Szczęście i porządek. Rozmowa Tomasza Podkowińskiego z profesorem Witoldem Kieżunem

 
 
 
Jak się wydaje, postać i dorobek prof. Witolda Kieżuna są w Polsce szerzej nieznane i zarazem niedoceniane. Potwierdziła to przypuszczenie moja prywatna „sonda”, jaką przeprowadziłem wśród znajomych.
Tymczasem profesor Kieżun zasługuje na to, aby poznać go bliżej, nawet nie tyle jego samego (choć jego przeżycia mogłyby być kanwą wielu książek, i to zarówno sensacyjnych – o jego przeżyciach wojennych i powojennych, jak i humorystycznych – o jego doświadczeniach w PRL-u), co jego przemyśleń. Profesor Witold Kieżun, „kolumbowy” rocznik 1922, jest bowiem światowej klasy i sławy specjalistą od zarządzania (18 lat mieszkał w USA i Kanadzie, gdzie wykładał na najlepszych uniwersytetach), a swoje teorie wcielał także z powodzeniem w praktyce. Jest jednocześnie gorącym patriotą, mocno zatroskanym polską rzeczywistością.

 
 
 
„Drzwi otworzył nam wysoki,
postawny starszy mężczyzna,
serdecznie uśmiechnięty.
Tak mógł wyglądać sienkiewiczowski
Longin Podbipięta w jesieni życia”.
Bezpośrednią inspiracją do spotkania z Panem Profesorem był artykuł o nim w tygodniku „Ozon”, jaki ukazał się na początku 2006 roku. Na szczęście mój dobry znajomy współpracuje z profesorem Kieżunem i pomógł umówić nas na wywiad. Profesor zaproponował spotkanie u siebie w mieszkaniu, tak więc, w piękny czerwcowy wieczór punktualnie zadzwoniliśmy do domofonu. Drzwi otworzył nam wysoki, postawny starszy mężczyzna, serdecznie uśmiechnięty. Tak mógł wyglądać sienkiewiczowski Longin Podbipięta w jesieni życia. Skojarzenie nie jest od parady, bo profesor Kieżun pochodzi ze starego litewskiego rodu (jego przodek – walczył pod Grunwaldem, dziadek był powstańcem styczniowym, a matka – antycarską rewolucjonistką), który spolonizował się kilka wieków temu. Jak wiele szlacheckich rodzin spokrewnieni byli z większością tamtejszych rodów, m.in. z Miłoszami i Gieysztorami. Szlachecką tradycję zdawała się symbolizować szabla, odziedziczona przez Profesora po ojcu, rozpięta na kilimie powieszonym na ścianie salonu, do którego zostaliśmy zaproszeni.
Usłyszałem później (już po rozmowie) kilka sympatycznych anegdot o ojcu Profesora, też Witoldzie. Był on filistrem najstarszej w Polsce korporacji akademickiej „Polonia”. Dzięki wyróżniającemu się wzrostowi (uchodził za najwyższego człowieka w Wilnie), oraz dużej sile, na wszystkich pochodach niósł sztandar korporacji, trzymając go w jednej ręce. Z zawodu był lekarzem. Wzrost oraz wykonywana profesja powodowały, że często zapraszany był do uczestniczenia przy pojedynkach („Polski Kodeks Honorowy” Władysława Boziewicza wymagał udziału lekarza przy pojedynku). Wielkimi krokami mógł wyznaczyć dużą odległość pomiędzy pojedynkującymi się, a jednocześnie szybko i fachowo opatrzyć ewentualne rany. Tytułem dygresji warto dodać w tym miejscu, że pojedynki w Wilnie w zasadzie skończyły się, gdy jeden z pojedynkujących się ściął szablą drugiemu głowę (został później uniewinniony, bo działał zgodnie ze wspomnianym Kodeksem).
Profesor z wielką ochotą i wyraźną sympatią poświęcił dla nas cały wieczór, choć nadal jest bardzo zapracowany (później dowiedzieliśmy się, że jest najstarszym czynnym zawodowo profesorem w Polsce). Przez cały czas pogodnie uśmiechnięty, wzruszył się tylko jeden raz, ale to tak, że zauważyłem w jego oczach łzy. Było to wtedy, gdy opowiadał o konieczności miłości do Ojczyzny.
Wyraźnie ucieszył się, gdy przedstawialiśmy mu pokrótce Stowarzyszenie.
Mówi:
„Ja też byłem harcerzem, było to jeszcze przed wojną, ale wystąpiłem, bo nie podobała mi się zbytnia i sztuczna militaryzacja harcerstwa”.
Zadziwiające, jak współgra ta opinia z naszym poglądem na przemiany w przedwojennym harcerstwie.
Profesor ma bardzo bogaty i autentycznie bohaterski życiorys, ale mówi, że „jest to typowe doświadczenie dla mojego pokolenia” i woli opowiadać o innych sprawach. Niemnie jednak należy powiedzieć, że uczestniczył w działalności konspiracyjnej w ramach Armii Krajowej: w Batalionie Sztabowym „Baszta”, a po rozbiciu jego kompanii łączności przez Gestapo, w Oddziale Specjalnym „Harnaś” Batalionu „Gustaw” o rodowodzie Narodowej Organizacji Wojskowej (przeszedł specjalistyczne szkolenie dywersyjne). Brał udział w Powstaniu Warszawskim, za co został osobiście udekorowany przez gen. „Bora” – Komorowskiego.
