poddajemy go długiemu naświetlaniu bez wywołania. Własnością tego papieru jest to, że jeśli jest ekstremalnie prześwietlony, to on sam się wywołuje. Bez wywoływacza. Wobec czego po czasie naświetlania, który może wynosić nawet pół roku, obraz już jest. Ale jest nietrwały, ponieważ cały czas, gdy padają na niego fotony światła, to tam się cały czas rejestruje obraz. Jakbyśmy wyciągnęli ten negatyw, ten papier z kamery i umieścili go na słońcu, to za chwilę by zniknął. Po prostu się cały znowu zaświetli. Dalszy krok to jest zeskanowanie tego papieru, żeby go utrwalić w formie cyfrowej. Gdy zeskanujemy to już mamy obraz, a oryginalny negatyw możemy zachować do archiwizacji dla potomnych albo po prostu o nim zapomnieć, bo już mamy ten obraz w postaci cyfrowej. Kolejny krok to postprodukacja metodami cyfrowymi, w jakimś programie graficznym. Dzisiaj to jest kilka kliknięć. Do zrobienia z negatywu pozytyw – to jest jedno kliknięcie. Drugie kliknięcie to jest zrobienie obrazu lustrzanego, bo jak wspomniałem w camera obscura obraz jest odwrócony. A trzecim kliknięciem może być na przykład automatyczna korekcja kolorów i już mamy gotowe zdjęcie solarygraficzne. Można dłużej się pobawić metodami bardziej profesjonalnymi, można podciągnąć kolory, kontrast, ewentualnie wykadrować coś, ale to już wszystko zależy od indywidualnego podejścia danego solarygrafisty.

PW: Wykorzystanie skanera oznacza, że to jest technika stosunkowo nowa, tak?

MZ: Zgadza się. Ta technika została rozpropagowana około roku 2000 przez dwóch Polaków i Hiszpana: Pawła Kulę, Sławomira Decyka i Diego Lópeza Calvína.Oni przynieśli do tego projektu, do tej techniki różne swoje doświadczenia z różnych dziedzin. Są fotografami, ale każdy zajmuje się troszeczkę czymś innym. W roku 2000 opublikowali tą metodę w internecie i zachęcili ludzi do fotografowania nieba, pozycji słońca, za pomocą własnoręcznie wykonanych w domu aparatów fotograficznych w różnych częściach świata. To był ich projekt „Solaris 2000”, który zakładał, że mówimy, jak to zrobić, a każdy w swoim miejscu, w swoim kraju robi to po swojemu, z materiałów, które może znaleźć pod ręką. Potem przez internet, gdyż to były początki internetu, my zbieramy te efekty i publikujemy w jednym miejscu, na jednej stronie.

Zdjęcie solarygraficzne, fot Maciej Zapiór. Źródło: Analemma.pl

PW: A Ty, kiedy się zainteresowałeś i zająłeś solarygrafią?

MZ: Ja pierwszy raz usłyszałem o solarygrafii w 2005 r. Nawet to pamiętam dokładnie, bo oglądałem reportaż w TVP Wrocław. Trafiłem na połowę. I zobaczyłem zwariowanych ludzi, którzy biegają z puszkami po napojach po lesie i zbierają je, a potem wyciągają je i mówią, że na tych obrazach widać Słońce. Ponieważ interesuję się fotografią od dawna, (nawet chciałbym tutaj podziękować mojemu pierwszemu drużynowemu Krzyśkowi Billewiczowi, za to, że mi pożyczał swojego Zenita i mogłem się bawić w fotografię w latach 90.) studiowałem astronomię i to był taki punkt przecięcia fotografii i astronomii. Jak sobie przypominam ten moment, to stwierdziłem „Aha! Będę zawsze miał coś do roboty, do końca życia!”. Bo ciekawe jest to właśnie, że jedno zdjęcie robi się długo – nawet pół roku. Pół roku to jest taki kanoniczny czas naświetlania pomiędzy przesileniami – letnim i zimowym. Tak powinno być, nie dowolne pół roku, ale mniej więcej od 21 grudnia do 21 czerwca albo na odwrót. Wtedy złapiemy wszystkie możliwe położenia Słońca na niebie.

