Być z Nim

Janka wróciła do domu. Postawiła koszyk na stole, wyjęła z niego bochenek chleba, masło i 4 jajka – po jednym na głowę – i jeszcze kilka drobiazgów. Kiełbasy nie dostała, poza tym nie starczyłoby jej pieniędzy. Miała za to kawałek skórki od boczku. Zrobi z niej zupę, chociaż raczej nie będzie można jej nazwać żurkiem. Uznała, że jak na warunki powojenne to wyprawa przedświąteczna udała się wyjątkowo dobrze. Od dawna nie widziała jajek, pewnie ktoś przywiózł ze wsi. “Przynajmniej nie będzie dużo szykowania” starała się nie popadać w pesymistyczny nastrój. Wojna skończyła się już pół roku temu, ale wciąż trudno było o podstawowe produkty. Może ten rok będzie lepszy. Pokój dawał nadzieję.

– Janeczko, coś długo cię nie było, wszystko w porządku? – zapytała babcia Joasia, która mieszkała z Janką, jej matką i młodszym bratem.

– Tak, chociaż to będą raczej głodne, biedne święta. Ani mięsa nie dostałam, ani składników na babę czy mazurka nie ma. Co to za Wielkanoc, babciu?!

– Janiu, ale przecież tu nie o jedzenie chodzi… Dobrze, że mamy chleb – to wystarczy.

– Wiem babciu. Ale to takie trudne…

– Nic co wartościowe nie przychodzi łatwo. Nasza wiara nie jest wyjątkiem. -Wsunęła jej w rękę mały krzyżyk na łańcuszku. – Jajka, baranki, kurczaczki to tylko symbole czegoś większego. Choć nie mamy teraz symboli to to, co oznaczają, jest, istnieje. To od ciebie zależy, czy to będą święta, czy jednak Święta, niezależnie od okoliczności.

***

Pstryk i już. Kolejny Wielki Post, kolejny dany nam ten specjalny czas minął i przed nami trzy najważniejsze dni w roku. Jak je przeżyć, by je Przeżyć?

Rozmyślałam o tym, jak w ostatnich latach przeżywałam Triduum Paschalne. Przypomniałam sobie Wielki Piątek w szpitalnej kaplicy z myślami podążającymi bardziej do znajdującego się piętro wyżej noworodka niż idącymi z Panem Jezusem w Jego Drodze. Rok później ten już-nie-noworodek był z nami na liturgii. Synek słuchał na tyle uważnie Męki Pańskiej, że po fragmencie o trzecim zaparciu się Piotra i kurze, który zapiał, w kościele rozbrzmiało donośne “kokoko” w wykonaniu mojej latorośli. Powiedzmy sobie szczerze, marne szanse na skupienie w takich warunkach, chociaż na to wspomnienie uśmiech na twarzy sam się pojawia. Później przyszła pandemia, pierwszy rok liturgia online, drugi w strugach deszczu, bo nie zmieściłam się w dopuszczalnej liczbie wiernych wewnątrz kościoła. Kolejne Triduum, kolejna ciąża – mdłości, siedziałam i patrzyłam w ścianę, nie miałam siły się ruszyć.

Zawsze coś przeszkadza, ciągle niedosyt. Okoliczności rzadko sprzyjają, ale często stają się tylko wymówką. Dzieje się tak w czasie świąt, ale też w życiu codziennym. Dzieci, praca, gotowanie i sprzątanie, goście, obowiązki. Może dopinasz właśnie wyjazd gromady albo harce majowe, może korzystasz z wolnego dnia, żeby pojechać na miejsce obozu. Prawdopodobnie nigdy nie będzie idealnie, ale co zrobić, by te dni były ważne? Zastanówmy się: gdyby ktoś nam bardzo bliski przeżywał coś strasznego, cierpiał, umierał, co byłoby w tym czasie najważniejsze? Na pewno chcielibyśmy z tą osobą być, w ten sposób okazać naszą miłość. To przecież nie chodzi o nas, o nasze przeżywanie Świąt Paschalnych, tylko o Niego. O Miłość, która umiera z miłości do nas, aby nas zbawić i pokazać, jak bardzo jesteśmy kochani. Jak przy Nim być?

Najważniejsze to spróbować wyciszyć świat wokół – telewizor, telefon, radio, książki, facebook – to tylko trzy dni, damy radę obejść się bez informacji, rozpraszaczy i takiej formy rozrywki. Jeśli czujesz, że będzie to za trudne, wyznacz sobie konkretny czas (np. pół godziny o 16), na ten rodzaj aktywności i trzymaj się tego założenia. Możesz słuchać pieśni pasyjnych, jeśli czujesz, że to Ci pomoże, możesz wybrać ciszę. Koniecznie sięgnij w tych dniach samodzielnie do Pisma Świętego, najlepiej rano, żeby Słowo towarzyszyło Ci cały dzień. Jeśli tylko możesz, zaplanuj czas na wieczorną liturgię, jeśli nie dasz rady (praca, choroba, małe dzieci, inne obowiązki) zrób co tylko się da, żeby znaleźć się na adoracji – czy można lepiej pokazać, że jesteś? Że jesteś z Nim, w Jego Drodze? Staraj się czuwać, trwać przy Panu Jezusie w trakcie wykonywania swoich obowiązków. Po prostu o Nim pamiętać.

Jest jeszcze oczywiście milion innych sposobów – odprawienie Drogi krzyżowej, koronka do Miłosierdzia Bożego, różaniec. Można obejrzeć Pasję Mela Gibsona lub poszukać w swojej okolicy Pasji-przedstawienia i w nim uczestniczyć. Można rozmawiać z najbliższymi, z dziećmi  o Panu Jezusie i wydarzeniach sprzed dwóch tysięcy lat. Można szukać Go w drugim człowieku, tym najbiedniejszym, samotnym, nieszczęśliwym. Jednak jeśli zaplanujemy zbyt wiele, nasza próba towarzyszenia Zbawicielowi w tych dniach może przerodzić się w zwykły aktywizm, a przecież chcemy być z Nim – nie odhaczać kolejne pozycje na długiej liście zadań.

I najważniejsze – nie zatrzymujmy się na śmierci – przecież jest Zmartwychwstanie, a Wielkanoc to święto radości, wdzięczności, nadziei. Przedłużmy świętowanie o Oktawę Wielkanocy, a może o cały okres wielkanocny. To przecież sens naszej wiary.

 A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. [1 Kor 15, 14]

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Emilia Kawałek


Nie wyobraża sobie życia bez czytania i kawy. W Zawiszy spędziła pół życia. Od kilku lat służy jako asystentka hufcowej ds. wypoczynku.

Wyspa – Szczęśliwa wina

Wielokrotnie spotykam się z tym, że na hasło „film chrześcijański” na twarzach rozmówców pojawia się pewien rodzaj całkowicie zrozumiałego niesmaku. Najczęściej jest to związane z naiwnymi i niskiej jakości katolickimi produkcjami lub protestanckimi o jakości trochę lepszej, jednak o wydźwięku i narracji podobnej. Czy chrześcijanie są skazani na słabe kino lub ewentualnie szukanie wsparcia religijnego w innych gatunkach? Niekoniecznie.

Dziś chciałabym polecić ostatnie moje odkrycie – rosyjski film „Wyspa” z 2006 roku (nie mylić z filmem z 2005 o tym samym tytule) w reżyserii Pawła Łungina. Ten kto oglądał „Stalkera” z 1979 r. wie, czego można spodziewać się po rosyjskim kinie – jest to opowieść spokojna, pełna symboli, artystycznych kadrów, a zarazem bardzo głęboka. „Wyspa” jest dość minimalistyczna – cała akcja dzieje się na w jednym miejscu, bohaterów jest stosunkowo mało, a choć film nie jest czarno-biały, śnieżna sceneria na dalekiej północy w Rosji daje podobny efekt. Ograniczone środki pozwalają nam skupić się na tym, co najważniejsze – dramacie głównego bohatera, jego działaniu, a także relacjach z innymi na wyspie.