Nie mogę również nie przytoczyć opisu (za „Ozonem”) jego najbardziej brawurowej akcji, którą zamieścił Robert Bielecki w swoim dziele „Gustaw i Harnaś: dwa powstańcze bataliony”:
„Kiedy wbiegł do bocznej bramy poczty, zobaczył na drzwiach napis „Wartownia” – nogą otworzył sobie drzwi i wewnątrz zastał kilkunastu uzbrojonych Niemców. Zaskoczenie było obustronne. „Wypad” pociągnął za spust swojego Schmeissera, ale seria nie poszła. Według wszelkich zasad logiki w tym miejscu powinien nastąpić kres życiorysu dzielnego żołnierza. Tymczasem „Wypad”, który w beznadziejnych sytuacjach miał zazwyczaj nieprawdopodobne szczęście, wrzasnął „Hände hoch” i wziął do niewoli 14 jeńców wraz z ich bronią”.
Między innymi właśnie za tę akcję Witold Kieżun, czyli „Wypad”, został udekorowany krzyżem wojennym Virtuti Militari.
Młodzi, czyli trzeba chcieć.
Pierwszym zagadnieniem, jakie poruszyliśmy, to młodzież w Polsce, – jaka jest, do czego dąży, jak jej pomóc?
„Cały problem polega na tym, żeby odbudować właściwą strukturę wartości, właściwą postawę życiową”.
Profesor podkreśla, że do tego konieczna jest wiara.
„Ja już jestem starym człowiekiem, z dużym doświadczeniem życiowym, jeździłem po całym świecie. Mam także przeżycia więzienne i obozowe, które są dla mnie bardzo ważne. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji, gdy siedziałem zaraz po okupacji niemieckiej w więzieniu na Montelupich w Krakowie w jednej celi z Akowcem, Białorusinem i Rosjaninem z armii carskiej. Poza zwykłymi przesłuchaniami była też silna presja psychiczna – jednej nocy zbudził nas silny odgłos strzałów karabinu maszynowego, a rano radziecki strażnik poinformował nas, że rozstrzelano Akowców. Następnej nocy nie mogliśmy spać i znów było słychać silny zbiorowy okrzyk: „Niech żyje Polska” i serię z karabinu maszynowego. Wytworzyła się atmosfera grozy i wtedy my, dwaj Akowcy–katolicy zaaranżowaliśmy głośną modlitwę, szykując się na zbliżającą się śmierć. W tym momencie obudziła się ekumeniczna solidarność, bo do modlitwy włączyli się grekokatolik i prawosławny, który niskim, cichym basem zaczął śpiewać jakiś psalm. Wytworzyła się swoista atmosfera dystansu do doczesności, do małości spraw tego świata. Niesłychanie głęboko utknęła mi ona w pamięci. Wiedzieliśmy, że być może czeka nas jeszcze tylko jedna noc, jeden dzień i będziemy też rozstrzelani, ale to było już teraz jakieś nieważne. Zrozumiałem głębię i konieczność wiary, by zachować postawę samodyscypliny, ładu, spokoju i porządku wewnętrznego, które są źródłem osobistej satysfakcji.
„(…) nie poddawałem się.
Ci, którzy załamywali się psychicznie,
umierali w pierwszej kolejności”
Potem w obozie ułożyłem wiersz-modlitwę, wszyscy się jej nauczyli i służyła nam za wspólną modlitwę, kończyła się tak: „Wierzę, że przyjdzie to, co przyjść tu musi, brama żałobna otwarta jak drzwi, drzwi do wolności pachnącej zielenią, przyrody matki przejmujący ślad i wyjdziesz jasny, wierzący i pewny, że jednak, jednak gdzieś tu mieszka Bóg”.
Profesor przeżył pobyt w jednym z najcięższych gułagów, jakim był Krasnowodsk na pustyni Kara Kum, nad granicą z Iranem, gdzie śmiertelność była większa niż polskich więźniów w Oświęcimiu, wynosiła 86 %. Temperatura powietrza dochodziła do 55 stopni Celsjusza, a do picia była tylko słona, czerwonawego koloru woda. Dlatego 5 km oddalony od obozu port nad Morzem Kaspijskim, nazywa się Krasnowodsk, a więc w wolnym polskim tłumaczeniu: Czerwonowodsk.
„Wiecie, dlaczego udało mi się przeżyć? Tylko dlatego, że bardzo tego chciałem, dlatego, że nie poddawałem się. Ci, którzy załamywali się psychicznie, umierali w pierwszej kolejności.”
Profesor wspomina, że najbardziej twardzi byli Polacy z AK i NSZ, także Serbowie z królewskiej partyzantki generała Michajłowicza.
Te słowa współbrzmią mi jakoś ze znanym powiedzeniem świętego Tomasza z Akwinu, który na pytanie, „co należy zrobić, aby zostać świętym”, odpowiedział krótko: „Chcieć”.
Samoograniczenie i szczęście.
Profesor Kieżun ukończył prawo – już po wojnie – na Uniwersytecie Jagiellońskim (studia prawnicze rozpoczął w 1942 r. na Wydziale Prawa tajnego Uniwersytetu Warszawskiego).
„Miałem same piątki, tylko jedną czwórkę z plusem – z medycyny sądowej, bo wykładowca uważał, że na piątkę z tego przedmiotu zasługuje tylko lekarz, a nie prawnik. A musicie wiedzieć, że wszystkie roczne egzaminy zdawało się wówczas jednego dnia”.
Wojenne i powojenne doświadczenia (udział w AK, pobyty w więzieniu i gułagu), oraz niechęć do partii komunistycznej, zaważyły znacząco na karierze Profesora Kieżuna. Nie zaakceptowano jego kandydatury na stanowisko asystenta na Uniwersytecie Jagiellońskim w katedrze prawa karnego, które go fascynowało, nie mógł też zrobić aplikacji adwokackiej. Doktorat udało mu się uzyskać dopiero dużo później, ale z ekonomii, ze specjalizacją: organizacja i zarządzanie.
„(…) dostałem wezwanie do
Urzędu Bezpieczeństwa.
Zapytano mnie czy wiem,
co to jest Opus Dei?”
