Avioth 2023, czyli pół Europy dla wymiaru Europa

Przypadkowe zaproszenie 

Nasza przygoda jako pierwszych Polaków na belgijskiej pielgrzymce wędrowników do Avioth rozpoczęła się jeszcze w zeszłym roku na Vezelay. Po bojach o flagi narodowe i pomocy w odzyskaniu naszej przez belgijskich wędrowników, nawiązaliśmy ze sobą kontakt, pogadaliśmy oraz powymienialiśmy się wrażeniami z wędrówki. Mimochodem Belgowie wspomnieli, że oni na Vezelay są co dwa lata, a w inne odbywa się cyklicznie ich własna pielgrzymka wędrowników – Avioth. Dostaliśmy zaproszenie i powiedzieliśmy radośnie, że może ich odwiedzimy. 
 
Przygotowania i podróż 

Po kilku miesiącach myśl o pielgrzymce powróciła i padło konkretne pytanie: czy jedziemy? Dobra, jedziemy! Hufcowy skontaktował się z Belgami, żeby dograć szczegóły i szybko płynnym angielskim udało się dogadać. Miesiące mijały i pielgrzymka była coraz bliżej. W naszych głowach jawiły się koncepcje: samolot tutaj, potem bus, zwiedzanie tam i tutaj… ale trochę to nie pasowało, bo sama pielgrzymka zaczynała się gdzieś na uboczu… wreszcie ktoś zażartował, że może samochodami. Dobre sobie, 1500 kilometrów w jedną stronę, niby fajnie, ale kierowcy, samochody, i to wszystko, co może się wydarzyć po drodze. Ale pomysł kiełkował aż urósł do większych rozmiarów – okazało się to opcją naprawdę tanią, a większość z nas była kierowcami z kilkuletnim stażem. Dobra, mamy samochody? Mamy. No to jedziemy. W międzyczasie udało się też uzyskać dofinansowanie, można było wyruszać. Droga samochodem wyliczona była na około 1500 kilometrów, z Puław przez Warszawę (gdzie odbieraliśmy Piotra z 5. Warszawskiego, który zdecydował się z nami wyruszyć) aż do Florenville, po drodze odwiedziwszy jeszcze niemiecką Koblencję. Okazało się, że ten sposób transportu wygrywa nie tylko ceną, ale i wrażeniami – komunikacja pomiędzy samochodami przez krótkofalówkę, długie rozmowy i wiele pięknych widoków po drodze to tylko niektóre jego zalety. 

Jak w domu 

Wreszcie dotarliśmy. Wysiedliśmy na belgijskiej ziemi, posortowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w pierwszy, 8 kilometrowy odcinek. Była już noc, ale jeszcze tego dnia czekało nas wieczorne ognisko i rozlokowanie. Już wtedy, po raz pierwszy doświadczyliśmy pomocy naszych braci Belgów. Jeden z nich, w trakcie swojej trasy autem wypatrzył nas, zatrzymał się na poboczu, nawiązał kontakt i zapytał, czy nie potrzebujemy podwózki. Było nas za dużo i chcieliśmy przejść tę trasę całym kręgiem (no i mieliśmy za sobą kilkanaście godzin w samochodzie, wędrówka była ulgą), więc podziękowaliśmy, ale było to miłe z jego strony. Po dotarciu na polanę zostaliśmy przywitani przez Namiestnika Wędrowników – Reinouda. Na wieść, że jesteśmy tymi Polakami, którzy mieli przyjechać, Belgowie bardzo się ucieszyli. Przedstawili się nam i powiedzieli o planie reszty dnia, zapytali, czy niczego nam nie brakuje i możemy śmiało o wszystko pytać.  

Wieczorne ognisko ze świadectwami przed Wymarszem było pierwszą okazją na zapoznanie się z tutejszymi obyczajami. Ognisko zaczęło się grą podobną do naszego tańca podczas „Czerwonego pasa” a, później Belgowie zaprosili nas do nauczenia ich jakiejś polskiej piosenki, co było bardzo miłe. Dalej scenki i świadectw, i tu ciekawy wątek, bo niby o tym wiedzieliśmy, ale Wam również należy się wyjaśnienie, mianowicie w Belgii bardzo popularne są dwa języki – Francuski i Flamandzki. Duża część Belgów mówi też komunikatywnie po angielsku. Świadectwa były bardzo piękne, a mogliśmy je zrozumieć dzięki pomocy naszych braci wędrowników, którzy tłumaczyli nam doraźnie zarówno belgijski jak i flamandzki. Zakończyło się wspólnym Salve Regina i ciszą, trwającą aż do porannej modlitwy. 

Kolejnego dnia pełną parą przywitała nas belgijska pogoda, czyli mżawka i silny wiatr. Po śniadaniu i wystruganiu zastępczego drzewca na sztandar ruszyliśmy w drogę do kościoła na poranną Mszę Świętą. Nie zawiedliśmy się, bo zwyczajny kościółek w małej miejscowości zdumiewał ilością malunków i szczegółów. Był po prostu piękny, co można zobaczyć na zdjęciu. 

poranna Msza Święta w Puilly-et-Charbeaux

Na trasie czekało nas wiele przygód i pięknych widoków. Wielkie sięgające po horyzont zielone pola, pastwiska oraz bunkry – świadkowie dawnej historii, umocnienia linii Maginota. Dużą ulgą była kąpiel w lodowatej rzece, pozwalająca się odświeżyć i zahartować charakter. W trasie było także miejsce na różaniec i spontaniczne spotkania z innymi kręgami Belgów, w tym cenne rozmowy i wymianę doświadczeń. Nie zabrakło też ciszy i refleksji drogi, tak ważnej w naszym wędrowniczym stylu. Nadszedł wieczór i cel naszej wędrówki, a więc bazylika w Avioth, snująca się w mroku oświetlanym pojedynczymi latarniami. Zjedliśmy wspólnie z Belgami kolację, wymieniając się naszymi narodowymi potrawami, po czym wyruszyliśmy na procesję z pochodniami odmawiając wspólnie różaniec. Każdy z kręgów miał odmówić po 5 dziesiątek, każdy ofiarując w intencji jednego z pięciu wędrowników, który tej nocy miał składać swój Wymarsz. Wymarsze również odbyły się w dwóch językach, czyli francuskim i flamandzkim. Zaraz po nich śpiewając przeszliśmy pod bazylikę, gdzie po odśpiewaniu Les trois routes wkroczyliśmy zwyczajem przedwiecznych pielgrzymów do środka, gdzie czekała nas adoracja, pełna pięknych śpiewów i muzyki. 

przygotowania do Wymarszu

W niedzielę, podczas uroczystej Mszy świętej pod przewodnictwem arcybiskupa Treanora, po której odbył się apel końcowy, a także podziękowania ze strony Belgów za obecność i nasze zaproszenie ich na Święty Krzyż. Wymieniliśmy się naszywkami naszych regionów i byliśmy gotowi do drogi powrotnej, wymieniając z Belgami ostatnie pozytywne słowa i okazując wzajemną wdzięczność, że mogliśmy się spotkać w tak pięknych okolicznościach. 

Refleksja końcowa 

Był to czas może krótki, ale bardzo poruszający. Dla mnie czymś niesamowitym było doświadczyć rozmów z Belgami na najróżniejsze tematy i zauważyć, jak niewiele się od siebie różnimy. Jak wspólne mamy przeżycia i doświadczenia, i że mimo bariery wielu kilometrów, kiedy się spotkaliśmy, to podobnie jak w Polsce, mogliśmy się potraktować jak bracia i poczuć jak wielka skautowa rodzina. O wiele lepiej przeżyć tę pielgrzymkę pozwolił nam fakt wielkiej pomocy językowej Belgów, bo zawsze byli gotowi przetłumaczyć nam kluczowe informacje i wyjaśnić, co powinniśmy robić. 

Usłyszałem od jednego Akeli, że najbardziej w byciu szefem inspiruje go to, że dużo uczy się od swoich chłopaków, a przecież ja miałem dokładnie takie same refleksje po jakimś czasie mojej służby!  Niby to proste, ale doświadczenie tego, że metoda działa niezależnie, nie tylko w różnych częściach Polski, ale też świata, było dla mnie czymś bardzo budującym. Nasi belgijscy bracia zadbali o to, żebyśmy się mogli poczuć w miejscu dla nas nieznanym, jak w domu. I rzeczywiście tak się czuliśmy – zaopiekowani, wsparci i pewni tego, że jesteśmy ważną częścią tej pielgrzymiej społeczności. Później okazało się, że byliśmy pierwszymi Polakami na Avioth. Mamy szczerą nadzieję, że nie ostatnimi! Jak mówił później Andrzej, nasz hufcowy:  
,,Avioth było dla nas niezwykłym przeżyciem, wielką inspiracją i czymś, co zostanie z nami na długo. Jadąc na Vezelay pamiętajmy, że nie tak daleko stąd odbywa się pielgrzymka, która może nie jest równie spektakularna, ale pozwala na takie przeżycie wymiaru europejskiego, jakie nie jest możliwe w żadnym innym miejscu.” 

Dobrej drogi i poszukiwania pięknego doświadczenia Europy chrześcijańskiej życzy Krąg Szefów z Puław. 

ad Mariam Europa! fot. Marcin Zakaszewski

fot. na okładce: Wojciech Kamiński

Wojciech Kamiński


Przyboczny, Akela, obecnie dumny drużynowy 1.Drużyny Puławskiej. Pasjonuje go psychologia, którą studiuje na KULu. Interesuje się muzyką (szczególnie śpiewem!), historią, edukacją oraz poezją. Fan audiobooków. Ekspresja to zdecydowanie jego obsesja.

IMPEESA – drużynowy, który nigdy nie śpi

Naprawdę nie wiem jakie cechy ma dobry drużynowy. Nie mogę podać „5 cech idealnego drużynowego”. W skautingu łatwo wymyślać ponad miarę. Każdy harcerz, zastęp, drużyna potrzebują czegoś innego, nie ma więc uniwersalnego zestawu cech dobrego szefa jednostki. Ponadto mogę bazować jedynie na doświadczeniach tych paru poznanych przeze mnie drużynowych, paru osób, które jak matryca wycisnęły na mnie swoje spojrzenie na metodę, które to spojrzenie potem zinternalizowałem.

Uważam jednak, że dobrego drużynowego niezależnie której drużyny można określić mianem IMPEESA. Przydomek ten powstał, jak opisuje to William Hillcourt w biografii Baden-Powella1, „wśród granitowych głazów Matopos”, podczas niebezpiecznych walk z Matabelami. Chwila nieuwagi żołnierza mogła tam drogo go kosztować. Mógł on „wpaść żywy w zasadzkę i zostać wystawiony na niektóre z bardziej wyrafinowanych form tortur wroga”. BiPi wspominał potem, że „niebezpieczeństwo dodawało jednak niezbędnej pikanterii, czyniąc te pełne przygód dni najlepszymi w moim życiu”.

Baden-Powell wykonywał wiele zwiadów na wnioski Matabelów. Oddajmy jeszcze głos jego biografowi: „Podczas niektórych z jego najśmielszych rekonesansów było nieuniknione, że zostanie wykryty przez Matabele. Ale w jakiś sposób zawsze udawało mu się uniknąć wykrycia i dogonienia nawet przez najszybszych przeciwników (…). Wróg nigdy nie wiedział, gdzie B-P może się pojawić i z jakiego kierunku. Wydawał się czuwać w dzień i w nocy, jakby był jakimś niezwykłym stworzeniem, które może polować wiecznie bez odpoczynku. Zaczęto nazywać go Impeesa Wilk, który nigdy nie śpi. Uważał to przezwisko za jeden z najwyższych komplementów, jakie kiedykolwiek otrzymał.”

BiPi wiedział – bez obserwacji nie da się wygrać żadnej wojny. A przecież nie rozmawiamy o żadnej z ziemskich wojen, toczonych z niskich pobudek, wojen, które niosą jedynie zniszczenie. Naszym celem jest wojna nieporównanie ważniejsza, toczona nie z drugim człowiekiem, ale z mocami ciemności, wojna o powierzonych nam harcerzy, o ich świętość.

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, którego nigdy nie widziałem w Kraalu, gdy byłem przybocznym. Prawdziwy wędrownik bez krzty podstępu, bo wędrował od gniazda do gniazda swoich harcerzy. Do Kraala wpadał jedynie by zjeść, zawsze z deczka zirytowany, gdy owsianka nie była gotowa na czas i zaraz znikał, by obserwować chłopaków podczas gier, odwiedzać gniazda przy pionierkowaniu, sprawdzając bezpieczeństwo budowanych platform (i „przy okazji” poznać atmosferę, morale i najnowsze problemy w zastępie), czy rozmawiając z tymi harcerzami, którzy tej rozmowy ze swoim wodzem, starszym bratem, potrzebowali. Nota bene wracał do gniazda na Godzinę Drogi. Mam ten obraz wyryty głębokimi naprawdę bruzdami: drużynowego, szefa, wędrownika, który znajduje czas na Minutę (lub parę minut) Drogi. Dla mnie samego, po latach, gdy na obozie byłem drużynowym ze wszystkimi obowiązkami kierownika, był to ideał, do którego czasami dobiegałem, ale nigdy go nie osiągnąłem przez wszystkie dni obozu.

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który wysoko w Alpach organizował ze mną grę w ogonki w śniegu po kolana. Mieliśmy (francuski i polski ZZ) budować igloo2, ale niestety z powodu splotu wypadków niezaplanowanych musieliśmy improwizować, ratować to, co zostało z planu. Wtedy jego decyzja: gramy! Szybkie wytłumaczenie zasad, my z Kraalem jako sędziowie i zaczynamy. Później, po powrocie, usiedliśmy w lyońskim mieszkaniu drużynowego przy własnoręcznie zrobionym przez niego stole na zaciosy (sic!), żeby porozmawiać o wnioskach z gry. O problemach, które pokazała. GRA POKAZAŁA PROBLEMY? Błahe ogonki – błahe problemy, myślałem. Zgodzę się, nie była to gra bezproblemowa, ale nie wynikały z niej nie wiadomo jak ważne rzeczy, nie wywiązały się spory i kłótnie, więc nie byłoby dużo do obgadania. Grając wymieszaliśmy między sobą chłopaków z obu drużyn, aby mogli się poznać, ale oni unikali współpracy ze sobą. Język stanowił barierę. Tę barierę łatali w najłatwiejszy sposób – wyśmianie. Szybko sięgnęli po najprostszy z loci communes, jaki ma świat piętnastolatków – piłkę nożną. Mogliśmy z drużynowym francuskim obserwować, że mimo braku znajomości słów w polskim i odpowiednio francuskim języku, nasi zastępowi buczeli (mowa niezbyt wyrafinowana, ale za to międzynarodowo rozumiana), gdy któryś krzyknął nazwisko Lewandowskiego i odpowiednio Mbappé.

W trakcie dyskusji nad tym problemem znaleźliśmy wyżej opisaną przyczynę (bariera językowa). Potem przeszliśmy do poszukiwań rozwiązania – ZZ to było tylko preludium, czekał nas wspólny obóz. Cel mieliśmy prosto określony – przyjaźń polsko-francuska. Stwierdziliśmy, że jeśli chłopaki dobrowolnie tej bariery nie przeskoczą, to my im w tym pomożemy. Plan kolejnych gier na obozie zakładał, że nie było możliwości wygrać bez współpracy międzynarodowej. Czasami była ona trudna, czasami wymagała wielkiego nakładu sił całego zastępu, aby dogadać się z zastępem z drugiego kraju. Ale cel został osiągnięty, bo żegnając się na ostatnim apelu po Watrze, tam – pośrodku lubińskiego lasu w środku nocy, niejeden chłopak miał łzy w oczach, czego nie ukrył nawet wszechogarniający nas mrok.