Ojciec Anatoli (grany przez Piotra Mamonowa) jest prawosławnym zakonnikiem mieszkającym w przyklasztornej kotłowni na wyspie. Całe życie zakonne jest dla niego jedną wielką pokutą za ciążącą na nim od lat zbrodnię. Nie wiemy nic więcej o jego życiu, co jest kolejnym świadectwem symboliczności filmu – nie chodzi tak naprawdę o konkretnego człowieka, Anatoli staje się typem grzesznika. Śpi na węglu, wozi go codziennie taczką do kotłowni, nie czuje się godny modlić się tak jak reszta braci. Jest postacią ekscentryczną, dziwaczną – tak właśnie postrzegają go bracia zakonni, upominając go, nie rozumiejąc jego sposobu postępowania. Z początku sprawia wrażenie szaleńca, jednak z biegiem czasu odkrywa przed nami swoją głęboką więź z Bogiem, tak że zaczynamy go postrzegać już nie jako wariata, ale jako kogoś świętego. Tak widzą go ludzie, którzy przychodzą do niego po radę i pomoc. Ten umorusany sadzą starzec okazuje się być kimś, przez kogo Bóg uzdrawia, wyrzuca złe duchy, wspiera, przepowiada przyszłość, nawraca.

Tytuł „Wyspa” na pierwszy rzut oka jest dość jednoznaczny – jest to główne miejsce akcji. Jednak w filmie są dwie wyspy. Pierwsza – obszar klasztorny, zamieszkany przez mnichów, a zarazem pełen modlitwy i pracy – pełen życia. Drugą wyspą są niezamieszkane mokradła, samotnia Anatolija, do której przybywa, aby się modlić. Akcja dzieli się między dwie wyspy nieprzypadkowo – Anatoli przecież modli się także w swojej izdebce, a także w klasztorze, dlaczego tak znaczące są momenty z drugiej wyspy? Jest to wyspa śmierci, na której bohater jeszcze bardziej uświadamia sobie własną nędzę, a prośby stają się głębsze, bardziej rozpaczliwe. Znaczące jest odprawienie egzorcyzmu – była to jedyna pomoc, której Anatoli udzielił nie na wyspie klasztornej, ale tej samotnej. Jest to piękny obraz ostatecznego rozliczenia, pokonania śmierci.

Film jest arcydziełem chrześcijańskim bynajmniej nie ze względu na liczbę odmawianych tam psalmów, postaci zakonników, prezentowanych nabożeństw, czy nawet dobrych czynów. On opowiada o samej istocie chrześcijaństwa – grzechu, pokucie, przebaczeniu i odkupieniu. Grzech jest śmiercią, jednak do dobrego rozumienia śmierci bohater sam dorasta. Z początku jest przerażony wizją zwykłej śmierci, jest gotów zabić, by przeżyć. Z biegiem lat zaczyna być do niej gotowy – jest świadomy kresu życia, czeka na niego, jednak nie może znieść myśli o śmierci wiecznej, zna siłę grzechu i jego skutki. Ze swojego życia czyni pokutę, nie wierząc, że Bóg mu przebaczył, mimo że przez jego ręce dokonują się liczne cuda – w rozmowie z przełożonym mówi, że nie rozumie, dlaczego Bóg poucza innych przez niego, wielkiego grzesznika. Film nie pozostawia nas jednak w poczuciu beznadziei – całość przywodzi mi na myśl fragment „Exsultetu” – pieśni chrześcijańskiej śpiewanej w trakcie liturgii Wigilii Paschalnej – „O szczęśliwa wina (felix culpa)”. Słyszymy tam, że grzech Adama był czymś koniecznym, co więcej, jest czymś szczęśliwym, bo „zgładził go tak wielki Odkupiciel”. Anatoli z początku filmu był kimś słabym, egoistycznym, potrzebował skruchy, pokuty, aby się oczyścić. Odkupienie w „Wyspie” nie jest skutkiem jego wyrzeczeń – przychodzi nagle, nieoczekiwanie, zza wody. Wina Anatolija doprowadziła go do uznania własnej marności, a tym samym do głębokiego zrozumienia, czym jest odkupienie. W tym sensie wina może być szczęśliwa – dopiero zrozumienie powagi grzechu, długu zaciągniętego wobec Boga pozwala nam naprawdę zrozumieć i docenić tajemnicę Zmartwychwstania.

Polecam film na ostatnie dni Wielkiego Postu, a także Wielkanocy, czasu, w którym przeżywamy te najgłębsze tajemnice – grzechu, odkupienia; zanurzenia się w śmierć, aby zmartwychwstać.

Fot. na okładce: Kadr z filmu

Joanna Czermińska


W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.

Wędrowanie na spontanie – o ogniu co zapala, a nie gasi

Jesteśmy na wędrówce na Święty Krzyż. Nie jesteśmy żadną jednostką, nie wędrówka nas zebrała, ale Asia – u końca drogi będziemy świętować jej obrzęd FIAT. Rozmawiamy, jak to przewodniczki, o skautingu. W pewnym momencie słyszę słowa poruszenia o „takim Ognisku, które nie planuje wędrówek, tylko na spontana losuje peron, liczbę przystanków i wyrusza w teren”. Z nieskrywaną nutą radości i dumy mówię „aaaa tak, to moje”.

Jak to się stało?

Dziewięć miesięcy wcześniej poczęło się w naszych sercach i głowach marzenie o przygodzie. Właśnie rozpoczynałam prowadzenie Ogniska Szefowych i bardzo mi zależało na Ognisku, które będzie nas i nieść, i ożywiać, i ładować akumulatory do służby w jednostkach. A co jest w sercu czerwonej gałęzi i najbardziej rozpala? Bycie w drodze: wędrówka właśnie.

fot. Archiwum Autorki

Opowiem najpierw o powodach, później o pomyśle naszej przygody, o tym, jak ją realizowałyśmy, o owocach i moich wnioskach inspirowanych tymi przygodami.

Wędrówki zazwyczaj, a nasz pomysł

Wędrówka zazwyczaj wygląda tak: szefowa przygotowuje w excelu listę służb i tabelę z planem wyjazdu. Przewodniczki wpisują do tabelki, których zadań się podejmą. Później dołącza tabela ze sprzętem do zabrania i tabela z produktami do jedzenia (przygotowana przez inne przewodniczki). Po wędrówce tabelka z rozliczeniem. Zadania, zadania, tabelki, excelki… My byłyśmy serdecznie zmęczone formalizmem i sztywnością. Tym, że organizacja dwudniowej wędrówki pochłania nieproporcjonalnie dużo czasu i energii. A chciałyśmy odpocząć od kolejnego napięcia i stresu, mając studia i jednostkę na co dzień. Chciałyśmy, żeby wędrówki nas ożywiały i nie były kulą u nogi. Potrzebowałyśmy przygody, ryzyka, spontaniczności, radości życia, realizacji własnych celów i wyzwań. A że na pierwsze spotkanie przyszły szalone i odważne dziewczyny (innych nie mamy), to wizja wędrówki na spontanie stała się ciałem. „Albo się sprawdzi i do końca roku tak pociągniemy, albo pożałujemy i to będzie pierwsza, a zarazem ostatnia taka wyprawa” – uznałyśmy. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Challange accepted.

Ja wiem, że „potrzeba przygody i spontaniczności” może brzmieć dziwnie. Zadaniem czerwonej gałęzi jest przecież formacja, nie zabawa. Ale, ale… Uświadamianie sobie i realizacja potrzeb1 jest formująca. Tak więc naszym celem nie było pójście na łatwiznę i ucieczka: „rzucę wszystko i pojadę w Bieszczady (btw. jestem z Podkarpacia – nie widzę w tym nic czarującego)”, ale pozytywna odpowiedź na niezaspokojone wspólne potrzeby i marzenia czerwonych serc.