„Uważam siebie za prakseologa, byłem kierownikiem Zakładu Prakseologii Polskiej Akademii Nauk. Prakseologia jest to nauka o sprawnym działaniu. Twórcą jej polskiej wersji był profesor Tadeusz Kotarbiński. Należy podkreślić, że sprawne działanie jest działaniem uporządkowanym, racjonalnie zorganizowanym. Ten ład, porządek, konsekwencja, obok korzystnego efektu działania, jest również źródłem osobistej satysfakcji. Jest to w gruncie rzeczy postawa „hedonistyczna” – doznawanie przyjemności z osiągniętego mistrzostwa, z dążenia do doskonałości w każdym wymiarze. Tak jak w średniowieczu, budowanie najpiękniejszych świątyń, ozdabianie ich malowidłami, często przez anonimowych twórców, jedynie „ad maiorem Dei gloriam”, samo tworzenie czegoś doskonałego i pięknego było źródłem radości. Według kryteriów religijnych doskonałością jest świętość. Trzeba sobie uświadomić, że nasze istnienie na tej ziemi przeżyte w sposób zorganizowany, z pewnym samoograniczeniem się, z dążeniem do perfekcji w jakiejś działalności i próbie udoskonalenia siebie samego prowadzi do głębokiego zadowolenia, czy wręcz szczęścia”.
„Miałem kiedyś taką historię. Jak zostałem kierownikiem Zakładu Prakseologii Polskiej Akademii Nauk na początku lat siedemdziesiątych już ubiegłego wieku, powiesiłem na ścianie prakseologiczne hasło: „Wyzwalaj doskonałość z każdego poczynania”. Któregoś dnia dostałem wezwanie do Urzędu Bezpieczeństwa. Zapytano mnie czy wiem, co to jest Opus Dei? Podałem kilka faktów, o których wiedziałem. Zapytano mnie, kiedy nawiązałem kontakt z tą „faszystowską, antykomunistyczną organizacją”. Gdy kategorycznie zaprzeczyłem, że nic takiego nie miało miejsca, zapytano mnie, dlaczego więc wywiesiłem hasło Opus Dei, które mówi o dążeniu do świętości, zamieniając jedynie słowo „świętość” na „doskonałość”? Uratowała mnie wtedy oficjalna opinia prof. Kotarbińskiego, że moje hasło jest zgodne z ideą prakseologii. Zdałem sobie wówczas sprawę z tego, że doskonałość w sensie profanum, jest odpowiednikiem doskonałości w sensie sacrum, czyli świętości. Wyrzucono mnie później z tego zakładu, za „antypartyjną politykę naukową”.
Punktualność na Manhattanie.
Profesor podkreśla znaczenie podstawowych wartości i zasad. Jedną z nich jest punktualność i odpowiedzialność. Opowiada jak nauczył się punktualności na całe życie.
„Pracowałem wtedy w Narodowym Banku Polskim. NBP zawarł umowę z Chase Manhattan Bank w Nowym Jorku, która dotyczyła wymiany doświadczeń w zakresie planowania kredytowego. Miałem małe szanse wzięcia udziału w tym projekcie, bo nie byłem członkiem Partii, ale posiadałem jeden plus – znałem nieźle język angielski. Tak więc, chcąc nie chcąc NBP wysłał mnie do Stanów Zjednoczonych. W USA zostałem zakwaterowany około 12 mil od Nowego Jorku, w South Orange w Stanie New Jersey. Poinformowano mnie, że o 9.00 rano mam 15 minutowe spotkanie z Nelsonem Rockefellerem (ówczesnym wiceprezydentem Chase Manhattan Bank, a późniejszym wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych). Przy wieczornych zakupach w sklepie młoda kasjerka, słysząc mój cudzoziemski akcent, spytała się skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, entuzjastycznie pochwaliła się, że jest amerykanką polskiego pochodzenia. Przejęta spotkaniem rodaka powiedziała, że za 5 minut kończy pracę i prosi mnie na rozmowę przy kawie. Opowiedziałem jej co robię w USA i z kim mam się spotkać. Była pod wrażeniem perspektywy mojej wizyty u Rockefellera, mówiąc, że to wielki zaszczyt, bo jest to jedna z najwybitniejszych rodzin amerykańskich. Ostrzegła mnie też przed spóźnieniem radząc, żebym wyjechał najpóźniej o 5.45 rano, bo już po godzinie 6.00 są straszne korki przed wjazdem do tunelu pod Hudson River (Holland Tunnel) i czasem trzeba czekać nawet i 3 godziny.
„(…) o 9.00 rano
mam 15 minutowe spotkanie
z Nelsonem Rockefellerem”
Następnego dnia wyjechałem bardzo wcześnie, było pusto, więc bez problemu dotarłem na Wall Street. Dokładnie o 8.55 byłem w sekretariacie. Okazało się, że sekretarka wiceprezesa również pochodziła z Polski. Powiedziała mi, żebym poczekał, bo ma jeszcze przyjechać Francuz z Banque de France z Paryża. O 9.00 nie było Francuza, więc na spotkanie poszedłem sam. Ku memu zdziwieniu bardzo duży pokój był gabinetem dla trzech wiceprezesów. Sekretarka przyniosła 2 kawy na tacy w tekturowych kubeczkach. Byłem wyraźnie zdumiony. Prezydent zapytał mnie: „To w Polsce nie znacie kawy?”. Odpowiedziałem, że oczywiście znamy i pijemy, ale u nas podaje się ją w szklanych, lub porcelanowych filiżankach. Zdziwiony Rockefeller spytał: „A kto je myje?”.