PW: No dobrze. Wiemy już skąd solarygrafia w Twoim życiu, ale też przy okazji pojawia się pytanie o astronomię. Nie jest to zbyt popularna dziedzina i wydaje mi się, że młodzi ludzie, którzy chcą iść na ten kierunek studiów, mogą się zastanawiać, czy rzeczywiście jest sens w to iść zawodowo. Co o tym myślisz? Wybierać astronomię, czy traktować to jak hobby, którym można się zafascynować, ale nie da się z tego wyżyć? Jak to odbierasz?

MZ: No to krótko. Jestem astronomem.

PW: Mhm. Da się!

MZ: A długo… No cóż, warto podążać za swoimi marzeniami. Oczywiście dzisiejsza astronomia to nie jest już romantyczne pokazywanie gwiazd swojej dziewczynie podczas ciepłej letniej nocy na trawce. Dzisiaj to już właściwie 90% czasu siedzi się przy komputerze. Z resztą jak w większości prac nie fizycznych, tylko umysłowych. Natomiast astronomia sama w sobie oferuje takie dotykanie Wszechświata. Może nie fizycznie, ale metodami obserwacyjnymi i też intelektualnymi. Jeżeli kogoś to interesuje, to o to chodzi! Dzisiaj bardzo ciężko jest dokonać jakiegoś odkrycia ważnego, w astronomii czy też w innych dziedzinach nauki. Ale kariera naukowa oferuje taki dynamizm w życiu, który pochodzi z różnych miejsc. Bo na przykład, w moim przypadku, ja jestem obserwatorem Słońca, to jest taki dynamizm dnia i nocy. Obserwuję Słońce w dzień, Słońce musi być nad horyzontem. Drugi taki dynamizm ciekawy to na przykład rytm konferencji naukowych. Te konferencje odbywają się w różnych częściach świata i to jest ciekawe, że można spotkać nowych ludzi i odwiedzić ciekawe miejsca. Ja dzięki astronomii, jak to się mówi, zwiedziłem pół świata. Inny na przykład ciekawy cykl to jedenastoletni cykl aktywności słonecznej. To jest jeden z dłuższych cyklów. Co jedenaście lat Słońce jest bardziej aktywne, pojawia się więcej obiektów, które są ciekawe do obserwacji, czyli tak jak wspomniałem na przykład protuberancji słonecznych, które obserwuję. Ale też jest więcej plam słonecznych, rozbłysków słonecznych, koronalnych wyrzutów materii itd. To jest taki inny kolejny rytm, przez który człowiek musi się dostosować do Słońca, a nie na odwrót. Astronomia dzisiaj to, jak wspomniałem, nie patrzenie w gwiazdy, ale astrofizyka. Jest to analiza pewnych zjawisk, które może nie są bardzo spektakularne, ale są ciekawe. Ja się zajmuję teraz projektem, w którym próbuję zmierzyć, czy prędkość atomów zjonizowanych jest inna od prędkości atomów neutralnych w protuberancjach słonecznych. Grupa ludzi, którzy zajmują się symulacjami i teorią plazmy w protuberancjach na Wyspach Kanaryjskich odkryła w swoich symulacjach, że tak powinno być. To znaczy, że jak są przepływy plazmy na Słońcu, to w pewnych chwilach prędkości jonów i atomów neutralnych są różne. One się tak jakby oddzielają od siebie na chwilę, a potem się znowu mieszają i możemy mówić, że są razem, ale przez chwilkę, rzędu sekund albo minut, te atomy mają różną prędkość. No i ja mam do dyspozycji spektrograf słoneczny, który umożliwia obserwację promieniowania pochodzącego od różnych jonów czy atomów neutralnych i za pomocą technik spektroskopicznych, jestem w stanie to zmierzyć, chociaż te efekty są bardzo małe, słabe. Dużo pracy ostatnio kosztowało mnie oddzielenie szumu od sygnału w pewnych obserwacjach.