Spontaniczne wędrowanie w praktyce

Spotykałyśmy się na dworcu kolejowym w Krakowie i losowałyśmy najpierw peron odjazdu (tam wsiadałyśmy w pierwsze możliwe REGIO), potem liczbę przystanków, a już w terenie – azymut. I ruszałyśmy. Gdy droga dobiegała końca lub się rozwidlała, wybierałyśmy kierunek bliższy azymutowi. Każda z nas miała też zabrać jakieś losowe produkty na posiłki. Na przykład to, co akurat zostawało w lodówce po tygodniu zajęć. Ja zaś zabierałam kociołek do gotowania. I tak „się składało”, że i droga była piękna, i posiłki pożywne, a produkty do siebie pasowały. A z czterech tabelek, ku radości serc, zrobiło się okrągłe zero.

fot. Archiwum Autorki

Podczas wędrówki jesiennej rozmawiałyśmy w drodze o Camino. Kilka z nas bardzo chciało ją przejść w wakacje. Nie upłynęło pięć minut, gdy na przystanku nasz wzrok zatrzymał się na muszli. Trasa znalazła nas sama. Dotarłyśmy nią do kościoła św. Jakuba w Więcławicach. Znalazłyśmy pana Mariana i nocleg w parafialnej salce.

Podczas wędrówki zimowej, już po zmroku, poprosiłyśmy o nocleg u ojców bonifratrów. Przełożony przed naszym telefonem rozważał fragment Ewangelii o miłosierdziu. Odczytał ów splot wydarzeń jako działanie Opatrzności, więc zaprosił nas do środka. Dostałyśmy trzy pokoje, dostęp do kuchni, wspaniałe śniadanie i kolację. A przede wszystkim obecność. Byłyśmy tam przyjęte, jak ukochane córki. Kilka tygodni później, dzięki temu spotkaniu, odbywałyśmy u ojców Cardinal.

Na wędrówce wiosennej trasa wypadła przez Kalwarię Zebrzydowską – jedno z najważniejszych sanktuariów w okolicy oraz trasa ze wzgórzami i dolinami zapierającymi dech w piersiach. Nocleg w hamakach na dziko w lesie dawał poczucie wolności i niezależności.

fot. Archiwum Autorki

Tak sobie myślę: jeśli wykonam swoje zadanie [ni mniej, ni więcej] i zaufam Bogu – odważę się na nieznane, to On zajmie się resztą. Jeśli odpuszczę potrzebę kontroli i pewności, to dam Jemu przestrzeń na działanie. A Boga nie przerosną nawet największe nasze potrzeby. No więc zaufałam, a owoce przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

Gwoli ścisłości

Warto wspomnieć jeszcze o planie dnia. Rytm zwykle wyznaczały posiłki, Godzina Światła przed obiadem i różaniec w ciszy [zaczerpnięty z wędrówki szkoleniowej] po obiedzie. Kiedy napotkałyśmy dobre miejsce na obiad lub na nocleg, po prostu tam się zatrzymywałyśmy. Nie spinałyśmy się konkretnymi godzinami, przez co plan układał się właściwie sam, a my cieszyłyśmy się byciem w drodze. Omawiałyśmy co będziemy robić 2-3 godziny naprzód, a wieczorami pozostawał czas na spotkania i rozmowy.

fot. Archiwum Autorki

Jeszcze dwa słowa o spontanicznym przygotowaniu. Gdybyś odniósł/odniosła wrażenie, że spontaniczne wędrowanie to chaos i brak organizacji… Otóż nie. Jest różnica pomiędzy “spontanem”, a “przypałem”: pomiędzy świadomym wyborem [że razem tak chcemy wędrować], a brakiem pomysłu / nieodpowiedzialnym podejściem do swojej funkcji.

Przed chwilą pisałam o wykonaniu swoich zadań. Dokładnie wiedziałam, co jest moim zadaniem, a co mogę puścić z biegiem wydarzeń. Przed wędrówkami troszczyłam się o program duchowy i metodyczny – warsztaty, rozważania i o wybór odpowiedzialnych osób za ich realizację. Te kluczowe elementy miałam pod kontrolą, a podział drobniejszych zadań wychodził już spontanicznie.

Owocowo

Brak sztywnego planu pozwalał nam cieszyć się drogą i psychicznie odpocząć. Mnie, jako szefowej, ułatwiło to dostrzeganie potrzeb i możliwości innych Przewodniczek.

Będąc szefową, czuję pokusę, żeby przywiązywać się do planów i aktywności. Rozliczać siebie i innych z wykonanych zadań kosztem uwagi i zwyczajnego towarzyszenia sobie. Kosztem spotkania. Oczekując od siebie i od wędrówki wiele, łatwo można usprawiedliwić ucieczkę od budowania relacji w zadaniowość. A Szefowe potrzebują obecności, uwagi, przyjęcia, ciepła, zauważenia. Zadanie Szefowej Ogniska postrzegam jako budowanie przestrzeni bliskiego spotkania, w którym można się otworzyć i podzielić tym, czym każda z nas żyje. I dziś widzę, że taki plan ułatwił nam świadomą obecność, bycie tu i teraz.

Z radością obserwowałam, jak przewodniczki cieszą się wędrówkami i na nich odpoczywają (szczególnie psychicznie). One żyły tymi przygodami pomiędzy wędrówkami. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby Ogień tak płonął. W ciągu roku widziałam radość i dumę na twarzach dziewczyn, kiedy opowiadały o Ognisku i wędrówkach.

Pięknym było również, to gdy szefowe dostrzegały w różnych sytuacjach Boże prowadzenie.

Wędrówka letnia

Kumulacja Opatrzności i spontaniczności wydarzyła się na wędrówce letniej. Padło na Norwegię. Przed wędrówką kupiłyśmy bilety, zrobiłyśmy zakupy i każda z nas przygotowała jedną rzecz – dwie godziny spotkania na żywo, bez żadnych excelków i tabelek.

Spałyśmy zazwyczaj na dziko, w hamakach. Nie losowałyśmy już peronów i stacji, bo pociągi w Norwegii do tanich nie należą. Za to jeździłyśmy stopami. Udało się nam około 80% drogi samochodowej przejechać całą czwórką. Podobnie jak w ciągu roku, plan i trasa układały się niemal same.

fot. Archiwum Autorki

Pierwsza Godzina Światła skłoniła nas do pójścia w ciemno i od niej właśnie wiele się zaczęło: „zdobyłyśmy” Preikestolen, pływałyśmy łódką po morzu (dwie z nas nawet prowadziły), weszłyśmy przez zamknięte zazwyczaj drzwi, poznałyśmy miejscowych Polaków, uczestniczyłyśmy w Mszy Świętej odprawianej tylko dla nas (po angielsku przez Kenijczyka, którego proboszczem jest Wietnamczyk, a szefową – ważniejszą od biskupa – pani Ela), modliłyśmy się Słowem i wędrowałyśmy, zajadałyśmy kanapki u marynarza z Kongo, spałyśmy przy cmentarzu w towarzystwie alpaki, biwakowałyśmy w skandynawskiej naturze, odwiedziłyśmy skautkę na protestanckim spotkaniu młodych, a dwie z nas zaliczyły przejażdżkę policyjnym radiowozem – na pace.

fot. Archiwum Autorki

Dostałyśmy palnik i butlę z gazem, mnóstwo jedzenia, a nawet pieniądze. Niewiele brakło, byśmy wyszły z tej wędrówki na plus(!) – tak, po tygodniu spędzonym w Norwegii. Ogrom hojności Boga i ludzi. W każdym miejscu byłyśmy przyjmowane jak ukochane osoby. Dla jasności, nie minęły nas trudne momenty – zimne noce, późne poszukiwanie noclegu, zmęczenie, napięcia i niepokoje. Częścią każdej wędrówki jest trud, szczególnie tej najbardziej szalonej.

Na zakończenie usłyszałam: „teraz to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych”. I chyba nie ma większej nagrody na zakończenie roku pracy, niż doświadczać takiego Ognia.

Tytułem podsumowania

Spontaniczne wędrowanie było skuteczne i owocne w naszym Ognisku, ponieważ zaspokajało potrzeby: wyzwań, świętowania, celu, przygody, urozmaicenia, prostoty, zabawy, autonomii, wybierania własnych planów oraz sposobów ich realizacji, spójności, kontaktu z przyrodą, pokoju, wzajemności, siły grupowej, zrozumienia, wsparcia, wzbogacenia życia, wspólnoty, rozwoju, autorytetu, inspiracji. I jestem przekonana, że te potrzeby można również zaspokajać w planowanych wędrówkach, tych z excelkami. My wybrałyśmy akurat taką formę, bo dzięki niej chętniej przekraczałyśmy próg domu i ruszałyśmy w niewygodę drogi. Bo taka forma nas ożywiała i zapalała.