Dokładnie po 15 minutach spotkanie dobiegło końca. Wychodząc z sekretariatu w drzwiach minąłem się z Francuzem, który spóźnił się 20 min. Francuz tłumacząc się niewiedzą o korkach przed Holland Tunnel, poprosił sekretarkę o telefon do wiceprezydenta (mimo ostrzeżenia, że to na nic się nie zda). Sekretarka po rozmowie telefonicznej z szefem powiedziała: „Bardzo mi przykro, ale prezydent polecił natychmiast wystawić panu bilet powrotny do Paryża”. Znam język francuski i usłyszałem jak Francuz klnie i wyzywa Amerykanów od barbarzyńców. Spytał mnie, jak udało mi się nie spóźnić. Odpowiedziałem, że wyjechałem o 5.45, bo wcześniej dopytywałem się, czy rano nie ma korków. Takie było moje pierwsze doświadczenie amerykańskiego porządku. W ten sposób nauczyłem się punktualności. Tego samego wymagam teraz od moich studentów”.
Profesor podkreśla, że niepunktualność i niesystematyczność, a także rozrzutność, brak nawyku oszczędzania, to jedne z największych naszych polskich przywar.
Kontemplacja i ład.
Przez całą naszą rozmowę przewijał się jeden wątek: dotyczący konieczności porządku i ładu życiowego. Profesor poruszył w tym kontekście także zagadnienie modlitwy.
„Jest cały szereg wspaniałych satysfakcji, m.in. kontemplacja, która u nas została niestety w dużym stopniu zapoznana. Jest ona mało rozpowszechniona w naszej praktyce religijnej, a szeroko kultywowana w religiach Wschodu. Po likwidacji obozu na pustyni Kara –Kum (w którym, jak już mówiłem, wymarło około 86% więźniów) przewieziono mnie do więziennego szpitala w Kaganie (Uzbekistan), gdzie przebywałem parę miesięcy w jednej szpitalnej sali z jeńcami japońskimi. Tworzyli grupy kontemplacji. Jeden z nich wolno i dobitnie mówił, pozostali słuchali, a później siedzieli nieruchomo w zupełnej ciszy. Na moje pytanie, co robią, odpowiedzieli, że w ten sposób samodoskonalą się.
„Derwisz opuścił ręce, otworzył oczy
i spojrzał na Fimę. Fima zatrzymał się,
zaczął się cały trząść i cofać tyłem
do samochodu”
Pamiętam też, jak pilnowany przez strażnika, jadąc szpitalną ciężarówką przez uliczki starego muzułmańskiego miasteczka Buchara, napotkaliśmy pogrążonego w kontemplacji derwisza. Klęczał, blokując drogę, na środku wąziutkiej uliczki z rękoma wzniesionymi do góry i z zamkniętymi oczami. Strażnik uzbeckiego pochodzenie ostrzegł szofera: „derwisza nie torgaj”(derwisza nie ruszaj). Szofer, młody Rosjanin (pamiętam jego imię – Fima), zaczął trąbić. Derwisz nie zareagował. Szofer zatrzymał samochód, wyszedł z szoferki i idąc w kierunku derwisza głośno krzyczał po rosyjsku: „nie blokuj drogi, wynoś się ty stary durniu”. Derwisz opuścił ręce, otworzył oczy i spojrzał na Fimę. Fima zatrzymał się, zaczął się cały trząść i cofać tyłem do samochodu. Biegiem wskoczył z powrotem do szoferki i szybko włączył tylny bieg. Derwisz znowu podniósł ręce do góry i zamknął oczy. Strażnik powtórzył: „widzisz Fima, a nie mówiłem – nie ruszaj derwisza”.
To były wydarzenia, o których stale myślę”.
„Tak się składa, że na Uniwersytecie Jagiellońskim poznałem Karola Wojtyłę. Był on wówczas młodym, bardzo popularnym księdzem; wesołym, pełnym radości życia, świetnym narciarzem. Zjeżdżaliśmy razem na nartach z Kasprowego Wierchu. Myślę, że zdolność kontemplacji była jednym ze źródeł jego wewnętrznej siły, papież potrafił długo się modlić – niejako wyłączając bieżącą świadomość świata. Dzięki modlitwie mógł ogarnąć tak wiele spraw, być jednocześnie tak mocno zanurzonym w świecie. Gdy spotkaliśmy się po 42 latach niewidzenia, było to podczas pielgrzymki Ojca Świętego do Burundi, jak mnie zobaczył, od razu zawołał: „Witold, co ty tu robisz?” Pamiętał moje imię. Podczas późniejszej rozmowy okazało się, że pamięta nawet incydent, jak będąc pierwszy raz na Kasprowym (to był 1949 r.), zdecydowałem się na szusowanie podczas mgły, oczywiście niebezpiecznie się przewracając”.
„Kontemplacja modlitewna i zespołowa, głośna modlitwa są nie tylko demonstracją wiary, ale też czynnikiem samodoskonalenia. Myślę, że warto by było rozwijać koncepcję samorealizacji, nazywając ją nawet (półżartem) „hedonistyczną”: wysokiej skali samodyscypliny, mistrzostwa zawodowego, panowania nad swoimi namiętnościami, w końcu satysfakcji z ładu rodzinnego. W ten sposób uzyskuje się właśnie pełną samorealizację, która daje poczucie szczęścia. Nasza wiara pomaga w uzyskaniu tego porządku, ładu wewnętrznego, kształtując ściśle określoną hierarchię wartości”.
Profesor Kieżun może być przykładem realizacji tejże koncepcji także w wymiarze rodzinnym. Żonę Danutę poznał podczas Powstania Warszawskiego (walczyli w jednym batalionie), a w tym roku obchodzą 56 rocznicę ślubu. Mówi, że były to szczęśliwe lata i podkreśla, że podstawą udanego związku jest samoograniczenie dla innej osoby. Z uśmiechem zauważa, że na starość jest czymś niesamowicie wspaniałym i cudownym posiadanie bliskiej osoby.
Rozwinięty płat czołowy.