Czy jest coś prostszego niż obserwacja chłopaków podczas ogonków? Perspektywa rozmowy o banalnej grze nie zakładała wniosków sięgających aż do obozu. Wodzu! A Ty kiedy bacznie obserwowałeś ogonki w swojej drużynie?

Wilkiem, który nigdy nie spał był dla mnie ten drużynowy, który miał czas, aby pogadać ze swoim harcerzem. Być może przesuwało mu to niektóre rzeczy w planie, a Sądy Honorowe przeciągały się na noc. Być może rozmowy te zabierały mu cenne minuty snu, których nie zdoła zastąpić żadna kawa zrobiona nawet przez najlepszego przybocznego z rana. Można było mieć rzeczywiście wrażenie, że „nigdy nie spał”. Czy te rozmowy na obozie czy w ciągu roku przy kebabie coś dały? Przyniosły mierzalny efekt? Zadałem mu to pytanie już po obozie. Zapytałem wprost: „Myślisz, że to coś da?” Odpowiedź była równie lakoniczna: „Nie wiem”. „To po co to robimy?” Nie pamiętam całej odpowiedzi, potraktowanej z humorem, było to coś w stylu heheszków, że „nie liczy się owoców pracy na niwie Pańskiej”.

Nie wiem ile był w stanie poświęcić dla drużyny, tylko on mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale jednak swoim przykładem zrealizował słowa kardynała Wyszyńskiego: „Ludzie mówią: czas to pieniądz, a ja wam mówię: czas to miłość!”

Ściemniało się. Kształty rozpływały się już zanurzane w mroku nocy. Bi-Pi patrzył z wysokości wzgórza na wioskę, do której miał się podkraść, by podsłuchać plany wojenne Matabelów. Drużynowy zaś patrzył z wysokości swojego Kraala na resztę gniazd, jak wśród wielkiego, chłopięcego gwaru harcerze przygotowują swoje scenki. Zaraz pójdzie na ekspresję, gdzie nie tylko będzie grał, śpiewał i śmiał się ze swoją drużyną, ale będzie ją też bacznie obserwował, jak wilk, który nigdy nie śpi.

Przypisy:
1 Fragmenty tej biografii wykorzystane w artykule zostały przetłumaczone przez autora tekstu za wyd: W. Hillcourt,O.Baden-Powell, Baden-Powell. The Two Lives of a Hero, G.P. Putnam’s Sons, New York 1964, str. 131-132.

2 A w zasadzie jego francuską wersję, gdzie ściany są wykonane ze śniegu a dach z gałęzi sosnowych , która nazywają „schronieniem jurajskim” – l’abri jurassien


Fot. na okładce: Franciszek Krzemiński

Szymon Gontarczyk


Rodem z zachodniej ćwiartki Mazowsza, ale był drużynowym w Krakowie, a obecnie wałęsa się dużo po Warszawie i nawet jako przewodnik o niej opowiada. Skauting poznał przez zbyt intensywną naukę francuskiego, która doprowadziła go do filmików nagranych przez Scouts d’Europe. Stąpając mocno po ziemi ale głowę mając w chmurach, włóczy się też po innych miejscach, poznając ich piękno i kultywując zapomniane już ideały średniowiecznych wagabundów

Ludzie Skały, czyli historia pewnej przyjaźni

To był wieczór… Tak zaczynają się niektóre powieści, dobre książki, ciekawe historie, ale w tym przypadku zaczęła się dla mnie pewna niesamowita znajomość. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to tylko ja poznawałam tych ludzi, a oni mnie… no cóż. Jednak warto zacząć od początku.

Kilka lat temu, jako licealistka, dostałam pracę domową, żeby obejrzeć głośny (i bardzo dobry!) film „Ida”, który wówczas wszedł do kin i podbił kinowy świat. Szczerze mówiąc, jako 16-letnia dziewczyna, harcerka, nie rozumiałam czemu w ramach przedmiotu Wiedza o Kulturze (WOK) mamy oglądać film, który, oprócz tego, że w jakiś sposób uderzał w moje wartości, to niósł ze sobą obraz Polaków jako współodpowiedzialnych za zbrodnie wojenne. Warto tu dodać, że dziś na film „Ida” patrzę już zupełnie inaczej – jako na artystyczną wizję ukazującą społeczeństwo. Jednak w tamtym momencie nie było to dla mnie aż tak oczywiste, dlatego wyraziłam swoją opinię na forum klasy i w sumie tak się to wszystko zaczęło…

Nasza polonistka w ramach pracy domowej na zaliczenie przedmiotu zadała nam do zrobienia samodzielnie lub grupowo filmu o polskim bohaterze z czasów II wojny Światowej, którego historia powinna być inspiracją dla współczesnych młodych ludzi. Zaczęłam więc wczytywać się w biografie różnych bohaterów, szukając inspiracji do filmu, który miał niebawem powstać. To był wieczór, a mój tata zaczął opowiadać mi o rodzinie Ulmów – skromnym małżeństwie, wielodzietnej rodzinie, która została rozstrzelana przez Niemców za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin. 

Ich życiorys niesamowicie mnie zainspirował. Zaczęłam czytać i powoli zaprzyjaźniać się z ludźmi, którzy żyli przecież wiele lat przede mną. Józef Ulma – ojciec, mąż. Jeden z tych, którzy otrzymali pośmiertne odznaczenie „Sprawiedliwych wśród narodów świata”. Człowiek skała – tak go sobie nazwałam. Jak bardzo trzeba być w życiu pewnym swoich ideałów, wiary, być pewnym samego siebie, aby wytrwać do końca i się nie złamać. Zachować zimną krew, ale nie oziębłość. Jak wielką miłością trzeba darzyć Boga i ludzi, aby wytrwać! A Wiktoria? W moich oczach jawiła się jako idealna żona i matka. Wcale nie dlatego, że zajmowała się typowymi dla polskich, wiejskich kobiet obowiązkami, ale dlatego, że stała przy mężu. Była jego wsparciem, opoką, miłością. Była tą, która wierzy i daje tę wiarę, nadzieję i miłość tym, którzy zostali jej powierzeni. Dziś myślę, że była poniekąd taką przewodniczką. Ludzie skały! 

Inną rzeczą, która tak mnie ujęła była niesamowita otwartość na życie jaką zaprezentowało małżeństwo Ulmów. Nie tylko dlatego, że sami zdecydowali się na dużą rodzinę, ale także dlatego, że usiłowali uratować życie dwóch żydowskich rodzin, które (mówiąc brutalnie) nie były aż tak istotne jak ich własne dzieci. Pomimo tego wszystkiego zaryzykowali, dbając o to by ich goście czuli się jak najlepiej w tych nieludzkich czasach. 

Czytając te wszystkie fakty, intensywnie myślałam, jak wiele kosztuje mnie czasem trwać… Trwać w miłości, wytrwałości, w wartościach, pod którymi się podpisuję. Im było jeszcze trudniej, ale ten trud koniec końców zaprowadził ich aż na ołtarze.

Będąc zachwycona świadectwem (dziś już) nowych Błogosławionych, wraz z rodzicami, rodzeństwem, dziadkami i przyjaciółmi, wzięliśmy się do pracy. Tak powstał bardzo amatorski film o bohaterstwie Rodziny Ulmów. Chciałam jak najlepiej przybliżyć moim rówieśnikom postawę Polaków, którzy poświęcali swoje życie mimo ciężkich wojennych czasów. Ludzi, którzy dla mnie byli i wciąż są jak skała.

Moja znajomość z Błogosławioną Rodziną Ulmów zaczęła się, gdy miałam 16 lat, ale do tej pory się nie zakończyła. Ich świadectwo, postawa życiowa, jak również miłość, wciąż są inspiracją. Dziś mówię czasem, że mam „błogosławionych przyjaciół”, którzy towarzyszą mi od tej jednej szkolnej lekcji kultury. Dziś mogę modlić się za ich wstawiennictwem i każdego dnia uczyć od nich tak pięknej miłości!  

Marta Borządek


Do skautingu trafiła przypadkiem w wyniku rozmowy z ówczesnym Przewodniczącym. Była szefowa ogniska młodych przewodniczek w Warszawie i była drużynowa w Milanówku. Kocha góry i przebywanie w przyrodzie. Troszczy się i niepokoi o wiele, ale zazwyczaj potrzeba tylko jednego.

Jakoś to będzie, czyli o jakości kształcenia słów kilka

Stawiam odważną tezę: akademickie podejście do jakości kształcenia można przełożyć na pracę w skautingu. Nierozłącznym elementem procesu dydaktycznego jest zagadnienie jakości kształcenia. Uczelnie poświęcają mu wiele pracy, tworzą specjalne działy, organy, zlecają analizy, by wykształcić jak najlepszego absolwenta godnego ich uczelni, którego umiejętności będą odpowiadały oczekiwaniom pracodawców i gestorów. Skauting, jako ruch wychowawczy, także posiada mechanizmy i procesy kształtujące „absolwenta” – człowieka wierzącego, patriotę, odpowiedzialnego członka społeczeństwa, osobę powołaną do świętości.

Aby proces był efektywny, należy określić, czym dla nas jest jakość kształcenia i jakie procesy zapewniają pożądany poziom. A mamy ich sporo.

Czym jest dla nas jakość kształcenia

Na potrzebę artykułu zdefiniujmy postać absolwenta skautingu (nie czuję się kompetentny, by określić ten proces dla nurtu żeńskiego, dlatego w artykule ograniczę się do męskiego). Jest to wędrownik, który oddał się do dyspozycji hufcowego, podjął służbę Harcerza Orlego, odbył służbę w jednostce (albo innej organizacji kościelnej bądź charytatywnej), wychował sobie następcę i ostatecznie złożył Wymarsz Wędrownika.

Zgodnie ze strategią rozwoju ruchu Z wypiekami na twarzy – misja, wizja absolwent powinien być:

    • Harcerzem Rzeczpospolitej świadczącym swoją drogą,
    • kompetentnym szefem po dwóch stopniach kursu pedagogicznego,
    • świadomy celów skautingu (po co to robimy),
    • hojny w dawaniu,
    • otwarty na misję apostolską.

Osoby, które na różnym etapie wystąpiły z ruchu, także są jego absolwentami. Otrzymały dużo, jednak pełnej formacji nie doświadczyły. Proces należy ujmować jednak dla całej ścieżki kształcenia, pomimo specyfiki sprawiającej, iż większość nie kończy formalnie formacji osobistej.

W ujęciu akademickim na jakość kształcenia składają się:

    • zbiór norm i normatywów – regulaminy
    • profil absolwenta,
    • system zapewnienia jakości kształcenia,
    • strefa socjalno-bytowa,
    • strefa kulturalna,
    • szkolenia,
    • ankietyzacja,
    • raportowanie,
    • ewaluacja pracy,
    • strategia rozwoju,
    • zadowolenie, well-being,
    • i wiele innych…

Regulaminy

Sfera formalnych dokumentów na szczęście nie jest zbyt rozbudowana w naszym ruchu. Pewne formy regulaminów, nie zawsze pisemnych, jednak występują w skautingu. Pierwszym przejawem jest wymiar Prawa Harcerskiego. Prawo kształtuje postawy moralne i etyczne. Posiadamy różne spisane teksty wskazujące na to, jak powinien zachowywać się wilczek, harcerz i wędrownik. Kolejnym przejawem są na przykład spisy konferencji na kursach szkoleniowych. Ten aspekt kształcenia potraktuję w artykule po macoszemu – metoda jest żywa i przekazywana głównie ustnie. I na tym się skupmy.

Profil absolwenta

Każdy z nas powinien zadać sobie pytanie: po co to wszystko robimy? Odpowiadając na to pytanie, możemy określić profil osoby, która jest skautem. Najlepszym opisem, który znalazłem, jest trzeci punkt Dyrektorium Religijnego FSE.

Absolwent naszej metody jest żywym świadkiem Ewangelii i harcerzem do końca życia, buduje świadomie społeczeństwo, jest wolny od pokus współczesnego świata.

Cząstkowe profile absolwenta gromady, drużyny i kręgu możemy określić bez pomocy tego artykułu.

System zapewnienia jakości kształcenia

Każdy efektywny system dydaktyczny musi posiadać procesy autonaprawcze i monitorujące.  Podstawą naszego systemu jest struktura ruchu oraz narzędzia wykorzystywane w czerwonej gałęzi. Każdy szef posiada hufcowego odpowiedzialnego za wszystkie procesy dziejące się w hufcu. Ekipa hufca to pierwszy szczebel zapewniający jakość. Asystenci gałęziowi dbają o ludzi w swoich gałęziach, rozmawiają z nimi, rozwiązują problemy i wspierają. Hufcowy, w ramach swojej autonomii, bierze na barki odpowiedzialność za wychowanie przede wszystkim swoich podopiecznych – wędrowników w kręgu, następnie ich podopiecznych. On jest pierwszą instancją, w której znajdują oparcie. Każdy szef posiada także Starszego Brata (Opiekuna Drogi) oraz stałego spowiednika. To kolejne elementy zapewniające jakość poprzez pokonywanie własnych problemów z pomocą osób, którym możemy zaufać.

Kolejną instancją dbającą o poziom jest namiestnik, działający w imieniu naczelnika, wraz ze swoją ekipą. Ujednolica on działania tam, gdzie to konieczne, przeprowadza kursy szkoleniowe, jest strażnikiem metody i osobą otwartą na zmiany w implementacji metody pod wpływem rozmów, przemyśleń i łaski.

Nie da się skodyfikować wszystkich procesów występujących w ruchu, ponieważ składają się na nie spotkania namiestnicze, indywidualne relacje, wyjazdy, szkolenia, obozy, przemyślenia… Słowem: formacja osobista, pedagogiczna i techniczna.

Strefa socjalno-bytowa

Żadnym okryciem nie jest fakt, że wygląd przestrzeni, w których żyjemy wpływa na samopoczucie. Estetyka towarzyszy nam od początku świata. Dlatego ważne jest zadbanie o porządek w domu, harcówce, salce. Ładne i czyste pomieszczenie sprzyja kreatywności. A przekładając na skautowe: nie jesteśmy skautingiem herbaciano-planszówkowym, jednak harcówka czasem się przydaje. A skoro korzystamy z niej, to jej wygląd musi być nas godny. Nieporządek nie jest godny. Obóz powinien być także estetyczny, a nie tylko użytkowy. Ładny i wygodny stół to podstawa działania w Norze/Kraalu. Dobrze zadaszone miejsce spania to także podwaliny do dobrego samopoczucia. Zwróćmy uwagę, jak na nasz odbiór wpływa wygląd – wygląd człowieka, wygląd budynku, wygląd obozowiska. Potrafimy zbudować konstrukcje estetyczne, nie wyglądające jak tabor cygański. Precz z niebieskimi plandekami!

Strefa socjalna jest delikatniejsza. Pieniądze nie są problemem w naszym ruchu i nie powinny stanowić żadnej bariery w pojechaniu na wyjazd. Nasze mundury, w swoim pierwotnym założeniu, miały burzyć mury międzyklasowe. Zadbajmy, by nikt nie czuł się wykluczony z powodu sytuacji materialnej. Wyczucie w tym mamy.