I ja wiem, że niektórzy powiedzą: „ale wy macie małe Ognisko, to możecie sobie pozwolić na takie wyprawy. Też bym tak chciała, ale u nas dziewczyny potrzebują prysznica i ciepłej wody. To, o czym opowiadasz, nie jest możliwe dla wszystkich… Nie każdy jest taki odważny…”Myślę, że w najlepiej pojętym interesie skautingu jest dostrzeganie i odpowiadanie na potrzeby szefów. Zauważam to po fakcie, jako wynik refleksji nad zeszłorocznym doświadczeniem prowadzenia Ogniska. Sprawdzone – potwierdzone. Natomiast te potrzeby mamy różne, dlatego warto poznać swoje. Takie wędrowanie było dla nas ryzykiem, bo odpuściłyśmy kontrolę i potrzebę bezpieczeństwa. Zaryzykowałyśmy głód, niepewność, niezadowolenie, bezdomność – wiemy, jak to jest czuć się jak żebrak. I pod koniec wyjazdu naprawdę cieszyłyśmy się powrotem do „zaplanowanego życia”. Ale wyzwanie się opłaciło. I nie tyle mam na myśli spontaniczne wędrówki, ile zaryzykowanie i przełamanie schematów. „Zrobienie ogniska po naszemu”, elastycznie, według tego, czego potrzebujemy, a nie według sztywnych wytycznych. A jednocześnie cele wędrówki i formacji czerwonej gałęzi zrealizowałyśmy w nie mniejszym stopniu, niż w poprzednich latach.

fot. Archiwum Autorki

Dlatego, jeśli chcecie coś zmienić, odwagi! Niech nie ograniczają Was schematy i liczby, ale niech Was ożywia Duch! Wsłuchajcie się w swoje wnętrze: marzenia i potrzeby i dajcie się poprowadzić w nieznane. Niech Ogień Was rozpala i nie gaśnie!


[1] Tu  załączam      listę      potrzeb,      na      której      się      opieram:           https://nvclab.pl/wp- content/uploads/2017/01/lista-potrzeb.pdf.

Katarzyna Kąkol


Kasia, przez 6 lat Drużynowa krakowskiego „Tornada”, Szefowa Ogniska Przewodniczek, fanka i organizatorka skautowych imprez integracyjnych - szczególnie tych kończących się rano. Wolny duch – dziś tam, jutro tu. Ale zazwyczaj tam. Człowiek głębokiej myśli, absurdalnego żartu i czarnego poczucia humoru. Wychodzi z dworu na pole.

„Otwarci na miłość” – recenzja

„Otwarci na miłość” to książka, która w naprawdę przystępny sposób przeprowadzi nas przez tematykę gotowości na miłość – poznawania siebie, swojego powołania i wchodzenia w relacje z Bogiem i drugim człowiekiem. Publikacja trzech autorów – ks. Krzysztofa Grzywocza oraz Moniki i dk. Marcina Gajdów, jak czytamy na okładce „przede wszystkim mówi o tym, jak zatroszczyć się o siebie nawzajem, jak okazywać sobie miłość, jak wyjść poza krąg obwiniania siebie i skupienia na własnych niedostatkach, jak wyruszyć na spotkanie”.

Już w jednym z pierwszych rozdziałów ks. Grzywocz przypomina nam, co jest istotą miłości Boga do człowieka. Przejawy przeżywania przez nas tej miłości są przeróżne i nieciężko jest się w nich pogubić. W „Otwartych na miłość” przeczytamy zatem o dialogach – z Bogiem i z bliskimi, czyli o miłości ekspresyjnej, wyrazistej i pewnej. Z drugiej strony nie zabraknie treści o tym, co także ważne – miłości cichej, a nawet milczącej, gotowej na samotność. Jeśli jesteś w momencie oczekiwania (na miłość?), tak jakby w pewnym sensie zapętlił się u Ciebie Adwent, to jest to z pierwszych powodów, dla których polecam tę lekturę.

Książka przeprowadzi nas przez pojęcia procesu i zmiany, a przede wszystkim ukaże Boga, który wchodzi w proces rozwoju człowieka i rozumiejąc nasze ograniczenia podpowiada… jak żyć. W trakcie lektury może nam się wydać, że mamy styczność z tym, co polecił nam Pan Jezus i co jest najważniejsze – wzajemna miłość. Autorzy w kilkunastu rozdziałach chcą udzielić nam wskazówek, dzięki którym możemy łatwiej zauważać w swoim życiu sytuacje, w których rzeczy istotne prześlizgują nam się między palcami.

Polecam niniejszą lekturę osobom, które chcą lepiej zrozumieć swoje funkcjonowanie w relacji. Jak pisałam wcześniej, w relacji z Bogiem, ale także przede wszystkim z drugim człowiekiem. A przed sięgnięciem po książkę, wydaje mi się, że dobrze przypomnieć sobie przykazanie miłości i prosić Ducha Świętego, żeby ono nam towarzyszyło.

Autorzy, opisując tytułowe otwarcie, porównują otwieranie się na drugiego człowieka i spotkanie z nim do otwierania prezentu. Cieszymy się, gdy go dostajemy, z ekscytacją rozpakowujemy, ale zastanawiamy się też, co będzie dalej. Tak samo jest z otwieraniem – początkiem każdej przyjaźni czy związku. Książka ta może stać się pomocą, by z nową radością i ekscytacją otwierać szerzej i wnikać głębiej w relacje, które tworzymy na co dzień, w których jesteśmy już od jakiegoś czasu lub które stworzymy w przyszłości.

Książkę też należy najpierw otworzyć, dlatego za autorami chcę Wam przemycić wiadomość, że niebezpieczeństwo zamknięcia jest nieporównywalnie większe niż ryzyko otwarcia.

Cenię sobie „Otwartych na miłość” przede wszystkim za to, że wskazówki, których udzielają nam autorzy, nie są zero-jedynkowe. Często pojawiają się także pytania, na które czytelnik może sobie szczerze odpowiedzieć. Warto więc nie brać tej książki „na raz”, ale dozować sobie fragmenty i poddawać je refleksji.

Na koniec – ciekawostka. Książka jest dostępna także w formie audiobooka, ponieważ jest ona zapisem rekolekcji, które ks. Grzywocz oraz państwo Gajdowie wygłosili kilka lat temu we wrocławskim Duszpasterstwie Akademickim Maciejówka. Być może dla części z Was książka „mówiona” będzie łatwiejsza w odbiorze lub będzie po prostu bardziej poręczna – w drodze do pracy, na uczelnię czy w dłuższej podróży.

A zatem, odwagi! We wchodzeniu w relacje, w walce o ich podtrzymanie, w wyborze… dobrej lektury!

Nie jest to wpis sponsorowany, ale książkę znajdziecie tutaj: https://sklep.2ryby.pl/ks-krzysztof-grzywocz/otwarci-na-milosc-ksiazka/

Fot. na okładce: Jakub Rojowski

Katarzyna Chomoncik


Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.

„A bliźniego swego jak siebie samego” – kilka myśli o przykazaniu miłości

Stworzeni do…

Nie jest wielkim odkryciem stwierdzenie, że jesteśmy „zwierzętami stadnymi”, że potrzebujemy być w relacjach, dojrzewamy dzięki sobie, że do jakiegokolwiek wzrostu konieczna jest wspólnota. Począwszy od rodzinnej, przez szkolną, skautową, wiary itd. Jednym słowem – jesteśmy stworzeni do relacji. Taki jest pomysł Boga na nasze życie. Widać to już w Księdze Rodzaju, w której Bóg po stworzeniu świata umieszcza w nim człowieka – mężczyznę i kobietę, którzy żyją we wspólnocie małżeńskiej. Sam Bóg również objawia się ostatecznie jako relacja Osób – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Warto na marginesie dodać jeszcze jeden wątek. Kiedy przyjrzymy się bożkom pogańskim, zauważymy, że są one bóstwami żywiołów, drzew czy lasów, jezior, gór, piorunów czy zwierząt. W widzeniu Jakuba, opisanym w 28 rozdziale Księgi Rodzaju, Bóg przedstawia się następująco: „Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka” (Rdz 28, 12). Jest więc On w odróżnieniu od pogańskich bożków Bogiem osób, relacji, historii życia. W tym kontekście jeszcze mocniej brzmi jedna z fundamentalnych prawd naszej wiary, mówiąca, że w Chrystusie ten właśnie Bóg stał się człowiekiem – jednym z nas!