Po raz pierwszy usłyszałem o profesorze Witoldzie Kieżunie, gdy przeczytałem kilka lat temu w „Rzeczpospolitej” jego słynny tekst pod znamiennym tytułem „Czterech jeźdźców polskiej biurokracji”(była to skrócona wersja publikacji zamieszczonej pierwotnie w paryskiej „Kulturze”), w którym poddał krytyce reformę polskiej administracji (w szczególności wprowadzenie powiatów). Jako owych tytułowych jeźdźców Kieżun wymienił gigantomanię, luksusomanię, korupcję i arogancję władzy. Profesor dobrze wie, o czym pisze, bo prawie całe swoje życie zawodowe poświęcił nauce o zarządzaniu i organizacji. Także w wymiarze praktycznym.
„W 1956 roku na fali politycznej odwilży, założyłem wraz z innymi kolegami Rewolucyjny Komitet Destalinizacji. Banku. Opracowaliśmy między innymi metodę redukcji nadmiernej liczby urzędników. Polegała ona na udzielaniu im niskooprocentowanych kredytów na rozkręcenie własnych małych, usługowych, handlowych, a także produkcyjnych (np. produkcja malin, truskawek) przedsiębiorstw. I to początkowo doskonale zadziałało, ale parę lat później stwierdzono, że jest to popieranie „prywatnej inicjatywy ” i wysokimi domiarami podatków szybko doprowadzono do bankructwa tych drobnych przedsiębiorców”.
Wiele lat później, bo w latach 80-tych, wykorzystując ten sposób, Profesor pomagał „odchudzić” administrację w Kanadzie, współpracując z komisją reformy administracyjnej prowadzoną przez Paule’a Martin’a, ówczesnego ministra finansów, a później wieloletniego premiera tego kraju. Profesor kształtował także nowoczesną administrację w Burundi i Rwandzie (Afryka Środkowa) z ramienia ONZ, a później jako przedstawiciel Kanady.
Profesor jest entuzjastą nowoczesnych technologii, komputerem posługuje się od 1984 r.
„Zawsze interesowałem się komputerami, techniką, postępem. Na Uniwersytecie w Montrealu, na którym pracowałem, już w 1984 roku dokonano pełnej komputeryzacji całej działalności administracyjnej, a profesorom udzielono długoterminowego kredytu na zakup własnych komputerów”.
„Można dzięki niej (…)
określić cały szereg cech danego człowieka,
a nawet (…) fakt tzw.
młodzieńczego zakochania się”
„Obecnie swoistą sensacją jest tomografia komputerowa mózgu. Można dzięki niej dokonać szczegółowej analizy struktury mózgu i określić cały szereg cech danego człowieka, a nawet aktualny stan psychiczny, jak np. fakt tzw. młodzieńczego zakochania się. Można również określić stopień rozwoju zmysłu społecznego: postawy egoistycznej (dla mnie jest ważny tylko mój interes), egotystycznej (w określonych sytuacjach widzę wagę również interesu społecznego) i wysoko uspołecznionej (w sytuacjach konfliktowych akceptuję priorytet interesu społecznego, znajduję satysfakcję z faktu dawania,a nie brania). Ludzie o wysoko uspołecznionej postawie mają bardziej wyrobiony przedni płat czołowy mózgu. Dzięki tym badaniom mózgu można rozstrzygnąć, czy ktoś nadaje się na daną funkcję. Tak robiły już w latach 90-tych niektóre wielkie korporacje amerykańskie. Takie zawody jak lekarz, duchowny, sędzia, nauczyciel, polityk i pracownik administracji, powinny być wykonywane przez ludzi, którzy potrafią znaleźć satysfakcję w działaniu dla dobra publicznego. Tak jest m.in. z wybitnymi profesorami amerykańskimi, specjalistami od zarządzania i marketingu. Ich pozycja materialna, jak na warunki amerykańskie, jest bardzo „średnia” (zarabiają maksymalnie 90 tys. dolarów rocznie brutto), pracując natomiast jako konsultant w dużym koncernie każdy z nich mógłby zarobić około 300 tys. dolarów rocznie. Znam cały szereg wybitnych profesorów, którzy stale dostają takie propozycje z biznesu. Ale odmawiają, bo uczenie, rozpowszechnianie swoich koncepcji wśród młodzieży, kształtowanie struktury wartości, sprawia im właśnie satysfakcję, samozadowolenie, samorealizację na najwyższym szczeblu”.
Konieczność systematyczności.
Jako, że wywiad był przeprowadzany dla pisma „młodzieży uczącej się” (a de facto, aby być fachowcem w swojej dziedzinie, trzeba uczyć się do końca życia) temat nauki był jednym z istotniejszych, jaki chcieliśmy poruszyć.
Profesor dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami:
„Przeprowadzałem badania w siedmiu uniwersytetach: w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i we Francji. Wszędzie wykonywałem taką analizę: robiłem podział na grupy etniczne – wydzieliłem dwie wyraźne grupy (Żydzi i Polacy), a potem grupę germańską, skandynawską, anglosaską, śródziemnomorską oraz azjatycką. Prawie zawsze na uniwersytetach była ogromna różnorodność narodowościowa, i wszędzie byli Polacy. Ustaliłem dwa kryteria: oceny, czyli wiedzę oraz poziom inteligencji, inwencji, który sprawdzany jest na ćwiczeniach. Otrzymałem bardzo ciekawe wyniki. Na pierwszym miejscu wszędzie byli Żydzi, biorąc pod uwagę oba kryteria, ale na drugim wszędzie byli Polacy. Pod względem inteligencji byli oni na takim samym poziomie jak Żydzi, a dopiero potem byli Francuzi, Włosi, Anglosasi i Germanie i na końcu Azjaci. Jak była dyskusja, to zawsze zgłaszał się Polak i Żyd. Natomiast, jeśli chodzi o wiedzę, to absolutnie najlepsi byli Azjaci – oni wiedzieli wszystko. Ale rzeczywiście moi najlepsi doktoranci, i w Warszawie i za granicą, byli pochodzenia żydowskiego”.