Strefa kulturalna

Skauting nie powinien być całym naszym życiem, ogranicza to perspektywy. Jest on narzędziem przybliżającym nas do marzeń, celów, pragnień. Szukajmy raczej sposobów, by ubogacać ruch elementami zaczerpniętymi w innych miejscach. Możemy szukać inspiracji w teatrze, kinie, muzeum, na wystawach artystycznych. Byłem w tamtym roku na filmie Duch Śniegów. Był to kojący seans o poszukiwaniu prawdziwej królowej – pantery śnieżnej. Ukazuje on potrzebę wyciszenia i kontemplacji w ciszy, by usłyszeć i zobaczyć to rzadkie zwierzę. Kontemplując ciszę, zobaczymy też prawdę o sobie. O ciszy pięknie opowiada ks. Krzysztof Grzywocz na platformie YouTube. Ograniczenie bodźców cyfrowych jest dla nas bardzo ważne.

Parę pomysłów na rozszerzenie horyzontów kulturalnych (sprawdzone przeze mnie):

    • Muzeum Dom Historii Europejskiej, Rue Belliard / Belliardstraat 135, 1000 BrukselaMuzeum interaktywnie pokazuje ogrom historii europejskiej, genialnie używając dźwięku z audiobooka z przewodnikiem. Sekcje poświęcone konfliktom XX wieku dotknęły mnie szczególnie.
    • Muzeum Wsi Radomskiej, ul. Szydłowiecka 30, Radom
      Idealnie zachowane lub odrestaurowane budynki wiejskie: domy, młyny, zagrody, kościół. Wizyta w tym miejscu poszerza wiedzę o kulturze regionalnej małopolskiego regionu radomskiego (Mazowszem Radom jest wyłącznie administracyjnie).
    • Muzeum Elementarza im. prof. M. Falskiego, Kuźnica Grabowska 105
      Muzeum przechowujące elementarze z wielu krajów, w tym elementarze Falskiego, który żył i tworzył wraz z żoną właśnie w Kuźnicy Grabowskiej.
    • Ogród Sprawiedliwych w Warszawie, skwer Generała Jana Jura-Gorzechowskiego (Nowolipki). „Każdego roku wyrastają tu drzewka dedykowane tym, którzy ratowali życie innych lub występowali w obronie ludzkiej godności – w czasie nazizmu i komunizmu, ludobójstw, masowych mordów, zbrodni przeciw ludzkości, popełnionych w XX i XXI wieku” (opis wzięty ze strony komitetu organizacyjnego). Polecam zgłębić historie ludzi, którzy są tam upamiętnieni.
    • Made in Abyss. Serię polecam tylko osobom tolerującym animacje z Kraju Kwitnącej Wiśni. W tym bajecznie cukierkowym świecie zostają podane w wątpliwość wszystkie dylematy moralne, jak eksperymenty na ludziach, dążenie do rozwoju za wszelką cenę, poświęcenie innych dla swoich celów i okrucieństwo, przede wszystkim w sferze psychicznej.

Szkolenia

Aby skutecznie wychowywać, nie możemy zaniedbać własnego szkolenia. Szkolić możemy się na kursach, wyjazdach, ale też rozmawiając oraz obserwując zbiórki i wyjazdy. Nie wpadając w pychę i ciągle się doskonaląc się, unikniemy myślenia, że już wszystko wiemy. Skauting to działanie (kolejny motor), ruch, nieustanne doskonalenie swoich umiejętności. Nie muszę się rozpisywać; wiem, że jesteśmy mądrzy i wiemy, po co się rozwijać. Elementem szkoleń jest także wychowanie sobie następcy i udostępnienie mu pola do formacji.

Ankietyzacja i raportowanie

Uczestniczyłem parę miesięcy temu w konferencji na temat skutecznej ankietyzacji w uczelniach wyższych. Prowadziła ją Ekspert Polskiej Komisji Akredytacyjnej ds. studenckich. Przedstawiła bardzo ciekawe badania wskazujące na fakt, iż studenci są średnio znacznie bardziej zgodni w ocenie danych zajęć niż przedstawiciele kadry dydaktycznej, którzy również je obserwowali (badania Hobson, Talbot, 2001). Skauting już od dawna ma odpowiedź na ten problem – system rad. O systemie rad dobrze rozpisała się Asia Czermińska w „Przestrzeni” w czerwcu tego roku, dlatego odsyłam do jej tekstu, żeby pogłębić ten temat. Od siebie niewiele dodam. Słuchajmy naszych podopiecznych uważnie. Tak jak to robimy ze Słowem Bożym – najpierw słuchamy, potem wcielamy w życie. Podstawą jest słuchanie i postawa otwartości na opinię inną niż moja. Dla osób chcących słuchać uważniej polecam kursy Iziqu i Kudu. Zagadnienia „the why question” i „po co” zaczynają się od wsłuchania się w głos drugiego człowieka. System zastępowy pomaga w tym procesie, łaska jeszcze bardziej.

Ewaluacja pracy

Całym sercem zachęcam do podsumowywania pracy, którą się wykonuje – podsumowanie po zbiórce z przybocznymi, podsumowanie pracy kwartalnej, podsumowanie obozu z zastępowymi. W systemie akademickim możemy to nazwać weryfikacją zakładanych efektów uczenia się. Zweryfikujmy nasze cele, zapanujmy nad zaliczaniem zadań. Nie bójmy się zmian. Zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia. Zmiana decyzji nie jest zła, jeśli wynika z nowych informacji czy okoliczności. Aby je dostrzec musimy przyjrzeć się temu, co zrobiliśmy.

Gdy już zbadamy zakładane efekty naszej pracy możemy udoskonalić nasz plan, zmodyfikować zbiórkę, napisać plan kwartalny na nowo, odbyć rozmowy wychowawcze z osobami nam powierzonymi, obdarzyć nową odpowiedzialnością, podjąć się kolejnych wyzwań. Patrząc wstecz, robimy krok naprzód. Jeśli analiza Twoich działań prowadzi Cię do negatywnych myśli i powoduje spadek nastroju i motywacji, to na końcu artykułu znajdziesz propozycję pomocy.

Strategia rozwoju

Jakość kształcenia jest osadzona twardo w teraźniejszości. Dbamy tu i teraz o dobro i rozwój skautów. Należy też skupić się na dalszej perspektywie. Strategia rozwoju ruchu Z wypiekami na twarzy – misja, wizja odpowiada w pewnej części na potrzebę posiadania planu. Musimy wiedzieć do czego dążymy, co chcemy osiągnąć w perspektywie krótko-, średnio- i długoterminowej. Czy znasz odpowiedzi na te pytania: co ja chcę osiągnąć w tych okresach? Co chcę, by osoby mi powierzone osiągnęły w tych perspektywach? Jakich narzędzi użyję? Co zrobię? Jaki obóz przeprowadzę? Wiem, że czasem wysiłkiem jest zaplanować obiad na jutro, jednak zachęcam do przemyśleń.

W naszych działaniach niezaplanowane może być kupienie biletu normalnego zamiast ulgowego, ale nie całkowite działanie bez planu. Określmy cele i narzędzia, efekty, które przyjdą, będą zaskakujące.

Zadowolenie, well-being

Podstawą każdej efektywności i celem pośrednim naszych działań są samozadowolenie i dobrostan emocjonalny. Nie możemy dopuścić, by skauting stał się powodem stresu, niepokoju i złego samopoczucia. Szukajmy tego, co nas pociąga, znajdźmy naszą odpowiedź na motory skautingu. Gdy my będziemy zadowoleni, to inni też będą zadowoleni. Pytajmy się innych, jak się czują, czy są zadowoleni z pracy.

Na Sharepoincie stowarzyszenia znajduje się witryna „Warsztat”, gdzie jest wiele ciekawych materiałów, w tym poradnik o motywacji w życiu szefa (w sekcji namiestnictwa wilczków). Jeśli czujesz, że nie jesteś zadowolony lub pragniesz pogłębić wiedzę w tym temacie, zachęcam do lektury.

Po co

Zrozumienie procesów dydaktycznych w ruchu sprawi, że świadomie będziemy wykonywać naszą służbę. Parę pomysłów, jak teorię przekuć w praktykę:

    • Nie zaniedbujmy formacji w czerwonej gałęzi i relacji z innymi. Relacja ze Starszym Bratem ma wymierne skutki, jeśli jest regularna. Nie bójmy się pytać i szukać odpowiedzi na trapiące Cię pytania. Twoja świadoma formacja to prawdziwie działający system zapewniający rozwój.
    • Zadbajmy o estetykę w życiu codziennym. Estetykę posiłku, porządek, balans życia, pracy i skautingu (work-life-scouting balance). Planując obóz, pomyślmy o jego wyglądzie. Posprzątajmy harcówkę. Porządek pomaga w skupieniu i pracowaniu nad sobą. Przyjrzyjmy się sytuacji materialnej swoich podopiecznych. Nie bójmy się składać jałmużny, nie tylko w niedzielę, im więcej damy, tym więcej otrzymamy.
    • Spróbujmy raz w miesiącu odwiedzić obiekt kulturalny. Tę dobrą radę dał mi kiedyś mój Starszy Brat, a ja daję ją Tobie.
    • Czytajmy, oglądajmy, słuchajmy i testujmy swoje umiejętności na zbiórkach i wyjazdach. Teoria bez praktyki nie pomoże skautingowi.
    • Przeanalizujmy, czy system rad dobrze u Nas działa. Po zbiórkach spotkaj się z przybocznymi, zjedz coś dobrego. Jedzenie łączy ludzi. Zastanów się, dlaczego jesteście szefami i po co nimi jesteście. Obdarzaj odpowiedzialnością, czyli deleguj zadania. Pamiętajmy, osoba odpowiedzialna może osiągnąć cel inną drogą, niż zaplanowałeś, i to jest ta przestrzeń wolności.
    • Cyklicznie sprawdzajmy, jak realizujemy nasz plan pracy, plan zbiórki, plan wyjazdu. Monitorujmy rozwój naszych chłopaków, by indywidualnie podejść do każdego z nich.
    • Odpowiedzmy na pytanie: czy podoba mi się to, co robię? Mam nadzieję, że odpowiedź jest twierdząca. Jeśli nie podoba mi się moja praca, to porozmawiaj z zaufaną osobą, wypisz swoje problemy i oczekiwania, nie bądź bierny.

Jak widzimy, akademickie podejście do tematu kształcenia może nas ubogacić i sprawić, że jeszcze bardziej świadomie będziemy wykonywać swoją posługę. Procesy, w których biorę udział i które kreuję na uczelni, pomogły mi lepiej zrozumieć i opisać metodę skautową. Szukając inspiracji poza ruchem, mogłem przyczynić się do jego rozwoju. Zaś wiedza i doświadczenie wzięte ze studiów wyższych były możliwe dzięki formacji harcerskiej. Skauting i życie codzienne to naczynia połączone, dwa wzajemnie się napędzające elementy.

Na koniec nie zapominajmy, że skauting to ludzie. I każdy proces, narzędzie, system to interakcja z drugim człowiekiem. Miejmy otwarte serca i słuchajmy uważnie innych. A łaska do nas przyjdzie.

A Ty, jaką umiejętność możesz wnieść do ruchu?

Fot. na okładce: Patrycja Kozik

Michał Grabarczyk


Radomianin od zawsze, skaut od 14 lat. Niepoprawny fanatyk kuchni włoskiej i kociarz. Studiuje Inżynierię Biomedyczną. Były Akela, nadal szuka dzieci z Michałowa. Próbuje zostawić świat odrobinę lepszym niż zastał.

W szóstym wymiarze

To nie będzie artykuł o metodzie, a bardziej odpowiedź na pytanie – co w moim doświadczeniu skautingu sprawiło, że doceniam wymiar europejski i co mnie motywuje do służby w Federacji? A więc zapraszam na kilka migawek – wspomnień i przemyśleń.

(A jeśli szukacie czegoś więcej o metodzie – to polecam artykuł Janka, który rozpoczął tę serię w Przestrzeni.)

Migawka 1. – różnorodność

Jadę na pierwszą skautową wędrówkę w życiu, mundur świeżo kupiony, plecak zbyt ciężki. Dwa autokary wiozą dziewczyny do Paray le Monial, a chłopaków do Vezelay – na francuskie pielgrzymki przewodniczek i wędrowników.

Jesteśmy sparowane z ogniskiem Francuzek, które ogólnie wydają się mało wrażliwe na różnice kulturowe. My też trzymamy się na dystans, bariera językowa nie pomaga. Wyraźnie tego doświadczamy, kiedy wczesnym popołudniem robimy postój – w naszej ocenie porządny obiadowy, w ocenie naszych nowych koleżanek – przekąska i w drogę. Nie chcąc zaginąć na francuskiej prowincji, doganiamy je i idziemy dalej głodne.

Dla odmiany, po dotarciu na miejsce spotykamy Francuzkę, która mówi po polsku, tłumaczy nam treść homilii, trochę z nami gada, upewnia się, czy wszystko mamy i czy nie marzniemy w nocy. Ufff, a więc jednak jest ktoś w tym obcym kraju, kto nas rozumie.

Tak to chyba jest w każdym spotkaniu, każdej współpracy, grupie – że czasem łatwiej, a czasem trudniej się dogadać. Że czasem różnice są inspirujące, a czasem irytujące. W kontekście międzynarodowym te doświadczenia bywają bardzo inne od tego, co już można było przerobić w zastępie, w ognisku. Kiedy doświadczamy jedności – to jakby podwójnie. Kiedy to są trudne różnice – to skauting dodaje bezpieczną przestrzeń „wspólnej bazy” wartości i do pewnego stopnia też metody – i zaprawienie tych wyzwań przygodą (która sprawia, że mimo wszystko nadal się chce). Dla mnie wszystkie te doświadczenia międzynarodowe  – w większości pozytywne, ale czasem i trudne – dały szansę poznania i zrozumienia innych spojrzeń, sposobów działania, ale też docenienia tego co na co dzień wydaje się oczywiste, a okazuje się – że nie dla wszystkich takie jest, nie w każdym kraju, nie w każdym środowisku. Może to daleko idący wniosek, ale myślę, że to cenne i ważne dla kształtowania tożsamości.

Migawka 2. – ludzie są dobrzy

To mój ostatni rok jako szefowa ogniska. Wpadamy z dziewczynami na pomysł, żeby wybrać się na wędrówkę letnią za granicę – może Szkocja, może Irlandia. Najpierw spory entuzjazm, nakręcamy się – wygląda na to, że będzie super przygoda. Potem coraz bardziej zaczynamy analizować, liczymy koszty, pojawia się milion wątpliwości – ale ratuje mnie hufcowa całkiem prostą radą: wybierzcie miejsce, kupcie bilety lotnicze, a resztę ogarniecie sukcesywnie później. Jak człowiek już zainwestuje, to głupio odpuszczać.

Tak też zrobiłyśmy – zdobyłyśmy bilety do Dublina, bo tam złapałam kontakt z Benem, gościem rozkręcającym wtedy lokalnie Skautów Europy (swoją drogą – z tym kontaktem też pomogła mi hufcowa).

Pierwsze wrażenie z pierwszego dnia wędrówki – nigdy wcześniej nie widziałam tylu odcieni zieleni! Rozbijamy namiot za cmentarzem, a po drugiej stronie, za ogrodzeniem, pasie się stado krów. Obok mamy też strumyk. W drodze – góry i wrzosowiska. Każde kolejne miejsce noclegowe jest równie świetne, każde ma coś wyjątkowego i pięknego – czasem to dzielenie terenu z owcami, czasem przemili właściciele, którzy częstują nas lokalnymi specjałami. Bardzo nam pomógł Ben – niby obcy człowiek, ale zaopiekował się nami jakbyśmy byli starymi znajomymi i ogarnął te super miejscówki. Po tej wędrówce jedna z dziewczyn powiedziała, że spełniły się tutaj jej małe marzenia. Inna kilka lat później wróciła do Irlandii, bo tak jej zapadł w pamięć ten klimat.