PW: Czyli podsumowując, jakbyś jeszcze raz miał wybrać czy iść w astronomię, to byś się zdecydował.

MZ: Tak

PW: Okej, a mając swoje doświadczenie i pewne rzeczy, którymi się zafascynowałeś, bo rozumiem, że byłeś drużynowym, tak? Czy wykorzystywałbyś jakieś techniki obserwacji astronomicznej albo samej solarygrafii w swojej drużynie, dawał chłopakom na sprawności, wykorzystywał w grach i próbował ich zapalić do tego?

MZ: Tak. Może jako pierwsze o fotografii powiem, a o astronomii za chwilę. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają obóz w Rząsinach w 2005 roku, którzy mogą opowiedzieć, jakie rzeczy się tam działy. A działy się tam rzeczy takie, że mieliśmy ciemnię fotograficzną na obozie w lesie. Było tak, że z jednego namiotu zrobiliśmy namiot – ciemnię. Wykorzystaliśmy to, że jakieś 50 czy 100 metrów od nas, były pierwsze zabudowania, których nie widzieliśmy z obozu, ale były i podciągnęliśmy prąd do powiększalnika. Mieliśmy wodę bieżącą, bo niedaleko był hydrant no i w nocy, w namiocie „dziesiątce”, jak się zakryje wszystkie otwory, to jest tak ciemno, że można wywoływać zdjęcia metodami analogowymi. I a propos takich harcerskich rzeczy, to można powiedzieć, że sprzedałem ten pomysł harcerzom na początku i powstała nowa funkcja fotografa. Nie było kronikarza, ale był fotograf. I on się przez cały rok, do obozu przygotowywał do tego, żeby nauczyć się robić zdjęcia. I to też jest taka rada, że można funkcje w zastępie tworzyć, jak się chce. Nikt nie powiedział, że mają być tylko w jakimś podręczniku dla drużynowych wybrane. Jeżeli chłopacy chcą przygodę i chcą na przykład polecieć na księżyc, to musi być funkcja nawigatora, pilota, biologa itd. A jeżeli chcemy zrobić coś tak prostego, jak ciemnia fotograficzna na obozie, to wystarczy, że wymyślimy, że nie będzie kronikarza, ale zamiast niego będzie fotograf. No i na tym obozie w 2005 r. udało się to zrobić. Harcerze spędzali tam w ciemni długie godziny w nocy. Tak się mówi, że noc jest od spania, ale kiedy zrobić zdjęcia? Tylko w nocy jest wystarczająco ciemno. Na tym obozie fotografia była wykorzystana jako element fabuły wielkiej gry. Trzeba było szybko zrobić zdjęcia i je wywołać, miały się one znaleźć w kronikach z wypraw zastępów i był również konkurs fotograficzny na obozie. Jeżeli chodzi o solarygrafię to poznałem ją dopiero po tym obozie. Gdybym wiedział wcześniej, to na pewno byłaby na obozie. Natomiast jeśli chodzi o astronomię, to parę rzeczy próbowałem i ciekawe rzeczy mogą wyjść, bo na przykład nad ziemią lata Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Jej przelot nad danym punktem na Ziemi trwa kilka minut, w zależności od orientacji i bardzo jasno świeci, powiedzmy, że jak Wenus. Dla niewtajemniczonych – nie da się tego pomylić z niczym innym. Czas i pozycję tego przelotu można znaleźć wcześniej, np. dzień lub dwa do przodu. Można to wykorzystać w grze, np. gra pt. „Trzej Królowie szukają miejsca narodzin Pana Jezusa, tam, gdzie ukazała się gwiazda”. Można znaleźć efemerydę, czyli taką prognozę mówiącą, gdzie i kiedy ukaże się i zniknie stacja kosmiczna. I wtedy w grze trzeba iść za gwiazdą, a z pewną dokładnością do azymutu, jeżeli obserwują może być finał. I nawet udało mi się ten koncept przeprowadzić. Da się.