„Odparła, że Japończyk
to leń, bo śpi sześć godzin,
a ona tylko cztery”
„Miałem kiedyś taką historię, że podczas walki o stopnie (w USA i Kanadzie ewentualny pracodawca żąda ujawnienia mu wszystkich stopni z uczelni) przyszła do mnie Żydówka i pytała o swoje szanse na najlepszą ocenę A+. Mówiła, że ma konkurentów z Azji, i że oni strasznie dużo się uczą, a ona nie jest w stanie tak długo pracować. Powiedziałem jej, że na razie są tylko laboratoria, to jest okresowe sprawdzanie wiedzy (gdzie rzeczywiście Azjaci byli najlepsi), ale zostały jeszcze ćwiczenia. Po laboratoriach przyszła do mnie z kolei Koreanka. Powiedziałem jej, że ma dwójkę konkurentów: Żydówkę i Japończyka. Odparła, że Japończyk to leń, bo śpi sześć godzin, a ona tylko cztery. Po ćwiczeniach (obejmujących tzw. analizę przypadków), gdzie decyduje jednak pomysłowość i inteligencja, ostatecznie wygrała Żydówka”.
Dlaczego Polacy byli na drugi miejscu?
„To była niestety reguła. Jak była indywidualna praca z wyznaczonym terminem, byłem w 100% pewny, że przyjdzie któryś z Polaków i będzie prosił o dodatkowy termin. U siebie na uczelni stale z tym walczę, robię okresowe kolokwia i prace indywidualne. Uczę systematyczności. U nas w dalszym ciągu jest system zarywania nocy i szaleństwa przedegzaminowego. Oczywiście taka nauka jest krótkofalowa. Podstawą nauki jest praca, jak mawiał Wyspiański: „Talenta ma wielu, praca tworzy geniuszy”. Dziś już nie ma zawodów, nawet artystycznych, w których można do czegoś dojść bez pracy. W tej chwili w mojej dziedzinie (zarządzanie), by być na bieżąco w obecnym rozwoju teorii zarządzania na skalę światową, trzeba by było codziennie czytać 12-13 godzin. A badania te pochodzą z lat 70-tych. Dziś mamy na szczęście Internet. Uczy się najlepiej, gdy opracowuje się jakiś temat i później przedstawia to innym, np. z elementami do dyskusji. Taki system stosuję u nas na uczelni. Ci, co opracowali sami jakiś temat, pamiętają go świetnie. W tej chwili ogranicza się wykład monograficzny, łączy się go z różnego rodzaju ćwiczeniami i pracami własnymi studentów. Podstawową zasadą sprawnej nauki jest jej systematyczność. Planowy, równomierny wysiłek w realizacji jakiegokolwiek celu jest jedną z zasad prakseologii”.
„(…) byłem w 100% pewny,
że przyjdzie któryś z Polaków
i będzie prosił o dodatkowy termin”
Spytaliśmy Profesora o jego doświadczenia szkolne. Byliśmy ciekawi, czym różniły się szkoły przedwojenne, od tych współczesnych.
„Tu wracam pamięcią do mojego pokolenia. Rozpocząłem naukę w gimnazjum (wówczas ośmioletnim) w 1931 roku. Byliśmy wychowywani w dyscyplinie. W każdej klasie był wykres, kto ile zajęć opuścił, była konkurencja, był system wyróżnienia. Np.w gimnazjum Ojców Jezuitów rok dzielił się na 4 semestry i na koniec każdego z nich, pierwszych 7 z każdej klasy zapraszanych było na uroczyste zebranie w dużej sali rekreacyjnej. Zapraszano również rodziców tych uczniów. Po wstępnym przemówieniu Ojciec Dyrektor gimnazjum wyczytywał kolejno nazwiska pierwszych trzech z każdej klasy i przy dźwięku fanfar szkolnej orkiestry i aplauzie zebranych wręczał uroczyście tzw. cenzurkę ze stopniami. Później były artystyczne występy uczniów i koncert szkolnej orkiestry. Pamiętam, że w pierwszym semestrze byłem 11 w klasie, w drugim byłem 7., w trzecim byłem 3., a w czwartym byłem już 1. Pobudzało to bardzo moją osobistą ambicję. Jest to przykład wdrażania, zautonomizowania, postawy dążenia do doskonałości drogą pobudzenia ambicji osobistej”.
Profesor zauważa, że to, co dzieje się obecnie w szkołach to zupełny nonsens. Nauczyciel nie ma metod na utrzymanie dyscypliny, a młodzież słyszy „róbta, co chceta”. A potem mamy do czynienia z takimi wynikami matur, jak w tym roku, które pokazują bardzo niski poziom wykształcenia dzisiejszej młodzieży. Mimochodem wspomina, że przed wojną matura była wyznacznikiem honoru i dorosłości (np. dopiero po maturze można było brać udział w pojedynkach).
Do tańca i do różańca.
Profesor dużo mówi o sprawności działania, która wynika z uporządkowania, samodyscypliny, pewnego samoograniczenia, ułożenia zajęć i codziennych czynności w pewnym rytmie. Podkreśla kilka razy podczas naszej rozmowy, że to dążenie do doskonałości w swoich działaniach może być źródłem głębokiej satysfakcji. Czy jednak takie życie nie jest jednak monotonne i nudne?