Wędrówka do Irlandii, fot. Archiwum Autorki

Więc głównie dwa wspomnienia z tej wędrówki: była przygoda, było po prostu pięknie, było to odkrycie nowego kawałka Europy; i było to doświadczenie dobroci ludzi – domyślam się, że żadna z nas nie pamięta, jaki był temat tej wędrówki (a jakiś na pewno przygotowałam w swojej gorliwości), ale każda pamięta serdeczność naszego przyjaciela Bena, jego rodziny i innych napotkanych ludzi. I to może jest proste, ale ma swoją wagę dla kształtowania podejścia do świata – odkryć, że są ludzie dobrzy i pomocni, nawet w obcym kraju, nawet jeśli się nie znamy.

Migawka 3. – jedność Kościoła

Jestem na spotkaniu „Woodbadge days”, czyli weekendzie dla szefów obozów szkoleniowych i skautmistrzów FSE. Wysłała mnie tam namiestniczka przewodniczek, bo od jakiegoś czasu wspierałam ją jako asystentka przy prowadzeniu wędrówek szkoleniowych, a poza tym nieźle mówię po angielsku. Spotkanie w tym  roku odbywa się koło Barcelony, na górze Montserrat – nocujemy w budynkach klasztoru benedyktynów, tuż obok przepięknej bazyliki. Tu po nawróceniu pielgrzymował św. Ignacy Loyola, tu powstał Llibre Vermell de Montserrat, czyli średniowieczny zbiór pieśni, w tym Stella splendens – a trochę się ją wtedy śpiewało w środowisku. I ten widok na góry o poranku…

Po całym dniu dyskusji o metodzie, wykrywaniu różnic, może nawet jakichś sporów, ale też ogólnie – po trudzie komunikacji i rozmawiania w obcym języku – wieczorna adoracja w tej pięknej bazylice. I jakoś mnie uderza to, że potrafiliśmy cały dzień gadać i troszkę się ścierać, ale potrafimy też patrzeć w milczeniu w jednym kierunku, na Jezusa. Od tamtej pory to wspomnienie to dla mnie symbol jedności w Chrystusie, wspólnoty tego ostatecznego celu – zbawienia, zarówno własnego, jak i służby zbawieniu powierzonych nam młodych.

Migawka 4. – spotkanie

Jadę na kolejne z wielu spotkań przygotowawczych do Euromootu – spotkanie w Rzymie, w siedzibie włoskich Skautów Europy. Piękne mają to biuro – na Zatybrzu, w barokowej (?) kamienicy, z kamiennymi schodami, z freskami, drewnianym stropem, z drzewkiem cytrynowym na małym, klimatycznym dziedzińcu. Mój samolot lądował późno, dotarłam jakoś przed północą – otworzyła mi Nathalie z Belgii, wtedy namiestniczka przewodniczek, z którą spotkałam się wcześniej ze 2 razy w życiu. Ku mojemu zdziwieniu – pamiętała moje imię, zapytała jak mi minęła podróż, czy jestem głodna i zaprowadziła do pościelonego już dla mnie łóżka. No bardzo proste, ludzkie gesty – ale ja się poczułam jak w domu i uświadomiłam sobie później, że ten wymiar europejski musi być namacalny, musi być spotkaniem osób, jakimś zainteresowaniem tym „obcym”, nie może być tylko odległą ideą czy teorią, ale właśnie takim żywym braterstwem, objawiającym się nawet w prostych rzeczach. Żeby się w tej Europie poczuć jak w domu, czerpać z tego i chcieć o nią dbać jak o dom.

Migawka 5. i ostatnia – misja

Jestem w Norwegii, żeby spotkać się z rodzinami, które zgłosiły się do Federacji, bo chcą rozkręcać tam skauting. Miał być ze mną przewodniczący FSE, ale w ostatniej chwili się rozchorował, a ja już jestem na miejscu. Nie jestem przygotowana, ale już od kilku godzin rozmawiam z Łukaszem i Agnieszką, którzy zaprosili mnie do swojego domu – i jestem zachwycona, jakoś na nowo zmotywowana ich zapałem, intencjami, energią. Następnego dnia poznaję kolejne zaangażowane rodziny – Norwegów, Filipińczyków, Francuzów i innych, których łączy lokalna parafia i właśnie chęć stworzenia dobrej przestrzeni wychowania ich dzieci. Do tego wszystkiego – piękno zimowej Norwegii, świeży śnieg, księżyc odbijający się w zatoce, fiordy…

Nawet będąc już hen, hen daleko od skautowej „pierwszej linii” pracy wychowawczej w jednostce, kiedy człowiek już bardziej siedzi w teorii czy administracji – zdarzają się momenty, w których można doświadczyć tego, że skauting ma sens i jest żywy. Są w Polsce, w Europie i na świecie miejsca, gdzie skauting naprawdę jest potrzebny, gdzie ma szansę realnie pomóc rodzinom, pomóc w rozwoju, a czasem wręcz uratować konkretne osoby. Można się zastanawiać, czy ten 100-letni skauting jest nadal aktualny, czy w dobie setek różnych propozycji ma coś wyjątkowego do zaoferowania – ja w Norwegii na nowo dostrzegłam, że tak. Każda kolejna rozmowa o metodzie, o naszych założeniach, celach, narzędziach – pokazywała jak to bardzo jest spójne z potrzebą, która tam jest jeszcze nie wypełniona. To był mocny „kop” motywacyjny do dalszej służby.

Nie powiedziałabym, żeby moje doświadczenie wymiaru europejskiego było jakoś szczególnie spektakularne. A jednak, to jest przestrzeń, w której działo się dla mnie na tyle dużo – że sporo to zmieniło w moim życiu, szczególnie pod względem otwartości na ludzi, odwagi, wiary w swoje możliwości. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie zagrały inne ważne w skautingu elementy: powierzanie odpowiedzialności, bo spotkałam na mojej drodze świetne szefowe, które potrafiły dostrzec moje talenty, mój potencjał – i „wypychać”, otwierać przestrzeń do działania. Był interes – bo była przygoda, odkrywanie, wyzwanie. Dla mnie te motory zyskały jakąś dodatkową moc oddziaływania w tym „szóstym wymiarze”, rozszerzeniu przestrzeni działania do Europy.

Czy to jest uniwersalna właściwość tego wymiaru, czy dla każdego będzie to tak istotna przestrzeń rozwoju? Nie wiem. Myślę, że to jest dobry materiał do refleksji dla każdego szefa w naszej organizacji, której częścią tożsamości jest Europa – żeby pomyśleć jak w tym wymiarze, obecnie lub potencjalnie, mogą rozpędzić się motory, może się rozpędzić rozwój powierzonych Wam młodych – harcerzy, harcerek, przewodniczek, wędrowników. Albo też spojrzeć na wymiar europejski w kontekście własnego napędu i rozwoju – bo może to też przestrzeń dla Ciebie, szefowo i szefie.

Fot. na okładce: Archiwum Autorki

Joanna Skowrońska


Obecnie pełni służbę Wiceprzewodniczącej Federacji i szefowej Woodbadge Days – międzynarodowego spotkania dla skautmistrzów FSE. Współtworzy program „Kudu” – obozu szkoleniowego 3. stopnia. Wcześniej szefowa ogniska, asystentka namiestniczki przewodniczek, sekretarz krajowy. Absolwentka ekonomii, zawodowo porządkuje administracyjne chaosy, w wolnych chwilach gra na skrzypcach, parzy kawkę, kontempluje przyrodę.

Camino – doświadczenie drogi

Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 22. marca 2023r.
Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.

Kasia Kaczmar: Szczęść Boże!

Ks. Dawid Kostecki: Szczęść Boże! Dla jakiego radia nadajemy?

KK: Radio Przestrzeń. Tego jeszcze nie było. Pierwszy taki wywiad dla naszego czasopisma.

Ks. D: Miesięcznik?

KK: To jest tak naprawdę tygodnik. Staramy się, żeby co tydzień był opublikowany jakiś artykuł. Jeśli nie nowy to „odgrzewamy kotlety” z archiwum, które też ma dobre zasoby. Więc tak co tydzień, dwa. W tym roku każdy numer na temat przewodni. Mieliśmy numer o przyrodzie, o byciu szefem, teraz jesteśmy w cyklu miłość i będziemy przechodzić do cyklu Europa. Właśnie, bo w tym roku dużo wydarzeń międzynarodowych. Światowe Dni Młodzieży, które poprzedni pielgrzymka Camino Skautów Europy z całego świata. I właśnie o Camino chciałabym dzisiaj z księdzem porozmawiać. Na początku wyjaśnię wszystkim, że jestem dziś w Bolesławcu i jestem gościem księdza Dawida Kosteckiego, który opowie nam o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Jeśli mogę, to poproszę, by najpierw przedstawił się ksiądz naszym czytelnikom.

Ks. D: Ksiądz Dawid Kostecki, od 8 lat ksiądz i tyle samo jestem związany ze Skautami Europy, szczególnie z przewodniczkami.

KK: Zacznijmy więc od początku. Niech ksiądz sięgnie pamięcią do pierwszej pielgrzymki i powie nam, co go skłoniło, żeby pierwszy raz ruszyć na Camino.

Ks. D: To chyba było moje pragnienie już z okresu młodości. I można powiedzieć, że pierwsze pragnienie odpaliło się 17-18 lat temu. Nie pamiętam, skąd się dowiedziałem o Camino. Czy mi ktoś opowiadał, czy nie opowiadał, czy gdzieś to wygooglowałem. Tego nie umiem powiedzieć. Dowiedziałem się, że jest taki szlak pielgrzymi. A moją pasją od zawsze był rower i zawsze miałem pragnienie, by wyruszyć w większą podróż. I chyba szukając, gdzie można wyruszyć na podróż z sakwami, w długą drogę, natrafiłem na Camino. To było w szkole średniej. Ale też niedługo zacząłem pielgrzymować na Jasną Górę. I wtedy, kiedy to zacząłem, to bardzo nastawiłem się na Camino, pielgrzymką rowerową. I to był chyba początek mojej fascynacji.  Trwała ona tylko przez chwilę, bo dowiedziałem się, ile Camino kosztuje – z rowerem, bo pieszo jest trochę taniej. No i jednak musiałem to odłożyć w czasie. Później, gdy byłem na studiach, w seminarium, zacząłem czytać. Zacząłem zamawiać książki o Camino, jakieś poradniki itd. I czytałem coraz więcej, a w mojej głowie rodził się pierwszy poważniejszy plan. A realizacja rozpoczęła się dopiero w kapłaństwie. Będąc w Bolesławcu, na mojej pierwszej parafii, usiadłem z grupą przy kawie w kawiarence parafialnej. I tak ni stąd ni z owąd, powiedziałem, że miałem takie marzenie, żeby pojechać do Hiszpanii i odbyć pielgrzymkę Camino na rowerze. Oni zaczęli pytać, co to jest, opowiedziałem im, wyszukaliśmy loty i siedząc przy tej kawie zabukowaliśmy loty. I gdy loty były zarezerwowane, wybrana trasa, pozostało nam wyruszenie na szlak. To była szybka decyzja.

KK: Czyli duże pragnienie serca połączone ze spontanicznością dało ten efekt.

Ks.D: Myślę, że gdyby nie te osoby, które ze mną siedziały i nie powiedziały „dobra, to jedziemy z tobą”, to możliwe, że dalej bym się gdzieś po cichu zastanawiał. A ten bodziec spowodował, że wyruszyło nas pięciu. I od tej pory, z tą grupą, cały czas tym Camino żyjemy.

KK: Czyli doświadczył ksiądz Camino jako kapłan, tak?

Ks.D: Tak.

KK: Myśli ksiądz, podejrzewa, że bardzo różni się sposób pielgrzymowania jako kapłan, duszpasterz, duchowy towarzysz od pielgrzymowania jako świecki? Czy przeżywa się pielgrzymowanie inaczej?

Ks. D: Myślę, że nie, że to się nie różni, bo każdy z nas ma bardzo bogatą duchowość i każdy z nas ma duchowość, która jest jak choinka, którą upiększamy lub Pan Bóg ją upiększa. Ale też czasami mamy potłuczone bombki na tej choince. I myślę, że niezależnie, czy jest to kapłan, czy osoba świecka, każdy wyrusza na Camino z czymś. Jedni mają pielgrzymkę dziękczynną, czy z jakąś intencją. Inni po prostu szukają czegoś, sami nie wiedzą czego, ale rzeczywiście potrafią odnaleźć to na Camino. Więc tutaj bym nie rozróżniał. Natomiast zauważyłbym, że świeckim pielgrzymując z księdzem jest trochę łatwiej.

KK: Dlaczego?

Ks. D: Nie chodzi o to, że coś im będzie dźwigał czy nosił. Ale w kontekście Eucharystii. Rozmawiałem z osobami, które były na Camino, bo gdy się wyruszy pierwszy raz, to nagle się okazuje, że ta osoba była na Camino, tamta… pełno ludzi, którzy już byli. I zaczynacie tym razem żyć, rozmawiać o tym. I kiedyś właśnie rozmawiałem o tym, że o Eucharystię musieli oni zawalczyć. Nie zawsze jest tak, że przychodzi się na miejsce noclegowe i tam będzie kościół. Jeśli się wcześniej tego nie ogarnie, to może okazać się, że dzień minie, a okazji do uczestnictwa w Eucharystii nie będzie. Więc rzeczywiście, trzeba o nią powalczyć. Ale nie jest to tak, że jest to trudne. Bo my jak byliśmy na Camino, to w większości dołączaliśmy się do Mszy świętej hiszpańskiej czy portugalskiej. To zależy, który szlak robiliśmy. Ale były też momenty, że odprawialiśmy sami, bo „zestaw małego księcia” mieliśmy ze sobą. I te Msze nasze, po polsku, najbardziej nam zapadły w pamięć. I ta grupa, która ze mną pielgrzymowała, i te osoby, z którymi rozmawiałem o Camino, to mówią, że to wartość dodana dla grupy pielgrzymów. Mam dwa takie fajne wątki o Mszy świętej, poruszamy je teraz?

KK: Okej, czemu nie.