Powróćmy jednak do momentu stworzenia, do Raju. „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” (Rdz 2, 18) – stwierdza Bóg widząc jego samotność w rajskim ogrodzie. Interweniuje, stwarzając kobietę, która budzi zachwyt mężczyzny. Ich relacja jest wzajemnym ratunkiem przed beznadzieją samotności. Raj był miejscem, w którym człowiek doświadczał ogromnego pokoju i miłości w każdym wymiarze relacji – do Boga, drugiego człowieka, samego siebie i do stworzonego świata. Bóg napełniał człowieka miłością, a człowiek bezpośrednio tę miłość „odbierał” i „oddawał” – sam doświadczając ze strony Stworzyciela przyjęcia, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa, miłosierdzia, pokoju i wsparcia. Mógł w nieskrępowany niczym sposób kochać drugiego oraz samego siebie. To doświadczenie było również widoczne w sposobie odnoszenia się do stworzonego świata. Myślę, że mamy to doświadczenie jakoś w sobie zapisane, odkrywamy je w swoim wnętrzu i sumieniu, kiedy pragniemy przysłowiowego świętego (a może trzeba powiedzieć „rajskiego”) spokoju. Dochodzi ono do głosu podpowiadając nam w sumieniu, jak powinniśmy kreować nasze relacje, wzbudzając potrzebę przebaczenia i pojednania, reagując na potrzeby bliźnich, prowokując nas do miłosierdzia. Jednocześnie to właśnie w sferze relacji doświadczamy również największych problemów i zranień.

Dlaczego Titanic zatonął?

Jedna z teorii próbujących wyjaśnić katastrofę słynnego Titanica mówi, że powodem jego zatonięcia było użycie złej jakości nitów do łączenia blachy. Konstruktorzy statku przewidzieli możliwość zderzenia z górą lodową i zaprojektowali użycie odpowiedniej grubości blachy do poszycia kadłubu. W tamtym czasie coraz powszechniej zaczęto używać do pracy maszyny parowe, w tym do łączenia nitami kolejnych arkuszy blachy. Stwarzało to oczywiste zagrożenie utraty pracy przez ekipy nitowników, bo maszyn było coraz więcej i pracowały szybciej niż ludzie. Nitownicy, żeby móc stanowić jakąkolwiek konkurencję dla maszyn, zaczęli używać słabej jakości żużlu do robienia nitów, co pomagało przyspieszyć ich topnienie, a przez to cały proces nitowania. Najprawdopodobniej to właśnie słabej jakości nity w momencie nacisku góry lodowej na kadłub statku, zaczęły się kruszyć i doprowadziły do tego, że kadłub pękał „w szwach”. Jak wiemy Titanic poszedł na dno, a w katastrofie straciło życie około 1,5 tysiąca osób.

Projekt Titanica był bardzo dobry i zakładał możliwe niebezpieczeństwa, ale ludzie, którym wydawało się, że „wiedzą lepiej” niż architekci i konstruktorzy doprowadzili do tragedii. Podobnie jest ze stworzeniem człowieka – Architekt zaprojektował i stworzył wszystko według zamierzonego planu: „widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Człowiek jednak, zmanipulowany dodatkowo przez węża, „wiedział lepiej”. W ten sposób doprowadził do grzechu pierworodnego i w konsekwencji do zburzenia rajskiej harmonii. Od tej pory przestrzeń relacji z Bogiem, drugim człowiekiem i samym sobą (a także z naturą), jest pełna trudu, zranień i nienasycenia. Jednocześnie głód i potrzeba relacji są w nas nieustannie bardzo silne. Kiedy spojrzymy na trud relacji Adama i Ewy, czy zobaczymy tragiczną historię Kaina i Abla, to zrozumiemy tragiczne źródło naszych problemów i trudności w relacjach. Nie będziemy się zajmować w tym artykule relacją z Bogiem, mimo iż grzech pierworodny jest w nas źródłem wielu fałszywych Jego obrazów, chcemy natomiast spojrzeć na przekazanie miłości bliźniego, które jest odpowiedzią Boga na rany grzechu pierworodnego.

Najtrudniejsze jest to, że to takie proste

Bóg nie zostawia człowieka w rozdarciu spowodowanym grzechem pierworodnym. jak czytamy w Liście do Efezjan: „Chrystus bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość. W swym ciele pozbawił On mocy Prawo przykazań, wyrażone w zarządzeniach, aby z dwóch rodzajów ludzi stworzyć w sobie jednego nowego człowieka, wprowadzając pokój i w ten sposób jednych, jak i drugich znów pojednać z Bogiem w jednym Ciele przez krzyż, w sobie zadawszy śmierć wrogości. „A przyszedłszy zwiastował pokój wam, którzyście daleko i pokój tym, którzy blisko, bo przez Niego jedni i drudzy w jednym Duchu mamy przystęp do Ojca.” (Ef 2, 14-18). Fragment ten odnosi się do napięć między chrześcijanami nawróconymi spośród Żydów oraz tych, którzy wcześniej byli poganami. Przeszkodą w braterskiej jedności była wrogość, która jednak, jak zaznacza Paweł, została zniszczona przez Chrystusa. Jest to nowa perspektywa, pełna Bożego Miłosierdzia, która prowadzi człowieka do przebaczenia i pojednania. Ten fragment możemy oczywiście odnieść również do naszych relacji, a czasem nawet do wnętrza własnego serca, które często również jest podzielone – tak jakby przez jego środek przebiegał właśnie mur wrogości. Odpowiedzią Boga na grzech człowieka jest więc miłość i miłosierdzie. Bóg nie odpowiada zemstą, ale przebaczeniem i przygarnięciem oszukanego przez grzech i zło człowieka. Jednym z często powtarzanych przez Jezusa wezwań jest „pójdź za mną”. Jest to zachęta do naśladowania Go przede wszystkim w wymiarze relacji. Stąd łatwo zrozumieć, dlaczego Jezus swoje przesłanie streszcza w następujący sposób: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy” (Mt 22, 37-40). To prawo chrześcijańskiego życia jest więc, jak widzimy, bardzo proste, ale jednocześnie każdy z nas ma świadomość, jak bardzo wymagające.

Tego się u nas nie uczy

Jakiś czas temu polski artysta Buslav opublikował utwór pt. „Syn”, który jest listem do matki. W jednej ze zwrotek śpiewa: „mówiłaś kochaj bliźniego, a siebie samego nikt nie nauczył mnie”. Wydaje mi się, że bardzo trafnie ujął problem, z którym borykamy się, kiedy mówimy o relacjach. Bo prawdziwa miłość bliźniego, tworzenie jakichkolwiek autentycznych więzi, będą możliwe wyłącznie wtedy, kiedy najpierw pokocham samego siebie. „Ale, moment, przecież to egoizm, egocentryzm, trzeba służyć, zapominać o sobie ze względu na drugą osobę, bo skupienie na sobie to pycha, grzech!” – ktoś mógłby tak powiedzieć. Zwróćmy uwagę jak brzmi przykazanie: „kochaj bliźniego jak siebie samego”! Miłość, przyjęcie samego siebie, zrozumienie i zaakceptowanie historii swojego życia są tu punktem wyjścia. Muszę zwrócić na siebie uwagę, muszę pracować nad sobą, zmagać się, troszczyć a czasem walczyć o siebie, żebym mógł wchodzić w dojrzałe relacje. Muszę siebie mieć, żeby stać się darem dla drugiego. Świetnie ujął to ks. Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie, mówiąc o miłości jako posiadaniu siebie w dawaniu siebie.