„Można zarzucić, że jest nudne – wszystko ułożone, uporządkowane. Tak, to w pewnym sensie prawda. Są chwile, kiedy człowiek chce wyjść poza ten schemat. Jak się mówi, trzeba być „i do tańca, i do różańca”. Ten „różaniec” to jest ład i porządek, a „taniec” to wyżycie się, np. poprzez sport, czy nawet właśnie przez taniec. Ja np. grywałem w tenisa, brałem udział w zawodach profesorskich w tenisie na uczelni, jeździłem na nartach, pływałem jachtem (mam „wypływane” kilka tysięcy mil morskiej żeglugi po Bałtyku, Morzu Północnym i Adriatyku). Do chwili obecnej pływam parę razy w tygodniu na basenie. Ostatnio nabawiłem się choroby ucha, lekarz stwierdził, że jest to typowa przypadłość zawodowych pływaków. Jest to właśnie praktyczna realizacja filozofii prakseologii w określonej strukturze wartości, można powiedzieć: rodzaj pozytywnego „hedonizmu”.
„Ten „różaniec” to jest ład i porządek,
a „taniec” to wyżycie się, np. poprzez sport,
czy nawet właśnie przez taniec”
„Ważny jest zdrowy tryb życia. Mam tu takie doświadczenie. W 1999 roku zorganizowaliśmy spotkanie maturzystów w sześćdziesięciolecie matury, w jednej z warszawskich restauracji. Przed wejściem zaczepił mnie jakiś „zdziadziały” staruszek, spojrzałem na niego ze zdziwieniem. „Witek, nie poznajesz mnie?” – zapytał. Okazało się, że był to mój dawny kolega z jednej klasy gimnazjum! Zauważyłem, że wśród uczestników tego spotkania można było wyróżnić dwie grupy: tych, co się dobrze trzymają i takich, którzy wyglądali już na nieco niedołężnych starców. W gronie kolegów zaczęliśmy zastanawiać się nad przyczynami takich znacznych różnic. Przypomnieliśmy sobie, że ci w kiepskiej bardzo kondycji bardzo wcześnie, bo już gdzieś tak od 12-13 – tego roku życia zaczęli popalać papierosy, a od 15-16 – tego, już chętnie popijać alkohol”.
Polska może być krajem sukcesu.
Profesor jest gorącym patriotą, angażuje się w wiele projektów mających na celu promowanie dobrego imienia Polski. Jednym z nich jest tworzenie anglojęzycznych witryn internetowych poświęconych wybranym aspektom najnowszej historii Polski (Profesor wskazuje, że obecnie młodzież nie czyta książek, tylko „siedzi” w Internecie). Powstała już strona o Powstaniu Warszawskim (powszechnie mylonym w świecie z powstaniem w getcie warszawskim w 1943 r.) – www.warsawuprising.com, która prowadzona jest w Kalifornii przez syna Profesora, Witolda Kieżuna juniora. Serwisy Google i Yahoo uznały ją za najlepszą witrynę internetową poświęconą historii. Profesor mówi, że opracowywane są również strony o udziale Polski w II Wojnie Światowej (www.polandatwar.com) oraz o pomocy, jaką Polacy nieśli prześladowanym Żydom w czasie okupacji niemieckiej w ramach „Żegoty”.
„(…) jakiej narodowości byli „nazi” – oprawcy Żydów.
Na 102 ankietowanych studentów
62 odpowiedziało, że to Polacy”
Czym zatem dla Profesora jest patriotyzm i dlaczego jest on tak ważny?
„Patriotyzm jest to myślenie w kategoriach społeczności danej ojczyzny. Nie chodzi tu o głoszenie jakichś ksenofobicznych poglądów. Uważam, że pojęcie narodu jest pojęciem osobistej świadomości, która jest oczywiście łatwiejsza do osiągnięcia, kiedy ma dziedziczny charakter (moi przodkowie spolonizowali się w XVI wieku, gdyż byli litewskiego pochodzenia). Oczywiście, to nie jest regułą. Uważam, że polska kultura jest niesamowicie atrakcyjna. Tu jest właśnie kwestia społeczności w danej ojczyźnie, którą łączy język i kultura. Wiele lat pracowałem zagranicą, obserwowałem jak w USA, Kanadzie, Afryce, Wielkiej Brytanii, Francji, wszędzie tam, gdzie mnie los rzucił, widziałem jak grupowały się różne społeczności narodowe, różne emigracyjne grupy etniczne. Wspólnota językowa, świadomość tradycji narodowej, wspólnota przeżyć, mają kolosalne znaczenie. Moim największym przeżyciem po przyjeździe do kraju z wieloletniej emigracji było to, że wszyscy na ulicy mówią po polsku. Wydaje mi się, że uczucie patriotyzmu jest uczuciem bardzo wysokiego rzędu. Powinno być rozwijane również przez dobrą znajomość tradycji narodowej.
Tragedia polega na tym, że w czasach komunizmu robiło się wszystko, by o tym zapomnieć, a nawet zniszczyć”.
Profesor podkreśla dużą rolę książek w wychowaniu patriotycznym. Wspomina, że jego charakter ukształtowała w dużej mierze lektura „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Z uśmiechem opowiada, jak służąca w jego rodzinnym domu zauważyła, że z paniczem (czyli młodym Witoldem) musi być „coś nie tak”, bo przy czytaniu książki na przemian płacze i śmieje się. A Profesor czytał wtedy właśnie któryś z tomów „Trylogii”.
Witold Kieżun zwraca uwagę na konieczność szerzenia dobrego wizerunku Polski poza granicami kraju, walki ze zjawiskiem, które śmiało można nazwać antypolonizmem. Jednocześnie odżegnuje się od ciasnego nacjonalizmu i pogardy dla innych.
„Nie zdajemy sobie sprawy, jaka jest opinia o nas w USA i w Kanadzie. Moje badania wśród kanadyjskich studentów dały szokujące rezultaty. Jako, że w Ameryce mówiąc o zbrodniach niemieckich mówi się o dokonanych przez nazistów, zadałem w ankiecie pytanie, jakiej narodowości byli ci „nazi” – oprawcy Żydów. Na 102 ankietowanych studentów 62 odpowiedziało, że to Polacy. Na moje pytanie, skąd taka nonsensowna odpowiedź wyjaśnili, że przecież często pisze się o „polish concentration camp Auschwitz”albo „polish death camps”.