Ks.D: Jak już poruszamy temat Mszy, które same odprawialiśmy, to jest to mocno związane ze Skautami Europy. My dwa razy robiliśmy Camino, zawsze na rowerach. I zawsze było tak, że trzymamy się jak najbardziej szlaku pieszego. Nie robimy alternatyw rowerowych. Jeśli trzeba rowery prowadzić, to je prowadzimy. W Portugalii, trzymaliśmy się szlaku pieszego. Zaczęło się niepozornie, później trzeba było zejść z rowerów i je podprowadzić. Później był fajny, stromy zjazd, więc to była przygoda. Później przejście przez rzeczkę, w której kamienie były poukładane w wodzie w kształcie strzałki. Było tak przepięknie! Zielono, spokój dookoła. Nikogo też wtedy tam nie było. Wjechaliśmy pod górę, a już wtedy szukaliśmy miejsca, gdzie można odprawić Mszę świętą, a to była niedziela. I chłopaki mówią, żebyśmy się zatrzymali i faktycznie, było tam nawet miejsce i kamień, który wyglądał jak ołtarz. Zauważyliśmy jakiś ludzi, chcieliśmy ich zawołać, a ja spostrzegłem, że to Skauci Europy. I to chyba ci sami skauci, których widzieliśmy na przeprawie promowej. I rzeczywiście w tym miejscu, w tym lesie, był jeden domek, koło którego był rozbity obóz wilczkowy. To byli skauci portugalscy. To było miejsce, gdzie zawsze przyjeżdżają na wilczkowy obóz, bo jest budynek, jest zabezpieczenie i właściciele tej posiadłości przeżywają swoją duchowość bardzo mocno ze Skautami Europy. Postanowili wybudować kaplicę na dworze. Był ołtarz kamienny, miejsce przewodniczenia i cała przestrzeń liturgiczna była zachowana bardzo mocno. Zapytaliśmy, czy możemy odprawić Mszę świętą i czy chcą się do nas dołączyć. Oni już tego dnia byli na Mszy, ale nam oczywiście pozwolili. I z Mszy świętych, nie chcę użyć słowa „spontanicznych”, ale tych, dla których miejsce wyznacza nam Pan Bóg, ta mi zapadła w pamięć najbardziej. Później też porozmawialiśmy ze skautami o ich obozie.

Reszta Mszy świętych wyglądała tak, że odprawialiśmy je z Portugalczykami albo Hiszpanami i najczęściej księża prosili, żeby dołączyć się do koncelebry i wstawkę, którą mówi ksiądz koncelebrans po polsku. Czasami było tak, że przewodniczył ksiądz z Hiszpanii, a obok mnie był jeszcze Anglik, wtedy Msza święta była w trzech językach odprawiana. Więc to też taki wyraźny akcent Camino.

KK: Czyli był ksiądz łącznie na dwóch trasach, dwóch pielgrzymkach, obu rowerowych. Leży przede mną paszport pielgrzyma. W takim razie, któraś z tras najbardziej utkwiła księdzu w pamięci? Jakie one w ogóle były, którędy jechaliście? Którą uznaje ksiądz za najlepszą i może chciałby do niej wrócić?

Ks. D: Pierwsze Camino, i z niego właśnie mam paszport, to był szlak Santandera do Santiago de Compostella i to był szlak tzw. Camino Del Norte, czyli szlak północny, wybrzeżem. Bardzo piękny pod względem krajobrazu, charakterystyczny. My go robiliśmy w maju, więc było zimno. Myśleliśmy, że będzie upalnie, ale jednak było chłodno. Chyba zawsze jak się robi coś pierwszy raz, to się do tego często wraca albo jest takim odnośnikiem dla tej przestrzeni. Ten szlak przeżywałem nie wiedząc, co mnie czeka, jak się przygotować. Duchowo to może wiedziałem, bo odnosiłem się do pielgrzymowania pieszego, ale technicznie nie. Dużo rozmawiałem z Jędrkiem. Pozdrawiam Jędrka – wędrownika! I on mi opowiadał o tym szlaku Camino Del Norte. To był szlak, który dał nam wiele zaskoczenia, ale też wiele przyjemności. Różni się tym, że inaczej wygląda szlak na północy, przy samym wybrzeżu, a później, jak odbija się w głąb kontynentu, to zmienia swoją charakterystykę. W pobliżu tego szlaku biegnie chyba najpiękniejszy szlak – Camino Primitivo. Jeszcze go nie robiłem, ale słyszałem, że jest to najpiękniejszy szlak, który też mocno wyciska duchowo. Tylko, że jest trudny na rowery, ale nie znaczy to, że nie do przejechania. Zostawiam sobie jeszcze ten szlak. A drugi, który robiliśmy, to szlak portugalski. Zaczęliśmy w Lizbonie, przez Fatimę. Zaplanowaliśmy odbić trochę od szlaku szlaku Camino i jedziemy do Fatimy. I stamtąd już bezpośrednio do Santiago. To jest ciekawe, bo można pielgrzymować odwrotnie – z Santiago do Fatimy. I wtedy strzałki są niebieskie. Szlak nazywa się chyba Camino-Fatima. I na tych słupkach, które wyznaczają kilometraż i strzałkę do Santiago, to z drugiej strony są strzałki niebieskie. My pielgrzymowaliśmy do Santiago, trochę wybrzeżem, trochę środkiem kontynentu. Szlak piękny, ale gdy wjechaliśmy do Galicji, im bliżej Hiszpanii, tym bardziej ten szlak był taki mój. Bardziej „caminowy”. Kiedy byliśmy w Portugalii i trochę odbiliśmy, byliśmy na wybrzeżu, to ten szlak był bardziej komercyjny. A później, jak już wjechaliśmy do Hiszpanii, to tam trzymaliśmy się szlaku z żółtą strzałką i rozpoczął się sposób pielgrzymowania, który był nam już znany, porównywalny do Camino del Norte. I ta druga przygoda duchowa była troszkę dłuższa, bo przeciągnęliśmy ją nie tylko do Santiago, ale też do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Założenie było takie, że jedziemy do św. Jakuba, a jak nam czas pozwoli to wsiadamy na rowery i jedziemy do Finisterry. Jak nam nie pozwoli, to ewentualnie autobusem w obie lub jedną stronę. I ogólnie, gdybym miał wracać na Camino, to raczej nie powtórzyłbym żadnego z dwóch odbytych szlaków. Jedynie bym wrócił do tego do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Dlaczego bym nie wracał? Nie dlatego, że mi się nie podobały czy były trudne. Ale dlatego, że jest tak dużo tych szlaków pielgrzymich i każdy coś innego pokazuje, a nasza duchowość potrzebuje też różnej drogi.

KK: No właśnie, czyli warto czerpać z tych różnych dróg. Pielgrzymka do Santiago de Compostela to na pewno wielkie przeżycie duchowe, ale też na pewno dobra przygoda. Czy mógłby ksiądz podzielić się jakimś osobistym doświadczeniem duchowym i jakimś bardziej przygodowym, które ksiądz zapamiętał?

Ks. D: Pod takim względem się nie przygotowałem, więc muszę chwilę pomyśleć. Przygodowe… (dłuższa cisza) Dobra, do tego wrócimy.

KK: Nie ma problemu. Opowiedział nam ksiądz o swoim doświadczeniu, więc może teraz kilka rad. Skauci w tym roku będą mieć ten wyjazd przygotowany, nad tym  czuwa specjalna ekipa. Nie muszą się na przykład martwić o miejsca noclegu itd. Ale na pewno są inne sprawy, o które będą musieli zadbać. To może ma ksiądz jakieś podpowiedzi o nietypowym sprzęcie, który może im się przydać w trakcie pielgrzymki. Albo czego na pewno ze sobą nie zabierać i dlaczego nie wieszaków, suszarki, żelazka?

Ks. D: To wszystko zależy, jak się Camino odbywa. I tak jak znam skautów, to pewnie założenie jest takie, że będą sami gotować. My na przykład, pierwsze co zrobiliśmy, to wyrzuciliśmy menażki. (śmiech) Zabraliśmy je ze sobą na pierwsze Camino i ani razu ich nie użyliśmy, bo mieliśmy inny charakter pielgrzymowania. Ja jechałem z dorosłymi ludźmi, to byli ojcowie rodzin, więc założenie było takie, że jemy, gdzie popadnie i jak popadnie i czasami… o właśnie, i to bym dodał do przygody caminowej.

KK: Czyli bułka z kiełbasą albo frutti di mare!

Ks. D: Ogólnie bym powiedział, że przygodą było jedzenie.

KK: To jest bardzo dobra przygoda!

Ks. D: Przygodą było jedzenie. Często do tych wspomnień wracamy. Były takie momenty, że jedliśmy na krawężniku, czy na parapecie i rzeczywiście po prostu bułka, oliwki. I to było na porządku dziennym i nawet jak jedliśmy na białym obrusie w restauracji, to najpierw wciągaliśmy bagietkę i oliwki. No i papryczki Padron! Jak ktoś nie spróbuje paparyczek Padron na Camino, to Camino jest niezaliczone! (śmiech) Ja bym nie wystawiał Credencialu w Santiago, jeśli ktoś ich nie spróbował. Są rewelacyjne! To tyle z przygody. Czego jeszcze nie zabierać… im mniej, tym lepiej! Kiedyś, gdy przed wyruszeniem rozmawiałem z księdzem, też skautowym – księdzem Piotrem Marciniakiem, pozdrawiamy serdecznie! To on mi powiedział, że plecak powinien ważyć maksymalnie 10% wagi, tego, który go niesie. Nie zawsze da się radę to zrobić, zwłaszcza trudniej mają kobiety. Ale rzeczywiście im mniej tym lepiej. Na miejscach noclegowych można prać. Często praliśmy swoje rzeczy co dwa dni. Na początku zabraliśmy tego więcej, ale na drugim Camino już praliśmy co dwa dni. Pralki są automatyczne, odblokowuje się je po wrzuceniu monety. Można prać też ręcznie oczywiście. Ważne jest to, żeby brać ze sobą koszulki oddychające, szybkoschnące. Czego nie brać? Baterii słonecznych! Na pierwsze Camino zabraliśmy panel solarny, bo gdzieś tam wyczytałem, że się go niesie, żeby się telefon doładował, ale to bez sensu. To jest ciężkie i się nie sprawdza. Zabrałbym za to na pewno powerbanka. Na noclegu naładować telefon i powerbank i wystarczy. Z kwestii duchowych, w których warto się przygotować, to zabrać fizyczny różaniec, notatnik, czy w kartce, czy w telefonie. Trzeba się zastanowić nad kwestią poradników, przewodników lub gramatury Pisma Świętego. To każdy musi ocenić indywidualnie. Czy ma małe PŚ i weźmie ze sobą, czy będzie korzystał z PŚ w telefonie. I tak telefon niesie. Oczywiście podstawą są wygodne buty, zależne od indywidualnych preferencji. Warto też mądrze spakować kosmetyczkę. Dużo rzeczy można też kupić na miejscu.

KK: Albo wyrzucić do kosza lub zostawić w schronisku.

Ks. D: Tak, w albegrach ludzie zostawiają rzeczy w specjalnych koszach. Jedni może coś wezmą i wykorzystają. Podpowiedziałbym też, żeby zacząć się pakować na Camino dużo wcześniej. Patrzeć na to i im dłużej będziecie się pakować, tym z większej ilości rzeczy zrezygnujecie. To też jest pomocne. Można też zrobić sobie próbę. Np. zapakować rzeczy na Camino i pójść w góry.

fot. Archiwum autora

KK: Okej, powiedział ksiądz o sprzęcie, a jeśli chodzi o nastawienie duchowe, czy coś poleciłby ksiądz skautom? Czego powinni oczekiwać? Nawrócenia, duchowych uniesień, strzału anioła prosto w twarz i serce, a może nie powinni się w ogóle nastawiać i dać się prowadzić Duchowi Świętemu?

Ks. D: Na pewno nie nastawiać się, że spektakularne rzeczy będą się dziać w Santiago. Bo celem Camino nie jest Santiago. Celem Camino jest Droga. Na Camino pielgrzymi się pozdrawiają „Buen Camino!”, czyli „Dobrej Drogi!”. To trzeba to odczytać: dobrej drogi do zbawienia. Nie nastawiałbym się na to, że coś się odmieni, wydarzy itd. No bo jak się nie wydarzy, to będzie rozczarowanie. Nie oczekiwałbym niczego od Camino, tylko iść w otwartości na drogę. Jeśli ma się coś zadziać, to na pewno się zadzieje w drodze. Warto wyznaczyć sobie intencję, w której się idzie, pomyśleć, po co się w ogóle idzie na Camino. Nie bać się odpowiedzi niezwiązanych z duchowością. Na przykład, że idzie się dla przygody, dla wczasów, fajnego spędzenia czasu, ale nie zamyka się ducha, to Pan Bóg i tak swoje zrobi. Ale myślę, żeby nie nastawiać się na zbyt duże rzeczy. Droga zrobi swoje.

KK: Zanim przejdę do ostatniego pytania, to zapytam, czy może może przypomniało się coś księdzu w kontekście przygody?

Ks. D: Na pewno jeśli skauci mają przygotowane noclegi, to to jest komfortowe. I pewnie będą szli w jakiś grupach. Z doświadczenia mojego Camino to wiem, że droga weryfikuje. I przy naszym Camino trzeba było się nastawić na to, że grupa będzie musiała się rozdzielić. Że ktoś będzie pielgrzymował sam w danym momencie. I my tak mieliśmy już na pierwszym Camino, pierwszego dnia. Jednemu naszemu bratu pielgrzymkowemu odnowiła się kontuzja i musiał przejechać jakiś odcinek do przodu pociągiem i później swoim tempem dalej jechać, a my do niego dojechaliśmy rowerami. Mieliśmy też tak, że mieliśmy dużo modlitw naszych indywidualnych, prywatnych. Na przykład modlitwę różańcową mieliśmy zawsze pod górę. Takie było nasze założenie – jak będzie pod górę, to modlimy różaniec. Nie jeden. Po prostu, jak będzie pod górę to modlimy różaniec. I czasami wyszło ich kilka, a na Camino zawsze jest pod górę. Zawsze zatrzymywaliśmy się wspólnie na Koronkę i na medytację Słowa Bożego w okolicach Eucharystii… no i zgubiłem pytanie.

KK: Przygoda.

Ks. D: Okej, to jeszcze pamiętam coś. Ja byłem tak zwanym „od trasy”, od wyznaczenia trasy i jak ją analizowaliśmy to mówiłem np. „albo jedziemy tędy i będzie mniej stromo, ale dłużej, albo jedziemy tamtędy i będzie krócej, ale bardziej stromo”. I chłopaki musieli zdecydować. Druga z takich rzeczy, to zawsze było tak, że zawsze po kawie było pod górę, a jak było rozdroże w prawo, w lewo, to było wiadomo, że mamy jechać tam, gdzie jest pod górę. I przestałem sprawdzać mapę, a zawsze wskakiwaliśmy na naszą trasę. Aaaa! A jeszcze z przygód, to w zeszłym roku odbyliśmy szlak Camino „festynowy”. Byliśmy w czerwcu, było wtedy święto św. Piotra i św. Pawła i akurat było tak, że w okolicy były trzy parafie, gdzie były obchodzone odpusty. I to były trzy noclegi, trzy weekendy. Jeden odpust był na wybrzeżu, na drugim troszkę wchodziliśmy w głąb kontynentu, a trzeci już był na kontynencie. I te festyny parafialne zapadły nam mocno w pamięć. Jeden z nich był przygotowany przez Skautów Europy, to było bardzo ciekawe, jak byli zaangażowani w życie parafialne i to było akcentem przygodowym. A przypomniał mi się też duchowy akcent, w kontekście tego, na co się nastawiać, a na co nie. Pamiętam, jak patrzyliśmy na trasę i od samego rana myśleliśmy o tym, gdzie odprawimy Mszę św. I planowaliśmy, że zrobimy polową. Na mapie była taka fajna prosta droga, to gdzieś tam będzie jakiś las, zagajnik, zajazd. To tam gdzieś się zatrzymamy i odprawimy Mszę św. Wjechaliśmy na tę drogę. Rzeczywiście była prosta, nawet asfaltowa na początku, fajnie się jechało. Później zamieniła się w szutrową. Potem las, który był przez pierwsze 1,5 km się skończył i była totalna pustynia i wiatr w oczy. I rzeczywiście, nastawiłem się, że będzie pięknie, że tam odprawimy Mszę św, a ja wtedy przeżyłem taką pustynię duchową. Miałem ją wokół siebie i taką walkę wewnętrzną. I tam wtedy miałem najwięcej takich rozkmin duchowych, wyobraziłem sobie też Chrystusa na pustyni, który tam był i walczył ze słabościami bycia w samotności. I my też byliśmy tam we trójkę, ale każdy był sam. Nikomu się nie chciało gadać, każdy jechał swoim tempem, każdy był sam i tam tak mocno dotykałem swojego wnętrza, swojej duchowości, swojego kapłaństwa. Każda pustynia i posucha duchowa się kiedyś kończą i zaczyna się wodopój, więc trzeba ją przejechać.