Wydaje mi się, że wspomniany wcześniej Buslav, ma wiele racji, mówiąc, że nie uczy się nas troski o siebie samych. Zbyt szybko przyjmujemy narrację, że troska o siebie jest egoizmem lub objawem pychy. Tymczasem praca nad sobą ukierunkowana na to, żebym usuwał z siebie przeszkody do budowania więzi, przyjaźni i miłości jest istotą chrześcijańskiego nawrócenia! W tym kontekście, paradoksalnie, służba, poświęcenie, spalanie się dla innych, niesienie pomocy zawsze, wszystkim i wszędzie może stać się czymś w rodzaju pokusy, żeby nie zająć się sobą w imię wyższych wartości. Ale ta służba nie będzie dojrzała, poświęcenie może okazać się bezowocne, a pomoc bezskuteczna, jeśli to ja pierwszy jej nie przyjmę – zgodnie z zasadą, że ratownik musi na pierwszym miejscu zadbać o swoje bezpieczeństwo, musi być żywy, żeby mógł komukolwiek pomóc.

Podróż do własnego serca jest jedną z najtrudniejszych jaką możemy podjąć. ale jednocześnie to najważniejsza droga na jaką wyrusza człowiek. Bez poznania siebie nie możemy mówić o autentycznym życiu duchowym, rozeznaniu i dojrzewaniu. Na tej drodze Bóg prowadzi mnie do dojrzałości, która najpełniej objawia się w relacji z innymi. I jest ona rzeczywiście bardzo wymagająca, ponieważ prowadzi mnie do konfrontacji z samym sobą, odkrywania własnych słabości, ale i talentów. Wymaga wreszcie przyjęcia siebie, takiego jakim Jestem, z tym bagażem jaki niosę.

Wracamy do Raju

Jezus, którego poznajemy na kartach Ewangelii, nieustannie wchodzi w dalsze i bliższe relacje z różnymi osobami. Widzimy, jak one Go kształtują, jaki mają na Niego wpływ. Obserwujemy Go siedzącego przy stole, zarówno z grzesznikami, odrzuconymi przez społeczeństwo, ubogimi, jak i Jego najbliższymi przyjaciółmi. Wezwanie „pójdź za mną” to w istocie zaproszenie do przyjaźni: „nazwałem was przyjaciółmi” (J 15, 15). Naśladowanie Jezusa dotyczy również tego wymiaru. Stając się Jego przyjacielem, przyjmując Jego miłość, otwieram się na siebie samego, a w konsekwencji na drugiego człowieka. Stąd św. Jan Apostoł tak radykalnie stwierdza: „Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego” (1 J 4, 20-21).

Myślę, że droga człowieka rozumiana w ten sposób, może pozwolić nam w jakiś sposób wrócić do Raju. Jest to przecież zaproszenie do tego, żebyśmy realizowali wolę Bożą. Kochając siebie, kochając bliźniego, wprowadzamy Królestwo Boże do świata rozstrojonego przez grzech. Mam świadomość, że łatwo to ująć w kilku prostych słowach, a jednocześnie bardzo trudno żyć w taki sposób. Pamiętaj, że to droga, która wymaga czasu i zmagania, czasem wiele wysiłku. Podróż do własnego serca to też wielka przygoda, a jak mawiał Robert Baden-Powell: „Życie bez przygód byłoby strasznie głupie”.

Fot. na okładce: Antoni Biel

br. Szymon Janowski


Święcenia kapłańskie przyjął w 2012 r. Sekretarz misyjny warszawskiej prowincji zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Duszpasterz Namiestnictwa Przewodniczek Skautów Europy. Mieszka w Warszawie. Prowadzi bloga bratszymon.pl.

Jak znaleźć miłość w skautingu?

Zapewne niektórzy, zaintrygowani tytułem, czytając ten tekst chcą się dowiedzieć, jak poznać odpowiedniego wybranka/wybrankę serca w gronie skautowym. Otóż faktycznie, jeśli szukać tej „drugiej połówki”, to w środowisku, w którym reprezentowane są określone wartości, a więc skauting doskonale wpisuje się w te kryteria. Nie zamierzam wyprowadzać nikogo z błędu: tak, tekst będzie o szukaniu miłości w skautingu. Dlaczego? Bo taki był zamysł. Jednak zanim dojdę do meritum, warto pomyśleć sobie o swoich jednostkach i służbie jaką pełnisz. Zapewne wielu z nas, szefów, w pewnym momencie dochodzi do „ściany”. Zastanawiasz się czy jesteś dobrym szefem, czy dajesz radę itd. Idę o zakład, że w naszym stowarzyszeniu nie istnieje „idealny szef”, który jest mistrzem wszystkich technik skautowych w taki sposób, że nie można się z nim równać, a oprócz tego studiuje dwa kierunki w trybie dziennym i ma ambitną pracę na pełen etat, pamięta o codziennej modlitwie brewiarzem i takich „idealnych cech” można by jeszcze długo wymieniać. Jednak czy o to naprawdę w tym wszystkim chodzi? To pytanie pozostawiam celowo bez odpowiedzi…

Wielu z nas, szefów, było kiedyś na miejscu tych, dla których zostaliśmy dziś powołani. Czemu powołani? Bo skauting nie jest dla każdego, dlatego służba to pewien rodzaj powołania, specyficznego daru, możliwości i odporności do specyficznej miłości, ale o tym za moment. Przypomnij sobie te czasy, gdy jako wilczek, harcerka bądź harcerz, byłeś wpatrzony w swojego szefa z podziwem. Uwierz, on mógł czuć dokładnie to, co Ty czujesz teraz. Pewne zwątpienie, wypalenie, myśl, że może nie jesteś „skautowym omnibusem”, że są lepsi itd. Może nawet czasem odczuwasz jakiś kompleks względem tych dzieciaków, może zastępy, które prowadzisz potrafią zrobić lepszą pionierkę, może Twoje wilczki znają więcej piosenek albo mają więcej sprawności niż Ty kiedyś miałeś. Te wszystkie myśli mogą sprawiać, że zadajemy sobie pytanie „Po co to wszystko? Czy jestem im potrzebny?” Nie trzymając nikogo w napięciu, warto odpowiedzieć, że TAK!

Życie to plansza do gry w szachy…

Zobacz, Drogi Czytelniku, żyjemy w świecie, który jest niczym plansza do gry w szachy. Każdy z nas jest inną figurą, posiada inne możliwości. Czym byłby król lub królowa, gdyby nie konie, wieże czy zwykłe pionki. Żyjemy w świecie, który jest różnorodny, abyśmy mogli się w nim uzupełniać i czuć potrzebni. Podstawą bycia szefem to zrozumienie, że nie jesteś wcale najlepszy i naprawdę nie musisz być. Pozwól sobie na tę niedoskonałość, daj sobie czas i wyrozumiałość. To pierwsza zasada szukania miłości w skautingu albo raczej jej wstęp. Daj sobie szansę na bycie nieidealnym, co nie znaczy, że masz cokolwiek zaniedbywać. Wręcz przeciwnie! Kochaj to, co robisz, ukochaj swoją służbę. Jeżeli nie widzisz pasji w tym, co robisz, porządnie zastanów się po co i dlaczego robisz to co robisz. Zastanów się, czy to zwyczajne wypalenie, czy może jednak skauting po prostu nie jest dla Ciebie, brakuje Ci powołania.

Co w zasadzie kochać?