„W 1980 roku pierwszy raz pracowałem w Stanach jako „visiting profesor”, na Temple University w Filadelfii, gdzie wykładałem zarządzanie. Miałem bardzo dobre noty wśród studentów: w anonimowej ocenie zdobyłem pierwsze miejsce. Później pracowałem dla ONZ w Burundi. W 1983 roku Sekretarz Generalny ONZ otrzymał telegram z Polski informujący, że polski MSZ nie wyraża zgody na moją pracę w ONZ i że muszę wrócić do kraju. Zrozumiałem, że powrót do Polski grozi mi poważnymi komplikacjami (w 1981 roku odwiedziłem 14 uniwersytetów w Stanach z referatami o istocie Solidarności). Chciałem zatem wrócić na uniwersytet w Filadelfii. Pomimo początkowego entuzjazmu dziekana wydziału zarządzania (wybrano mnie wtedy członkiem światowej akademii zarządzania), na dwa tygodnie przed planowanym przylotem zostałem poinformowany, że niestety nie mogą mnie zatrudnić, bo są jakieś kłopoty z budżetem. Na szczęście miałem inne propozycje i pojechałem do Kanady, do Montrealu. Dopiero po latach dowiedziałem się, jaka była prawdziwa przyczyna tej odmowy. Otóż, jeden z profesorów powiedział dziekanowi, że „przyznałem mu się” do członkostwa w AK, a to była – według tego profesora – nazistowska organizacja współpracująca z hitlerowcami w czasie okupacji, oraz że gdy Polska została wyzwolona, to byłem aresztowany przez radziecki aparat bezpieczeństwa i z tego powodu siedziałem w więzieniu. Ciekawe, bo jak kończyłem pracę w Temple, pismo studenckie opublikowało artykuł o mnie, nazywając mnie „Wybitnym Europejskim Humanistą”.
Profesor jest zdania, że należy zdecydowanie przeciwstawiać się zarówno antysemityzmowi, jak i antypolonizmowi, i rozwijać pamięć o wspólnocie kulturowej narodu żydowskiego i polskiego. Mało kto wie, że podczas okupacji profesor Kieżun ukrywał wraz z matką uciekinierkę z getta łódzkiego. Już po wojnie współdziałał w Montrealu z Fundacją Żydowsko – Polskiego Dziedzictwa. W dowód uznania, kanadyjskie środowisko Żydów zasadziło w kanadyjskim ogrodzie w Jerozolimie 50 drzewek, ku czci małżeństwa Kieżunów, w 50 rocznicę ich ślubu.
„Polska może być też tak jak Irlandia
krajem sukcesu i to właśnie jest wspaniałą szansą
ambitnej polskiej młodzieży (…)”.
„W polskiej prasie w latach 90-tych pojęcie patriotyzmu prawie wcale się nie pokazywało. Wstydzono się patriotyzmu. A np. we Francji, czy Stanach Zjednoczonych, rzeczą oczywistą jest bardzo spontaniczne obchodzenie podstawowych świąt narodowych. Na mojej byłej uczelni, uniwersytecie w Montrealu, każdy dzień nauki zaczynał się podniesieniem flagi Quebecku, burbońskich lilii na niebieskim tle. Zatracenie uczucia patriotycznego jest poważnym psychicznym zubożeniem”.
Profesor podkreśla, wbrew poglądom rozpowszechnianym przez niektóre środowiska oraz większość mass-mediów, że patriotyzm nie jest przeżytkiem, a wręcz konstytutywnym elementem każdego społeczeństwa.
„Z niepokojem patrzę na masową emigrację młodzieży i prasową propagandę towarzyszącą temu zjawisku. Niewątpliwie pobyt zagranicą, znajomość świata jest bardzo ważna dla osobistego rozwoju, chodzi jednak o to, ażeby powstrzymać tendencje do zostania na stałe. Konieczna jest tu odpowiednia polityka stwarzania możliwości ekonomicznego rozwoju młodym ludziom, polityka, którą zastosowała niegdyś bardzo biedna Irlandia ze wspaniałym rezultatem. Jest to jednak już inna, bardziej skomplikowana sprawa, która wymagałaby odrębnej analizy. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że wyjazd po to, żeby poznać świat i ewentualnie zdobyć sobie dobre zaplecze ekonomiczne jest uzasadniony, ale emigracja na stałe jest tragedią. Nigdy nie ucieknie się przed świadomością obcości, będąc zawsze traktowanym właśnie jako obcy przez tubylców. Prędzej, czy później, pojawi się straszne uczucie nostalgii, tęsknoty za krajem swego pochodzenia. Polska może być też tak, jak Irlandia, krajem sukcesu i to właśnie jest wspaniałą szansą ambitnej polskiej młodzieży ożywionej duchem patriotyzmu. Moje pokolenie kapitalnie zdało egzamin patriotyzmu podczas wojny – mogę tak mówić, bo mam świadomość, że ci najlepsi zginęli, a zostali tacy jak ja, przedstawiciele drugiego szeregu – bo byliśmy uczeni miłości do Ojczyzny. Teraz wy musicie uczyć tego samego innych”.


Tomasz Podkowiński HR





Współpraca: Magda Kwapich, Kajetan Patyra
Rozmowę przeprowadzono w dniu 22 czerwca 2006 r.,
w mieszkaniu Profesora Witolda Kieżuna na warszawskich Szczęśliwicach.
Profesor Witold Kieżun był gościem Forum Młodych 2006. Będzie także gościem tegorocznego Forum Młodych.
Powyższy tekst pierwotnie został opublikowany w 4 numerze Przestrzeni (rok – prawdopodobnie – 2007).

Archiwum


Konto wpisów nieprzypisanych do nikogo bądź wpisów stworzonych przed migracją na nową stronę. (głównie wpisy przed 2020)