KK: I też towarzyszy nam pragnienie czegoś konkretnego, może nie zdajemy sobie sprawy czego. Ale Duch Święty działa. Czyli nie bać się pustyni. Pozwolić sobie na nią wejść, jeśli się przydarzy na Camino?

Ks. D: Tak. Ale na pustyni nie można się zatrzymać. Pustynia wymaga przejścia i pragnienia Pana Boga. A fizycznie pragnienia wody i rzeczywiście ono wykrzesa z nas jakąś siłę, ale odnosząc to do duchowości, to przechodzenie przez pustynie musi być związane z pragnieniem Pana Boga. I wtedy rzeczywiście ta droga, choćby nie wiem jak długa, jest do przejechania. My się na pustyni zatrzymywaliśmy. Ja się zatrzymałem, położyłem rower i myślałem, że nie dam rady. A chłopaki byli jakiś kilometr przede mną. Ale nie chciałem do nich dzwonić (nie było i tak zasięgu), więc wsiadłem na rower i jechałem dalej. Tak samo odnoszę to do życia duchowego. Można się zatrzymać na pustyni kryzysu i po prostu będziesz suchy, a życie z ciebie wypłynie. Może nawet i dalej człowiek gdzieś się posuwa, ale może się też zgubić. Więc pragnienie Boga powoduje, że człowiek wstaje i idzie dalej na pustyni. I w końcu wyjdzie do pięknych momentów. Wtedy zaczęły się właśnie festyny!

KK: Haha! Super, dzięki wielkie. To tak jak zapowiadałam, teraz ostatnie pytanie. Być może wśród czytelników Przestrzeni są osoby, które zapiszą się na Camino na ostatnią chwilę lub tym razem nie pojadą, ale nie wykluczają tego w ogóle. Jak by ksiądz przekonał nieprzekonanych?

Ks. D: Przekonać nieprzekonanych… Myślę o tym, jak ja przekonałem ludzi, że oni ze mną pojechali. Hmm… musiałbym wiedzieć, czy mam osobę nieprzekonaną duchowo czy fizycznie. Jeśli fizycznie, to… widoki Camino cię poniosą! Poniosą tak, że zapomnisz o tym, że masz do przejścia 20 km, że masz plecak, który waży 7 kg. O tym w ogóle nie będziesz myśleć. Po prostu pielgrzymowanie po szklaku Camino, spotkanie ludzi, którzy się do ciebie uśmiechają, którzy też mają jakiś bagaż swojego doświadczenia, swojej przygody, to sprawi, że na Camino będziesz chciał wrócić. Jeśli chodzi o kwestię duchową, to tutaj bym bardziej powiedział, że jeśli się zastanawiasz pod względem duchowym, to tym bardziej dla ciebie Camino jest odpowiedzią. Wyjście z danego swojego punktu, wstanie z kanapy, jak mówił papież Franciszek, zawsze będzie tym elementem, że znajdziesz tam odpowiedź duchową. I czy to będzie Camino z Polski, niemieckie, francuskie, hiszpańskie… Zawsze znajdziesz odpowiedź. Na pewno piękne jest, jeśli się pielgrzymuje małą grupą i to może być świetną sprawą dla skautów. Nawet jeśli ktoś się boi, to da sobie radę, nawet gdy wyrusza pierwszy raz. I gwarantuję, że te osoby, które pojadą w tym roku, wrócą do domu i sprawdzą od razu, co „wycaminować” w następnych latach. Później tych szlaków będzie bardzo dużo. Droga będzie wtedy pociągać. Z takich wspomnień jeszcze duchowych, to jest taki moment, że szlak św. Jakuba kończył się taki sposób, że się przychodziło do św. Jakuba, wchodziło się po schodkach do góry, bo nad ołtarzem jest figura św. Jakuba i jest tzw. „przytulas z Jakubem”. Że się podchodzi do tyłu św. Jakuba i się go przytula. Myślę, że osoby, które są w sobie zakochane, nieraz doświadczyły takiego objęcia, poczucia bezpieczeństwa. I to jest tak, że gdy obejmujesz tak św. Jakuba (oczywiście to są akcenty zewnętrzne, ale akcenty zewnętrzne do wspomożenia ducha są nam bardzo potrzebne), to czuje się to objęcie. Takie „św. Jakubie, pewne rzeczy musimy ponieść razem”. Takie wspomnienia bardzo często nam się zradzają, bo mamy takie swoje piątki caminowe. Od momentu, gdy wyszliśmy na Camino z tą ekipą, to oglądamy filmik z Camino i zazwyczaj coś tam jeszcze wspominamy i opowiadamy albo planujemy nową drogę.

KK: To pozostaje mi życzyć „Buen Camino!”.

Ks.D: Buen Camino!

KK: I bardzo dziękuję za rozmowę. Z księdzem Dawidem Kosteckim, w Bolesławcu, rozmawiała Kasia Kaczmar HR.

Ks.D: Pozdrawiam wszystkich skautów, którzy wyruszą na Camino w tym roku. Nie bójcie się, wyruszcie z uśmiechem, z otwartą duszą, otwartym sercem, a będą się dziać rzeczy wielkie. Buen Camino!

PS.

KK: Może ksiądz powiedzieć, dlaczego go ciągnie na Camino.

Ks.D: Haha! Dlatego, że żyjemy w świecie jakim żyjemy. Bardzo szybkim, który daje nam mnóstwo informacji. I patrząc też ze struktury kościoła i struktury duchowieństwa, to nie żebym się żalił, ale każdy wie, że nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie jest pięknie. No i na Camino mnie ciągnie, żeby uspokoić tego ducha. Złapać oddech duchowy. Bo rzeczywiście na Camino mam dużo czasu dla Pana Boga. Mogę z Nim poprzebywać, przemyśleć i ładować te baterie. I też na pielgrzymkę do Częstochowy pielgrzymuję jako organizator, a na Camino jestem uczestnikiem, więc to jest całkiem inny poziom pielgrzymowania. I jeszcze mi się przypomniało coś w kontekście tego, co zabrać na Camino. Niektórzy się szykują tak, że gdzieś tę muszelkę szykują wcześniej, żeby znalazła się na plecaku. Muszla św. Jakuba. Ale ją też możecie nabyć w pierwszych dniach, będąc na szlaku. Warto. Niech się znajdzie na plecaku, bo jest to symbol, że dana osoba jest pielgrzymem. I paszport pielgrzyma. Lepiej zaopatrzyć się w niego wcześniej. I nie żebym robił jakąś reklamę, bo nic od nich nie mam, ale Katedra w Lęborku wydaje te paszporty, jako certyfikowany paszport polski. I jest to przygoda, żeby te pieczątki zbierać. A my też w tamtym roku na pieszej pielgrzymce do Częstochowy rozdawaliśmy muszle świętego Jakuba proboszczom, którzy nas gościli. Jedna osoba, która była na Camino, powiedziała mi, że jeśli się komuś daje muszlę, to zobowiązuje się tę osobę, żeby wyruszyła na Camino. I okazało się to któregoś dnia. I gdy dawałem tę muszlę na ręce proboszcza to mówiłem, że też całą parafię zobowiązuję, żeby wyruszyć na Camino. Muszla jest tym symbolem pielgrzymowania, więc Kasiu – na Twoje ręce daję też muszlę św. Camino, abyś ty i wszyscy skauci, którzy nas czytają i słuchają, mieli owocny czas pielgrzymowania. Buen Camino!

KK: Bardzo dziękuję! Buen Camino!

PS. 2

KK: Jedziemy na dworzec, ks. Dawid odwozi mnie na pociąg do Wrocławia i przypomniała mu się historia.

Ks.D: Tak, z takich przygód, które gdzieś tam nazwaliśmy przygodami jedzeniowymi to pamiętam jak strasznie padało, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i szukaliśmy noclegu. Pojechaliśmy na Mszę św. Ksiądz nas wpuścił, żebyśmy odprawili. Powiedział też, że ma taką parafialną albergę, ale ona jest nieużywana i będzie gotowa niedługo. Jak przyjechaliśmy, to wszystko było brudne, pleśnią porośnięte i stwierdziliśmy, że ciężko będzie tam nocować. Kościelny, który nas zawiózł, zlitował się nad nami i zabrał nas do swojego mieszkania i tam nas przenocował. Ale chcieliśmy coś zjeść, więc poszliśmy do restauracji. No i chcieliśmy zupę, żeby się zagrzać. Wzięliśmy zupę rybną. Cena wskazywała na porcję – talerz zupy. Ale nie mogliśmy się z panią dogadać, bo oczywiście po hiszpańsku nikt z nas nie mówił. I ona była bardzo zdziwiona, że bierzemy aż 4 porcje zupy rybnej. No, ale nam przyniosła i okazało się, że to były cztery wazy tej zupy. W ogóle bardzo często Hiszpanie dziwili się – na pewno tyle zjecie? Na pewno tyle dacie radę? My też się bardzo zdziwiliśmy tymi czterema wazami.

KK: Zjedliście?

Ks. D: Zjedliśmy. I drugie danie, które zamówiliśmy, też zjedliśmy.

KK: Jest takie powiedzenie wśród skautów „Harcerz Rzeczpospolitej, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic”.  Więc pielgrzym na Camino, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic.

Ks. D: Często odwoływałem się też do innego powiedzenia, które mi się kojarzy ze skautami, czyli „dzisiaj jesteśmy najedzeni pod korek”. A jeszcze z kwestii duchowych, to była bardzo duża otwartość Hiszpanów na pomoc w załatwieniu Mszy św. W sensie takim, żeby ta Msza była odprawiona w takich godnych warunkach. Pamiętam kaplicę, którą zajmowali się Hiszpanie. Stanęli prawie na głowie, żeby ściągnąć księdza i zapytać go, czy możemy odprawić Mszę św. I bardzo mocno przykładają wagę do wystroju duchowego wewnętrznego i zewnętrznego. Pamiętam, jak jeden ksiądz skończył Mszę i bardzo gdzieś się spieszył, a my chcieliśmy odprawić Mszę i on poświęcił swoje inne obowiązki na to, żebyśmy my mogli przeżyć Eucharystię. I to było piękne. A wiem, jak to jest być czynnym kapłanem w swojej parafii i czasami przełożyć swoje obowiązki dla kogoś, kto Ci tak ni z gruszki, ni z pietruszki przychodzi. Jest to na pewno jakaś ofiara. Więc temu księdzu, za tę ofiarę – Bóg zapłać!

ks. Dawid Kostecki, fot. Archiwum autora

Katarzyna Chomoncik


HRka, obecnie szczepowa z zielono-czerwoną historią służby lokalnej i krajowej. Z wykształcenia i zamiłowania pedagog dorosłych. Prywatnie żona i mama.

De veritate – cóż, to jest prawda i Jan Paweł II

Jakiś czas temu został opublikowany reportaż „Franciszkańska 3”. Trochę później przeżywaliśmy Święta Paschalne, podczas których Piłat pytał Jezusa o prawdę. Niezależnie od czasu, szef zadaje wędrownikowi składającemu Wymarsz pytanie o chęć pokornego poszukiwania prawdy i dobrowolną służbę jej. Te wszystkie okoliczności stwarzają elegancką okazję do zbadania tematu prawdy.

Ile razy mieliście wrażenie, że wasz rozmówca opowiada straszne głupoty? Mija się ewidentnie z prawdą albo tak rozmywa sprawę (celowo lub nie), że ta traci pierwotny sens. Załóżmy, że temat rozmowy to akurat wasza działka i bez problemu możecie wypunktować koledze błędy, bo wiele godzin spędziliście na zgłębianiu wiedzy z tego obszaru. Inny przykład – z kategorii zabobony/magia – babcia uporczywie prosząca wnuczkę, żeby ta nosiła medalik z Matką Bożą/krzyżyk/szkaplerz/wstaw inne dowolne, bo on będzie pomagał nie grzeszyć czy odpychać pokusy.

Wiedza potoczna i naukowa

Zacznijmy od ogólnego podziału wiedzy, którego dokonał świat nauki. Wiedza potoczna, inaczej określana jako zdroworozsądkowa, jest subiektywna, wynika z doświadczenia poszczególnych osób lub ich przekonań i domysłów, często zawiera wewnętrzne sprzeczności. Nie jest wolna od emocji, ocen. Przykładowo osoba X jest przekonana, że wystąpienie sztormu warunkuje pojawienie się trzech pięknych cumulusów na niebie [bo akurat jedyny sztorm jaki w życiu przeżyła tak właśnie się rozpoczął], natomiast osoba Y trzy piękne cumulusy traktuje jako zapowiedź kompletnie bezwietrznego dnia. Oba te twierdzenia, wzajemnie się wykluczające, należą do zasobów wiedzy potocznej każdej z wymienionych postaci. Brzmi głupio? Przecież wszyscy tak żyjemy – każdy kieruje się swoją wiedzą potoczną w jakimś zakresie. U jednych twierdzenia w niej zawarte są bardziej racjonalne, u innych mniej, ale śmiem twierdzić, że nie ma ludzi, którzy nie wykorzystują wiedzy potocznej w decyzjach dnia codziennego.

Po drugiej stronie wagi stoi wiedza naukowa. Obiektywna, wewnętrznie spójna, usystematyzowana, sprawdzona, ze swojej natury dążąca do usunięcia wszystkich potencjalnych sprzeczności w jej obrębie. Wiedza naukowa zawiera twierdzenia, które aktualnie uznajemy za prawdziwe – należące do korpusu wiedzy w danym momencie dziejów. Ciekawe jest, że przed Kopernikiem do korpusu wiedzy należało przekonanie o trochę innym kształcie Ziemi niż aktualnie przyjęty. Być może kiedyś twierdzenie o kulistości naszej planety także przestanie należeć do wiedzy naukowej? Taką wiedzę czerpiemy z badań i naukowych dociekań, szukamy jej na uniwersytetach (przynajmniej z założenia), żeby wiedzieć – jak jest naprawdę. Po co? Z umiłowania mądrości, z filozofii [φίλος – „miły, ukochany” i σοφία – „mądrość”].

Wiedza naukowa naszym remedium?

Czy zatem możemy kierować się tylko wiedzą naukową całkowicie zapominając o potocznej? Bo przecież potoczna jest taka zła, a naukowa taka wspaniała. Wszystko, co pochodzi od nauki, przecież jest lepsze. Oczywiście uśmiecham się w tym momencie. W takim podziale nie chodzi o wartościowanie, który z rodzajów jest lepszy i jaką wiedzą należy kierować się w życiu. [Co prawda, w życiu należy kierować się wiedzą jak najbardziej pewną, ale nie bądźmy skrajnymi empirystami – przecież to cała sprawa wiary i układania swojego życia pod Ewangelię, która nie jest do końca weryfikowalna empirycznie. Jednak o tym kiedy indziej.] Powyższy podział służy do opisu rzeczywistości – tak jest i tyle.