PW: A to wymagało jakiegoś przygotowania wcześniej? Żeby chłopacy mieli jakąś, choćby podstawową wiedzę. Bo wydaje mi się, że jeżeli ktoś totalnie nic nie wie, to może nie załapać o co chodzi.

MZ: Miałem taki epizod w życiu, że byłem drużynowym 1. Drużyny Litomierzyckiej w Czechach parę lat temu i mieliśmy jeden z wyjazdów tutaj do Ondřejowa do obserwatorium, bo chciałem pokazać chłopakom czym się zajmuję i że astronomia może być ciekawa. No i dzień wcześniej, ponieważ te przeloty Stacji Kosmicznej są kilka dni z rzędu, i pokazałem im jak wygląda ten przelot, żeby widzieli, co mają obserwować, no a potem już była gra nocna. Zostali zbudzeni i zostało im powiedziane, że będzie przelot za około 5-10 minut, musicie obserwować wszyscy razem niebo i macie iść tam, gdzie Stacja zniknie. Nie jest dobrze rzucić ich na głęboką wodę, żeby obserwowali to, czego nie znają. Można przeprowadzić jakiś kurs, poczytać troszeczkę o niebie i opowiedzieć, a przede wszystkim pokazać, jak to wygląda, bo gdy zobaczysz ten przelot, to nie pomylisz go z niczym innym.

PW: To jeszcze na koniec pytanie o solarygrafię. Gdzie szukać informacji? Jak robić, jak zacząć? Wiadomo, że można spotkać takich ludzi jak Ty, którzy jakoś w to wprowadzą, ale jeżeli ktoś nie ma kontaktu i dostępu do takich osób, a chciałby zacząć, to jak szukać informacji?

MZ: Będzie lokowanie produktu: analemma.pl. To jest strona naszego projektu solarygraficznego. Na to, żeby powiedzieć czym jest analemma, to niestety nie ma już miejsca w tym wywiadzie, ale na tej stronie można poczytywać co to jest. My publikujemy tam nasze rezultaty i projekty solarygraficzne. Tam można znaleźć odnośniki do dalszych stron, a te to na przykład solarigrafia.pl, solarigrafia.com. Na Facebooku jest grupa SOLARIGRAFIA. Miałem sprawdzić, ile tam jest ludzi… (3289 – red.) W każdym razie jest to grupa światowa. I tam można się zapytać, dlaczego moje zdjęcia nie wychodzą i znajdą się ludzie, którzy odpowiedzą. Od takich rzeczy bym zaczynał. Można też przyjechać na spotkanie solarygrafistów, które zaczęły się w Polsce i były trzy w Karkonoszach w latach 2016-18, a teraz udało się zorganizować międzynarodowe spotkanie solarygrafistów, gdzie można było wymienić poglądy, doświadczenia albo po prostu zapytać się innych doświadczonych kolegów, co robię źle i jak zrobić, żeby było dobrze. Teraz się to spotkanie skończyło, siedzimy sobie już po wszystkim. Ja się bardzo cieszę, że się to odbyło, bo byli ludzie z różnych części Europy, nawet jeden uczestnik z Portugalii. A poza tym dużo Polaków, Czesi, Słowak, Ukrainiec, Brytyjczyk. I jeszcze była sesja online: Finlandia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanada i Hiszpania.

Zdjęcie solarygraficzne, fot. Maciej Zapiór. Źródło: Analemma.pl

PW: Dzięki wielkie za rozmowę! Mam nadzieję, że chociaż kilka osób uda się nam zapalić do tego, żeby jakieś elementy tej techniki wdrażać w swoich jednostkach albo samemu się zapalać i mając takie przykłady iść za swoimi pasjami. Może niekoniecznie w astronomię, ale w takie dzięki którym można dotykać gwiazd. Dzięki!

MZ: Dziękuję za rozmowę!

Fot. na okładce: Ernest Benicki

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.