Jak można ukochać służbę, jeżeli jest ona tylko dla służby? Służba ma być dla Ciebie przygodą, ale również narzędziem, które formuje Ciebie jako człowieka. Nie możesz nie podchodzić do niej z miłością, czyli pasją, oddaniem ale również z pokorą. Te wszystkie rzeczy sprawiają, ze służbą jest tym, co sprawia, że stajesz się lepszym człowiekiem, że wzrastasz w miłości i dla miłości. Zastanów się nad tym, pomyśl, dlaczego robisz to, co robisz. Czy robisz to dla kogoś? Tak oto powoli dochodzimy do głównej myśli. Kochaj tych, którzy zostali Ci powierzeni, zwłaszcza w momentach zmęczenia, zdenerwowania czy wtedy, gdy nie ma ich przy Tobie. Jedyne, co możesz dać tym dzieciakom, to wcale nie niesamowita wiedza skautowa, lecz miłość. Miłość, która wyraża się w modlitwie, w sakramentach, w samorozwoju, aby być dobrym szefem, który słucha, jest, obserwuje i wyciąga wnioski. Tak naprawdę jedyne, co możesz im dać, to bezinteresowna miłość. Żyjemy w ciężkich czasach pozbawionych jakościowych autorytetów. Zastanawiamy się nad miejscem młodych w Kościele, obserwujemy upadek wiary, zawodzimy się na naszych autorytetach, nie żyjemy w świecie rozmowy i słuchania. To wszystko to składowe upadania miłości. Dla tych, dla których jesteś powierzony, powołany, jesteś tym punktem we wszechświecie, który może „uczynić ten świat choć trochę lepszym niż się go zastało”.

Jak znaleźć miłość w Skautach Europy?

Jako stowarzyszenie harcerskie mamy swoje stopnie i sprawności, które chcemy uzyskać. Na poziomie szefów nie przyszywamy sobie ich już do ramienia, ale i tak chcemy je zdobywać, bo to pcha nas do samorozwoju. Harcmistrz to tak naprawdę ktoś, kto nauczył się kochać. Miłością bezinteresowną, czystą i opartą na Bogu. To ktoś, kto rozumie, że jedyne, co może dać tym młodym ludziom, to wcale nie wielka wiedza o technikach, odwaga czy inny wymysł, lecz miłość, która pociąga innych do stawania się lepszym człowiekiem dziś, jutro i nawet w momencie „wyjścia ze skautingu”. HR to natomiast ktoś, kto zrozumiał, że miłością nauczoną w skautingu należy dzielić się w otaczającym świecie, to ktoś, kto nauczył się jej na tyle, by iść dalej i pokazywać ją w całym swoim życiu i świecie, który go otacza. To po prostu naśladowanie Chrystusa w tworzeniu zjednoczonej i braterskiej Europy, a nawet i świata.

Kończąc, chcę jeszcze odpowiedzieć na pytanie: jak znaleźć miłość w skautingu? Przede wszystkim jej szukać! Szukać w swoim sercu. Nie ma nic piękniejszego, niż dawanie drugim tak pięknego i bezinteresownego daru. Miłość, to jedyne, czego potrzebują ci, którzy zostali Ci powierzeni, którzy często nie wiedzą, że tak bardzo tego potrzebują. Szukaj tej miłości w codziennej modlitwie, w przygodzie, w rozmowach, w byciu dla swojej jednostki. Życzę Ci, abyś po znalezieniu w sobie tego Daru był tym metaforycznym HRem i Harcmistrzem, nawet jeśli formalnie nie uzyskasz tych stopni. Bo tak naprawdę „z nich największa jest miłość”.

Fot. na okładce: Barbara Jakubiec

Marta Borządek


Do skautingu trafiła przypadkiem w wyniku rozmowy z ówczesnym Przewodniczącym. Była szefowa ogniska młodych przewodniczek w Warszawie i była drużynowa w Milanówku. Kocha góry i przebywanie w przyrodzie. Troszczy się i niepokoi o wiele, ale zazwyczaj potrzeba tylko jednego.

Dzikie podchody. Opowieści Teodora #2

Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…

***

Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.

Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.

Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.

Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.

Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.

Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.

Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.

Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Języki Boga

„Pamiętaj! Jezus Cię kocha!” – Takie zdanie można usłyszeć wielokrotnie na kazaniu wygłaszanym przez entuzjastycznego księdza, w jakiejś pobożnej rodzinie w celu wsparcia w trudnych chwilach, a nawet w centrum miasta, gdy jakiś natchniony „współczesny apostoł” próbuje zachęcić przechodniów do wiary. Po dłuższym czasie jednak piękno tych słów powszednieje i traci smak. Bóg mnie kocha – wiem to, ale czy naprawdę to do mnie dociera? Jak odkrywać tę tajemnicę na co dzień?

Prawdopodobnie jest wiele mistycznych sposobów doświadczania Bożej miłości, ale może nie trzeba szukać tak daleko? Bóg jest istotą duchową i transcendentną, jednak mimo to, chce tworzyć z człowiekiem relację i, aby do niego dotrzeć, często posługuje się jego językiem. Ewangelia przytacza nam wiele obrazów tego, kim jest Bóg i jak ta relacja z człowiekiem wygląda – Pasterz i owca, Kupiec i perła, to wszystko to przecież bardzo ludzkie sposoby na nazwanie rzeczywistości duchowej. Gary Chapman, psychoterapeuta pracujący z małżeństwami, wyróżnił 5 sposobów na okazywanie sobie miłości, a tym samym na podsycanie relacji. Nazwał je językami miłości (o których możesz przeczytać też w artykule: Czy języki miłości pomagają kochać świadomie). Skoro Bóg posługuje się ludzkim językiem, to może też okazywać nam miłość w ten sposób.

Wyrażenia afirmatywne to prościej mówiąc – słowa. Słowa wsparcia, docenienia, pokrzepienia, komplementy. Na każdej liturgii po przeczytanym czytaniu słyszymy „Oto słowo Boże”. Nie jest to tylko formułka, On naprawdę kieruje do nas słowo. Często jest to słowo pocieszenia („Nie bój się, bo Ja jestem z tobą, nie lękaj się, bom Ja Bogiem twoim! Wzmocnię cię, a dam ci pomoc, podeprę cię prawicą sprawiedliwości” Iz 41,10), pokrzepienia, zapewnienia („Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.” Jr 29,11), a nawet dla bardzo niewierzących w swoje piękno, znajdą się i komplementy („O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna” PnP 1,15). Biblia jest listem Boga do człowieka, spisanym przez pośredników niczym skrybów notujących uwagi króla. Bóg jednak nie tylko mówi, ale sam jest Słowem. Mówi On do nas nie tylko przez Pismo Święte, ale całym sobą.

Prezenty – może być to promyk słońca w deszczowy, pochmurny dzień, czy uśmiech przechodnia. Każdy nasz dzień jest usiany prezentami od Boga, nie trzeba jednak bardzo się silić, by w każdej koniczynie odnajdywać Boga. Najlepszym prezentem jaki dostajemy, jest łaska – dar darmo dany. Dlaczego najlepszym? „Łaska jest pomocą, jakiej udziela nam Bóg, byśmy odpowiedzieli na nasze powołanie i stali się Jego przybranymi synami. Wprowadza nas w wewnętrzne życie Trójcy Świętej” (KKK 2021).

Andriej Rublow – Trójca święta

Trójca Święta nie jest dla nas tylko niedoścignionym wzorem relacji, nie jest niedostępną abstrakcyjną przestrzenią. Przez łaskę jesteśmy w nią wprowadzani, możemy stać się jej częścią, czwarte miejsce przy stole czeka na nas. Czy może istnieć lepszy prezent?

Drobne przysługi – nazywam je „małymi cudami codzienności”, które można traktować jak szczęśliwy przypadek, ale można też w nich dostrzec palec Boży. Jak tu nie czuć się zaopiekowanym, kiedy wpadniesz samochodem do rowu, a ze sklepu obok akurat wychodzi gość, który ma ciągnik? Jak nie docenić odwołanych z rana zajęć, gdy planowałeś na nie nie iść, bo byłeś zbyt zmęczony? Jaką wdzięczność wywołuje przypadkowa rozmowa, która akurat rozwiąże problem, z którym borykasz się od kilku miesięcy! Płonący krzew, z którego Bóg przemówił do Mojżesza na pustyni, nie musiał być jakimś zaskakującym zjawiskiem, jego cudowność polegała na tym, że się nie spalał. Cuda są na porządku dziennym, ale wymagają od nas uważności na otaczający nas świat, a także odrobiny zaufania.