Popatrzmy teraz na sprawę badań. Często w sporach czy różnych dyskusjach następuje próba odwołania do badań, bo przecież dostarczają nam one niezbitych dowodów. Ten kto pierwszy przywoła pasujące mu wyniki badań wygrywa. Sam tak robię. Sprawa jednak nie jest taka prosta i oczywista. Słowem kluczowym będzie tutaj wiarygodność. Żeby badania można było uznać za przydatne, muszą być prowadzone według konkretnej metodologii. Na przykładzie socjologii: próba musi być reprezentatywna, kwestionariusz odpowiednio ułożony, obróbka zebranych danych zrobiona rzetelnie i według przyjętych zasad itd. Czy ktoś się zgorszy, gdy napiszę, że nie wszystkie badania są przeprowadzane zgodnie z metodologią? Jasne, badacz mógł się pomylić, ale pozostaje jeszcze duża sfera badań celowo przeprowadzonych wbrew przyjętym zasadom. Może nawet dla porządku nie powinniśmy nazywać takich tworów badaniami… Próba badawcza dobrana w sposób celowy, obejmująca 10 osób o konkretnych cechach. Lub ankieta przeprowadzana na zasadzie formularza Google, wrzuconego na zamkniętą grupę skrajnych tradycjonalistów, feministek albo wolnościowców. Wnioski z takiego badania pewnie brzmiałyby jak: „80% badanych popiera …”. Dodajmy do tego stronniczość naukowca, który szuka, żeby potwierdzić swoje przekonania, a nie po to, żeby znaleźć prawdę. Być może w przypadku chemii, elektrotechniki (i innych nauk tego typu) sprawa jest trochę prostsza – wyobrażam sobie, jak po zmieszaniu dwóch substancji wychodzi trzecia, konkretna, a ktoś, kto się z tym nie zgadza, jawnie nazywa czarne białym [chociaż nie znam się na chemii, to zwykłe moje gdybanie i domysły].

Historia a miłosierdzie

Ci spośród nas, którzy doświadczyli bycia szefem jednostki, pewnie doskonale wiedzą, jak irracjonalne wydają się niektóre decyzje dla postronnego obserwatora. Wzięcie problematycznego wilczka na obóz, przyjęcie na zimowisko spóźnionego harcerza zgłaszającego się dzień przez wyjazdem i inne. Wyobrażam sobie, że historia opisałaby takich szefów jako miękkich, niekonsekwentnych oraz oceniła owoce takich decyzji. Być może problematyczny wilczek faktycznie rozwalał obóz, ale o twoich nadziejach, którymi kierowałeś się zapraszając go na wyjazd, nikt się nie dowie. Jak wiele rzeczy jest zakrytych przed nami. Jak wiele motywów podejmowanych działań pominęły historyczne podręczniki. Dla jasności, to w żaden sposób nie ogranicza możliwości oceniania efektów podjętych decyzji. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że w wielu momentach poznanie motywacji znacząco rozświetla całą sytuację.

Papież

We wstępie był wspomniany reportaż o Janie Pawle II, więc jeszcze wstawka o tej sprawie. To ze wzburzenia po jego obejrzeniu narodził się pomysł na ten artykuł. Nie ulega wątpliwości, że materiał M. Gutowskiego należy określić jako nierzetelny, a i tak będzie to określenie delikatne. Chyba nie ma osoby, która (starając się zachować obiektywizm) określiłaby intencje autora jako wezwanie do poszukiwania prawdy. Oglądając wspomniany film podskórnie czujemy, że bardziej przypomina on jeden z beznadziejnych paradokumentów emitowanych codziennie w telewizji niż sprawozdanie z badań historycznych. Powstała masa analiz i materiałów polemicznych, dlatego zachęcam, żeby chociaż dla sportu/treningu przebrnąć przez kilka z nich. Może to być rodzaj pracy domowej po lekturze tego artykułu. W kontekście tematu przewodniego, bardzo ciekawe jest, że na podstawie takich samych danych różni dziennikarze wyciągają odmienne wnioski. Czyżby to znów subiektywizm i interpretacje stawiane pod tezę? Poszukajcie sami.

Komu ufać?

Można odnieść wrażenie, że najlepiej byłoby wszystko sprawdzać osobiście. Weryfikować każde słowo usłyszane od przyjaciela, sprawdzać badania i pytać naukowców, ale przecież i to przysparzałoby kłopotów, z przyczyn powyżej opisanych. Bo którym badaniom dawać wiarę, a które omijać? [Tutaj zdaję sobie sprawę z systemu recenzowania badań i wszelakich odkryć. Przejaskrawienie użyte zostało celowo.]

Jednak nie o to mi chodziło, żeby zanegować możliwość poznania prawdy, zdobycia rzetelnej wiedzy. Główną myślą, którą chcę tu zawrzeć, jest odrobina sceptycyzmu poznawczego. Zachęta do krytycznego patrzenia zarówno na tezy wypowiadane przez znajomych, nagłówki migających nam artykułów, wypowiedzi z ambon, jak i cytowane w wielu miejscach wnioski z badań. Napisałem ten artykulik dla mnie sprzed X lat. Nie warto absolutyzować wypowiedzi jednej osoby (choćby nie wiadomo jak znaczącym ekspertem była), jednych badań, jednej gazety, jednego źródła. Na koniec warto wspomnieć o Logosie, który porządkuje i odpowiednio kierunkuje nasze życia i jest Prawdą obiektywną. Nie jest to tylko sprawa wiary, ale całej filozofii wynikającej z faktu zmartwychwstania.

Fot. na okładce: Wojciech Nowak

Jakub Kord


Szef Kręgu Wędrowników w Radomiu. Wbrew własnej woli, chyba zostaje coraz większym teoretykiem. Ciekawi go teologia, polskie społeczeństwo, chciałby żeby ciekawiło go kino i literatura. Finalnie studiuje socjologię na UKSW.

Być z Nim

Janka wróciła do domu. Postawiła koszyk na stole, wyjęła z niego bochenek chleba, masło i 4 jajka – po jednym na głowę – i jeszcze kilka drobiazgów. Kiełbasy nie dostała, poza tym nie starczyłoby jej pieniędzy. Miała za to kawałek skórki od boczku. Zrobi z niej zupę, chociaż raczej nie będzie można jej nazwać żurkiem. Uznała, że jak na warunki powojenne to wyprawa przedświąteczna udała się wyjątkowo dobrze. Od dawna nie widziała jajek, pewnie ktoś przywiózł ze wsi. “Przynajmniej nie będzie dużo szykowania” starała się nie popadać w pesymistyczny nastrój. Wojna skończyła się już pół roku temu, ale wciąż trudno było o podstawowe produkty. Może ten rok będzie lepszy. Pokój dawał nadzieję.

– Janeczko, coś długo cię nie było, wszystko w porządku? – zapytała babcia Joasia, która mieszkała z Janką, jej matką i młodszym bratem.

– Tak, chociaż to będą raczej głodne, biedne święta. Ani mięsa nie dostałam, ani składników na babę czy mazurka nie ma. Co to za Wielkanoc, babciu?!

– Janiu, ale przecież tu nie o jedzenie chodzi… Dobrze, że mamy chleb – to wystarczy.

– Wiem babciu. Ale to takie trudne…

– Nic co wartościowe nie przychodzi łatwo. Nasza wiara nie jest wyjątkiem. -Wsunęła jej w rękę mały krzyżyk na łańcuszku. – Jajka, baranki, kurczaczki to tylko symbole czegoś większego. Choć nie mamy teraz symboli to to, co oznaczają, jest, istnieje. To od ciebie zależy, czy to będą święta, czy jednak Święta, niezależnie od okoliczności.

***

Pstryk i już. Kolejny Wielki Post, kolejny dany nam ten specjalny czas minął i przed nami trzy najważniejsze dni w roku. Jak je przeżyć, by je Przeżyć?

Rozmyślałam o tym, jak w ostatnich latach przeżywałam Triduum Paschalne. Przypomniałam sobie Wielki Piątek w szpitalnej kaplicy z myślami podążającymi bardziej do znajdującego się piętro wyżej noworodka niż idącymi z Panem Jezusem w Jego Drodze. Rok później ten już-nie-noworodek był z nami na liturgii. Synek słuchał na tyle uważnie Męki Pańskiej, że po fragmencie o trzecim zaparciu się Piotra i kurze, który zapiał, w kościele rozbrzmiało donośne “kokoko” w wykonaniu mojej latorośli. Powiedzmy sobie szczerze, marne szanse na skupienie w takich warunkach, chociaż na to wspomnienie uśmiech na twarzy sam się pojawia. Później przyszła pandemia, pierwszy rok liturgia online, drugi w strugach deszczu, bo nie zmieściłam się w dopuszczalnej liczbie wiernych wewnątrz kościoła. Kolejne Triduum, kolejna ciąża – mdłości, siedziałam i patrzyłam w ścianę, nie miałam siły się ruszyć.

Zawsze coś przeszkadza, ciągle niedosyt. Okoliczności rzadko sprzyjają, ale często stają się tylko wymówką. Dzieje się tak w czasie świąt, ale też w życiu codziennym. Dzieci, praca, gotowanie i sprzątanie, goście, obowiązki. Może dopinasz właśnie wyjazd gromady albo harce majowe, może korzystasz z wolnego dnia, żeby pojechać na miejsce obozu. Prawdopodobnie nigdy nie będzie idealnie, ale co zrobić, by te dni były ważne? Zastanówmy się: gdyby ktoś nam bardzo bliski przeżywał coś strasznego, cierpiał, umierał, co byłoby w tym czasie najważniejsze? Na pewno chcielibyśmy z tą osobą być, w ten sposób okazać naszą miłość. To przecież nie chodzi o nas, o nasze przeżywanie Świąt Paschalnych, tylko o Niego. O Miłość, która umiera z miłości do nas, aby nas zbawić i pokazać, jak bardzo jesteśmy kochani. Jak przy Nim być?

Najważniejsze to spróbować wyciszyć świat wokół – telewizor, telefon, radio, książki, facebook – to tylko trzy dni, damy radę obejść się bez informacji, rozpraszaczy i takiej formy rozrywki. Jeśli czujesz, że będzie to za trudne, wyznacz sobie konkretny czas (np. pół godziny o 16), na ten rodzaj aktywności i trzymaj się tego założenia. Możesz słuchać pieśni pasyjnych, jeśli czujesz, że to Ci pomoże, możesz wybrać ciszę. Koniecznie sięgnij w tych dniach samodzielnie do Pisma Świętego, najlepiej rano, żeby Słowo towarzyszyło Ci cały dzień. Jeśli tylko możesz, zaplanuj czas na wieczorną liturgię, jeśli nie dasz rady (praca, choroba, małe dzieci, inne obowiązki) zrób co tylko się da, żeby znaleźć się na adoracji – czy można lepiej pokazać, że jesteś? Że jesteś z Nim, w Jego Drodze? Staraj się czuwać, trwać przy Panu Jezusie w trakcie wykonywania swoich obowiązków. Po prostu o Nim pamiętać.

Jest jeszcze oczywiście milion innych sposobów – odprawienie Drogi krzyżowej, koronka do Miłosierdzia Bożego, różaniec. Można obejrzeć Pasję Mela Gibsona lub poszukać w swojej okolicy Pasji-przedstawienia i w nim uczestniczyć. Można rozmawiać z najbliższymi, z dziećmi  o Panu Jezusie i wydarzeniach sprzed dwóch tysięcy lat. Można szukać Go w drugim człowieku, tym najbiedniejszym, samotnym, nieszczęśliwym. Jednak jeśli zaplanujemy zbyt wiele, nasza próba towarzyszenia Zbawicielowi w tych dniach może przerodzić się w zwykły aktywizm, a przecież chcemy być z Nim – nie odhaczać kolejne pozycje na długiej liście zadań.

I najważniejsze – nie zatrzymujmy się na śmierci – przecież jest Zmartwychwstanie, a Wielkanoc to święto radości, wdzięczności, nadziei. Przedłużmy świętowanie o Oktawę Wielkanocy, a może o cały okres wielkanocny. To przecież sens naszej wiary.

 A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. [1 Kor 15, 14]

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Emilia Kawałek


Nie wyobraża sobie życia bez czytania i kawy. W Zawiszy spędziła pół życia. Od kilku lat służy jako asystentka hufcowej ds. wypoczynku.

Wędrowanie na spontanie – o ogniu co zapala, a nie gasi

Jesteśmy na wędrówce na Święty Krzyż. Nie jesteśmy żadną jednostką, nie wędrówka nas zebrała, ale Asia – u końca drogi będziemy świętować jej obrzęd FIAT. Rozmawiamy, jak to przewodniczki, o skautingu. W pewnym momencie słyszę słowa poruszenia o „takim Ognisku, które nie planuje wędrówek, tylko na spontana losuje peron, liczbę przystanków i wyrusza w teren”. Z nieskrywaną nutą radości i dumy mówię „aaaa tak, to moje”.

Jak to się stało?

Dziewięć miesięcy wcześniej poczęło się w naszych sercach i głowach marzenie o przygodzie. Właśnie rozpoczynałam prowadzenie Ogniska Szefowych i bardzo mi zależało na Ognisku, które będzie nas i nieść, i ożywiać, i ładować akumulatory do służby w jednostkach. A co jest w sercu czerwonej gałęzi i najbardziej rozpala? Bycie w drodze: wędrówka właśnie.

fot. Archiwum Autorki

Opowiem najpierw o powodach, później o pomyśle naszej przygody, o tym, jak ją realizowałyśmy, o owocach i moich wnioskach inspirowanych tymi przygodami.

Wędrówki zazwyczaj, a nasz pomysł

Wędrówka zazwyczaj wygląda tak: szefowa przygotowuje w excelu listę służb i tabelę z planem wyjazdu. Przewodniczki wpisują do tabelki, których zadań się podejmą. Później dołącza tabela ze sprzętem do zabrania i tabela z produktami do jedzenia (przygotowana przez inne przewodniczki). Po wędrówce tabelka z rozliczeniem. Zadania, zadania, tabelki, excelki… My byłyśmy serdecznie zmęczone formalizmem i sztywnością. Tym, że organizacja dwudniowej wędrówki pochłania nieproporcjonalnie dużo czasu i energii. A chciałyśmy odpocząć od kolejnego napięcia i stresu, mając studia i jednostkę na co dzień. Chciałyśmy, żeby wędrówki nas ożywiały i nie były kulą u nogi. Potrzebowałyśmy przygody, ryzyka, spontaniczności, radości życia, realizacji własnych celów i wyzwań. A że na pierwsze spotkanie przyszły szalone i odważne dziewczyny (innych nie mamy), to wizja wędrówki na spontanie stała się ciałem. „Albo się sprawdzi i do końca roku tak pociągniemy, albo pożałujemy i to będzie pierwsza, a zarazem ostatnia taka wyprawa” – uznałyśmy. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Challange accepted.

Ja wiem, że „potrzeba przygody i spontaniczności” może brzmieć dziwnie. Zadaniem czerwonej gałęzi jest przecież formacja, nie zabawa. Ale, ale… Uświadamianie sobie i realizacja potrzeb1 jest formująca. Tak więc naszym celem nie było pójście na łatwiznę i ucieczka: „rzucę wszystko i pojadę w Bieszczady (btw. jestem z Podkarpacia – nie widzę w tym nic czarującego)”, ale pozytywna odpowiedź na niezaspokojone wspólne potrzeby i marzenia czerwonych serc.

Spontaniczne wędrowanie w praktyce

Spotykałyśmy się na dworcu kolejowym w Krakowie i losowałyśmy najpierw peron odjazdu (tam wsiadałyśmy w pierwsze możliwe REGIO), potem liczbę przystanków, a już w terenie – azymut. I ruszałyśmy. Gdy droga dobiegała końca lub się rozwidlała, wybierałyśmy kierunek bliższy azymutowi. Każda z nas miała też zabrać jakieś losowe produkty na posiłki. Na przykład to, co akurat zostawało w lodówce po tygodniu zajęć. Ja zaś zabierałam kociołek do gotowania. I tak „się składało”, że i droga była piękna, i posiłki pożywne, a produkty do siebie pasowały. A z czterech tabelek, ku radości serc, zrobiło się okrągłe zero.

fot. Archiwum Autorki

Podczas wędrówki jesiennej rozmawiałyśmy w drodze o Camino. Kilka z nas bardzo chciało ją przejść w wakacje. Nie upłynęło pięć minut, gdy na przystanku nasz wzrok zatrzymał się na muszli. Trasa znalazła nas sama. Dotarłyśmy nią do kościoła św. Jakuba w Więcławicach. Znalazłyśmy pana Mariana i nocleg w parafialnej salce.

Podczas wędrówki zimowej, już po zmroku, poprosiłyśmy o nocleg u ojców bonifratrów. Przełożony przed naszym telefonem rozważał fragment Ewangelii o miłosierdziu. Odczytał ów splot wydarzeń jako działanie Opatrzności, więc zaprosił nas do środka. Dostałyśmy trzy pokoje, dostęp do kuchni, wspaniałe śniadanie i kolację. A przede wszystkim obecność. Byłyśmy tam przyjęte, jak ukochane córki. Kilka tygodni później, dzięki temu spotkaniu, odbywałyśmy u ojców Cardinal.

Na wędrówce wiosennej trasa wypadła przez Kalwarię Zebrzydowską – jedno z najważniejszych sanktuariów w okolicy oraz trasa ze wzgórzami i dolinami zapierającymi dech w piersiach. Nocleg w hamakach na dziko w lesie dawał poczucie wolności i niezależności.

fot. Archiwum Autorki

Tak sobie myślę: jeśli wykonam swoje zadanie [ni mniej, ni więcej] i zaufam Bogu – odważę się na nieznane, to On zajmie się resztą. Jeśli odpuszczę potrzebę kontroli i pewności, to dam Jemu przestrzeń na działanie. A Boga nie przerosną nawet największe nasze potrzeby. No więc zaufałam, a owoce przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

Gwoli ścisłości

Warto wspomnieć jeszcze o planie dnia. Rytm zwykle wyznaczały posiłki, Godzina Światła przed obiadem i różaniec w ciszy [zaczerpnięty z wędrówki szkoleniowej] po obiedzie. Kiedy napotkałyśmy dobre miejsce na obiad lub na nocleg, po prostu tam się zatrzymywałyśmy. Nie spinałyśmy się konkretnymi godzinami, przez co plan układał się właściwie sam, a my cieszyłyśmy się byciem w drodze. Omawiałyśmy co będziemy robić 2-3 godziny naprzód, a wieczorami pozostawał czas na spotkania i rozmowy.

fot. Archiwum Autorki

Jeszcze dwa słowa o spontanicznym przygotowaniu. Gdybyś odniósł/odniosła wrażenie, że spontaniczne wędrowanie to chaos i brak organizacji… Otóż nie. Jest różnica pomiędzy “spontanem”, a “przypałem”: pomiędzy świadomym wyborem [że razem tak chcemy wędrować], a brakiem pomysłu / nieodpowiedzialnym podejściem do swojej funkcji.

Przed chwilą pisałam o wykonaniu swoich zadań. Dokładnie wiedziałam, co jest moim zadaniem, a co mogę puścić z biegiem wydarzeń. Przed wędrówkami troszczyłam się o program duchowy i metodyczny – warsztaty, rozważania i o wybór odpowiedzialnych osób za ich realizację. Te kluczowe elementy miałam pod kontrolą, a podział drobniejszych zadań wychodził już spontanicznie.

Owocowo

Brak sztywnego planu pozwalał nam cieszyć się drogą i psychicznie odpocząć. Mnie, jako szefowej, ułatwiło to dostrzeganie potrzeb i możliwości innych Przewodniczek.

Będąc szefową, czuję pokusę, żeby przywiązywać się do planów i aktywności. Rozliczać siebie i innych z wykonanych zadań kosztem uwagi i zwyczajnego towarzyszenia sobie. Kosztem spotkania. Oczekując od siebie i od wędrówki wiele, łatwo można usprawiedliwić ucieczkę od budowania relacji w zadaniowość. A Szefowe potrzebują obecności, uwagi, przyjęcia, ciepła, zauważenia. Zadanie Szefowej Ogniska postrzegam jako budowanie przestrzeni bliskiego spotkania, w którym można się otworzyć i podzielić tym, czym każda z nas żyje. I dziś widzę, że taki plan ułatwił nam świadomą obecność, bycie tu i teraz.

Z radością obserwowałam, jak przewodniczki cieszą się wędrówkami i na nich odpoczywają (szczególnie psychicznie). One żyły tymi przygodami pomiędzy wędrówkami. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby Ogień tak płonął. W ciągu roku widziałam radość i dumę na twarzach dziewczyn, kiedy opowiadały o Ognisku i wędrówkach.

Pięknym było również, to gdy szefowe dostrzegały w różnych sytuacjach Boże prowadzenie.

Wędrówka letnia

Kumulacja Opatrzności i spontaniczności wydarzyła się na wędrówce letniej. Padło na Norwegię. Przed wędrówką kupiłyśmy bilety, zrobiłyśmy zakupy i każda z nas przygotowała jedną rzecz – dwie godziny spotkania na żywo, bez żadnych excelków i tabelek.

Spałyśmy zazwyczaj na dziko, w hamakach. Nie losowałyśmy już peronów i stacji, bo pociągi w Norwegii do tanich nie należą. Za to jeździłyśmy stopami. Udało się nam około 80% drogi samochodowej przejechać całą czwórką. Podobnie jak w ciągu roku, plan i trasa układały się niemal same.

fot. Archiwum Autorki

Pierwsza Godzina Światła skłoniła nas do pójścia w ciemno i od niej właśnie wiele się zaczęło: „zdobyłyśmy” Preikestolen, pływałyśmy łódką po morzu (dwie z nas nawet prowadziły), weszłyśmy przez zamknięte zazwyczaj drzwi, poznałyśmy miejscowych Polaków, uczestniczyłyśmy w Mszy Świętej odprawianej tylko dla nas (po angielsku przez Kenijczyka, którego proboszczem jest Wietnamczyk, a szefową – ważniejszą od biskupa – pani Ela), modliłyśmy się Słowem i wędrowałyśmy, zajadałyśmy kanapki u marynarza z Kongo, spałyśmy przy cmentarzu w towarzystwie alpaki, biwakowałyśmy w skandynawskiej naturze, odwiedziłyśmy skautkę na protestanckim spotkaniu młodych, a dwie z nas zaliczyły przejażdżkę policyjnym radiowozem – na pace.

fot. Archiwum Autorki

Dostałyśmy palnik i butlę z gazem, mnóstwo jedzenia, a nawet pieniądze. Niewiele brakło, byśmy wyszły z tej wędrówki na plus(!) – tak, po tygodniu spędzonym w Norwegii. Ogrom hojności Boga i ludzi. W każdym miejscu byłyśmy przyjmowane jak ukochane osoby. Dla jasności, nie minęły nas trudne momenty – zimne noce, późne poszukiwanie noclegu, zmęczenie, napięcia i niepokoje. Częścią każdej wędrówki jest trud, szczególnie tej najbardziej szalonej.

Na zakończenie usłyszałam: „teraz to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych”. I chyba nie ma większej nagrody na zakończenie roku pracy, niż doświadczać takiego Ognia.

Tytułem podsumowania

Spontaniczne wędrowanie było skuteczne i owocne w naszym Ognisku, ponieważ zaspokajało potrzeby: wyzwań, świętowania, celu, przygody, urozmaicenia, prostoty, zabawy, autonomii, wybierania własnych planów oraz sposobów ich realizacji, spójności, kontaktu z przyrodą, pokoju, wzajemności, siły grupowej, zrozumienia, wsparcia, wzbogacenia życia, wspólnoty, rozwoju, autorytetu, inspiracji. I jestem przekonana, że te potrzeby można również zaspokajać w planowanych wędrówkach, tych z excelkami. My wybrałyśmy akurat taką formę, bo dzięki niej chętniej przekraczałyśmy próg domu i ruszałyśmy w niewygodę drogi. Bo taka forma nas ożywiała i zapalała.

I ja wiem, że niektórzy powiedzą: „ale wy macie małe Ognisko, to możecie sobie pozwolić na takie wyprawy. Też bym tak chciała, ale u nas dziewczyny potrzebują prysznica i ciepłej wody. To, o czym opowiadasz, nie jest możliwe dla wszystkich… Nie każdy jest taki odważny…”Myślę, że w najlepiej pojętym interesie skautingu jest dostrzeganie i odpowiadanie na potrzeby szefów. Zauważam to po fakcie, jako wynik refleksji nad zeszłorocznym doświadczeniem prowadzenia Ogniska. Sprawdzone – potwierdzone. Natomiast te potrzeby mamy różne, dlatego warto poznać swoje. Takie wędrowanie było dla nas ryzykiem, bo odpuściłyśmy kontrolę i potrzebę bezpieczeństwa. Zaryzykowałyśmy głód, niepewność, niezadowolenie, bezdomność – wiemy, jak to jest czuć się jak żebrak. I pod koniec wyjazdu naprawdę cieszyłyśmy się powrotem do „zaplanowanego życia”. Ale wyzwanie się opłaciło. I nie tyle mam na myśli spontaniczne wędrówki, ile zaryzykowanie i przełamanie schematów. „Zrobienie ogniska po naszemu”, elastycznie, według tego, czego potrzebujemy, a nie według sztywnych wytycznych. A jednocześnie cele wędrówki i formacji czerwonej gałęzi zrealizowałyśmy w nie mniejszym stopniu, niż w poprzednich latach.

fot. Archiwum Autorki

Dlatego, jeśli chcecie coś zmienić, odwagi! Niech nie ograniczają Was schematy i liczby, ale niech Was ożywia Duch! Wsłuchajcie się w swoje wnętrze: marzenia i potrzeby i dajcie się poprowadzić w nieznane. Niech Ogień Was rozpala i nie gaśnie!


[1] Tu  załączam      listę      potrzeb,      na      której      się      opieram:           https://nvclab.pl/wp- content/uploads/2017/01/lista-potrzeb.pdf.

Katarzyna Kąkol


Kasia, przez 6 lat Drużynowa krakowskiego „Tornada”, Szefowa Ogniska Przewodniczek, fanka i organizatorka skautowych imprez integracyjnych - szczególnie tych kończących się rano. Wolny duch – dziś tam, jutro tu. Ale zazwyczaj tam. Człowiek głębokiej myśli, absurdalnego żartu i czarnego poczucia humoru. Wychodzi z dworu na pole.

„Otwarci na miłość” – recenzja

„Otwarci na miłość” to książka, która w naprawdę przystępny sposób przeprowadzi nas przez tematykę gotowości na miłość – poznawania siebie, swojego powołania i wchodzenia w relacje z Bogiem i drugim człowiekiem. Publikacja trzech autorów – ks. Krzysztofa Grzywocza oraz Moniki i dk. Marcina Gajdów, jak czytamy na okładce „przede wszystkim mówi o tym, jak zatroszczyć się o siebie nawzajem, jak okazywać sobie miłość, jak wyjść poza krąg obwiniania siebie i skupienia na własnych niedostatkach, jak wyruszyć na spotkanie”.

Już w jednym z pierwszych rozdziałów ks. Grzywocz przypomina nam, co jest istotą miłości Boga do człowieka. Przejawy przeżywania przez nas tej miłości są przeróżne i nieciężko jest się w nich pogubić. W „Otwartych na miłość” przeczytamy zatem o dialogach – z Bogiem i z bliskimi, czyli o miłości ekspresyjnej, wyrazistej i pewnej. Z drugiej strony nie zabraknie treści o tym, co także ważne – miłości cichej, a nawet milczącej, gotowej na samotność. Jeśli jesteś w momencie oczekiwania (na miłość?), tak jakby w pewnym sensie zapętlił się u Ciebie Adwent, to jest to z pierwszych powodów, dla których polecam tę lekturę.

Książka przeprowadzi nas przez pojęcia procesu i zmiany, a przede wszystkim ukaże Boga, który wchodzi w proces rozwoju człowieka i rozumiejąc nasze ograniczenia podpowiada… jak żyć. W trakcie lektury może nam się wydać, że mamy styczność z tym, co polecił nam Pan Jezus i co jest najważniejsze – wzajemna miłość. Autorzy w kilkunastu rozdziałach chcą udzielić nam wskazówek, dzięki którym możemy łatwiej zauważać w swoim życiu sytuacje, w których rzeczy istotne prześlizgują nam się między palcami.

Polecam niniejszą lekturę osobom, które chcą lepiej zrozumieć swoje funkcjonowanie w relacji. Jak pisałam wcześniej, w relacji z Bogiem, ale także przede wszystkim z drugim człowiekiem. A przed sięgnięciem po książkę, wydaje mi się, że dobrze przypomnieć sobie przykazanie miłości i prosić Ducha Świętego, żeby ono nam towarzyszyło.

Autorzy, opisując tytułowe otwarcie, porównują otwieranie się na drugiego człowieka i spotkanie z nim do otwierania prezentu. Cieszymy się, gdy go dostajemy, z ekscytacją rozpakowujemy, ale zastanawiamy się też, co będzie dalej. Tak samo jest z otwieraniem – początkiem każdej przyjaźni czy związku. Książka ta może stać się pomocą, by z nową radością i ekscytacją otwierać szerzej i wnikać głębiej w relacje, które tworzymy na co dzień, w których jesteśmy już od jakiegoś czasu lub które stworzymy w przyszłości.

Książkę też należy najpierw otworzyć, dlatego za autorami chcę Wam przemycić wiadomość, że niebezpieczeństwo zamknięcia jest nieporównywalnie większe niż ryzyko otwarcia.

Cenię sobie „Otwartych na miłość” przede wszystkim za to, że wskazówki, których udzielają nam autorzy, nie są zero-jedynkowe. Często pojawiają się także pytania, na które czytelnik może sobie szczerze odpowiedzieć. Warto więc nie brać tej książki „na raz”, ale dozować sobie fragmenty i poddawać je refleksji.

Na koniec – ciekawostka. Książka jest dostępna także w formie audiobooka, ponieważ jest ona zapisem rekolekcji, które ks. Grzywocz oraz państwo Gajdowie wygłosili kilka lat temu we wrocławskim Duszpasterstwie Akademickim Maciejówka. Być może dla części z Was książka „mówiona” będzie łatwiejsza w odbiorze lub będzie po prostu bardziej poręczna – w drodze do pracy, na uczelnię czy w dłuższej podróży.

A zatem, odwagi! We wchodzeniu w relacje, w walce o ich podtrzymanie, w wyborze… dobrej lektury!

Nie jest to wpis sponsorowany, ale książkę znajdziecie tutaj: https://sklep.2ryby.pl/ks-krzysztof-grzywocz/otwarci-na-milosc-ksiazka/

Fot. na okładce: Jakub Rojowski

Katarzyna Chomoncik


HRka, obecnie szczepowa z zielono-czerwoną historią służby lokalnej i krajowej. Z wykształcenia i zamiłowania pedagog dorosłych. Prywatnie żona i mama.