Wspólny czas – tu nawet nie chodzi o robienie wspólnie czegoś konkretnego, raczej chodzi o bycie ze sobą, realną obecność. Gdy Mojżesz pyta Boga o imię (które w myśli hebrajskiej oznacza istotę bytu), słyszy w odpowiedzi: „JESTEM, KTÓRY JESTEM”. ISTOTĄ Boga, jest to, że On JEST. Jednak jest to imię, które oznacza także trwanie i działanie. Można to także przetłumaczyć jako: „Jestem ten Będący”. Choć Bóg żyje poza czasem, cały czas jest z Tobą i działa – jest z Tobą, kiedy idziesz na wyczekaną imprezę, jest kiedy czujesz się samotny, jest kiedy piszesz znienawidzoną już pracę dyplomową. Jest, będzie i będzie działał.

Dotyk – Bóg posługuje się człowiekiem w najróżniejszy sposób – stawia na naszej drodze ludzi mądrych, aby nas pouczyć, troskliwych, aby się nami opiekować, bliskich, aby nas kochać. Każde dobro pochodzi od Niego, a więc dotyk miłości drugiego człowieka, jest także Jego dotykiem. Gdyby jednak ktoś był zawiedziony, czekając wyłącznie na „Boski wymiar” dotyku, to jest jeszcze jedna taka przestrzeń. „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6,56). Wyrazem najwyższej bliskości i jedności jest komunia święta. Żaden człowiek nie może być tak blisko drugiego, jak Bóg w komunii z człowiekiem.

Pamiętaj! Bóg Cię kocha i to w każdym języku, a Ty jak mu odpowiesz?

Fot. na okładce: Jakub Wąsik

Joanna Czermińska


W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.

Niespodzianka. Opowieści Teodora #1

Pod pewnym względem listopad i grudzień nie były dla mnie najlepszymi miesiącami. Czułem się wtedy zirytowany wrocławskim MPK. „Jak można w najmniej korzystne pogodowo miesiące remontować przystanek tramwajowy, z którego codziennie korzystałem dojeżdżając do pracy?”. Często w myślach zadawałem sobie właśnie takie pytanie. O ile rano można było jeszcze jako tako liczyć na autobusy i podróż nimi, a mimo że mniej wygodna, bywała nawet szybsza niż tramwajami, tak powroty okazywały się bardzo męczące. Zupełnie nie mogłem sobie znaleźć dogodnej trasy powrotnej i wypróbowałem wszystkie możliwe kombinacje, wliczając w to długie spacery z różnych przystanków. Jednak co najistotniejsze w tej historii, to fakt, że zmieniło się moje główne miejsce przesiadkowe. Z placu Dominikańskiego w samym centrum Wrocławia na plac Grunwaldzki, na którym swoje przystanki ma większość autobusów i tramwajów poruszających się w północno-wschodniej części miasta.

Któregoś popołudnia przed Świętami wracałem z pracy autobusem linii 149 mającym swój przystanek końcowy na placu Grunwaldzkim. „Jeszcze tylko jedna przesiadka i wreszcie będę w mieszkaniu” – pomyślałem widząc po lewej stronie górujące nad okolicą wrocławskie „sedesowce”. Jako że zbliżał się koniec roku, robiłem sobie w głowie podsumowanie minionego czasu. Myśli popłynęły w stronę Przestrzeni i moich artykułów. Trochę mi było szkoda, że nie udało się, mimo wielu prób, otworzyć skrzyni, w której znajdowały się listy Teodora. Listy Starszego Brata do Młodszego to był całkiem dobry cykl, miał paru wiernych fanów. Z takimi myślami wysiadłem na przystanku. Spoglądając na tablice systemu dynamicznej informacji pasażerskiej próbowałem wyszukać najwcześniejszy i najbardziej pasujący mi autobus. Moje zamyślenie przerwał skierowany do mnie głos.

– Piotr Wąsik? Dobrze poznaję? – zapytał niewysoki, pogodny chłopak stojący obok mnie.

– Tak, to… – zaskoczony zacząłem odpowiadać, ale nie skończyłem, gdyż chłopak przerwał mi w pół zdania.

– Ha! Wspaniale! Mam szczęście, że Cię rozpoznałem. Miałem nadzieję, że będąc we Wrocławiu spotkam Cię kiedyś na placu Grunwaldzkim, wszyscy przecież stąd gdzieś jeżdżą – mówił rozentuzjazmowany.

– To trochę przypadek – odpowiedziałem, wiedząc, że gdy tylko skończy się remont, to ów przystanek będę odwiedzał sporadycznie.

– Od razu mówię, że nie należę do Skautów, ale przypadkiem trafiłem na stronę Przestrzeni i od tego czasu jestem wielkim fanem Listów Starszego Brata do Młodszego – kontynuował chłopak.

– Dzięki… – znowu zacząłem mówić i nie skończyłem, gdyż z ust chłopaka popłynęła niesamowita opowieść.

– Kilka miesięcy temu, podczas letniego, studenckiego wypadu w góry nocowałem w jednym z tatrzańskich schronisk. Chyba to było w Dolinie Chochołowskiej. Nieważne. Wieczorem w sali kominkowej zauważyłem mężczyznę koło czterdziestki otoczonego przez grupę osób. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, że ten gość opowiada jakieś historie. Mam zwyczaj nagrywania na telefonie różnych swoich przemyśleń lub innych rzeczy. Pomyślałem, że i te historie nagram, bo brzmiały bardzo ciekawie. Oczywiście telefon trzymałem w ukryciu. Opowieści tego mężczyzny były różne, ale przeważały takie harcerskie, z dawnych lat. Pewne elementy historii, nie wiedząc skąd, zaczynałem kojarzyć. Po kilku godzinach słuchania musiałem udać się pod prysznic, gdyż zaraz mieli zakręcać ciepłą wodę w schronisku. Telefon zostawiłem mojemu koledze Pawłowi i poszedłem. Kiedy wróciłem, grupka jeszcze siedziała, ale tego mężczyzny już nie było. Mój kolega powiedział mi, że gość przed minutą odszedł. A jedyne co Paweł jeszcze zdążył usłyszeć to imię Teodor, którym jeden ze słuchaczy zwrócił się do tego gawędziarza. Wtedy doznałem olśnienia. Przecież te fragmenty, które kojarzyłem były z twoich Listów! Dotychczas myślałem, że to tylko taka konwencja, że to wszystko wymyślone. Ale Teodor naprawdę istnieje! Niestety, rano mężczyzny już nie spotkaliśmy. Pani ze schroniska powiedziała, że wyszedł sam, jeszcze przed świtem.

W czasie opowieści chłopaka delikatnie się uśmiechałem. Domyślałem się, że mimo iż, nie znam źródła pochodzenia listów, to, skoro te listy leżą u mnie na strychu, to i ich autor musi przecież gdzieś istnieć. Tymczasem napotkany chłopak kontynuował.

– Od tamtego czasu pomyślałem sobie, że gdy cię kiedyś spotkam, to prześlę ci bluetoothem te nagrania. Może opublikujesz je na Przestrzeni? – spytał z nadzieją.

– Dobry pomysł. Ale przecież mogłeś do mnie napisać maila czy na facebooku – odparłem lekko zdziwiony.

– Aaa wiesz. Ja nie używam ani maila, ani mediów społecznościowych. Długa historia – odparł nieco rozbawiony chłopak.

Dziesięć minut później siedziałem w autobusie do domu, z telefonem cięższym o kilkadziesiąt megabajtów nagrań. Gdy się rozstaliśmy z moim niespodziewanym rozmówcą, chciałem jeszcze za nim krzyknąć i chociaż spytać jak ma na imię, ale gdy się odwróciłem, to chłopak gdzieś znikł w tłumie i nie mogłem go odnaleźć wzrokiem. No trudno. Dziwne to było spotkanie. Ktoś by nawet mógł rzec, że się nigdy nie wydarzyło. Wróciłem do mieszkania i wziąłem się za słuchanie. Nie przesłuchałem tego pliku od razu w całości, tylko w kolejne dni sukcesywnie włączałem sobie po kilkanaście minut. Robiłem przy tym notatki i zapisywałem minuty rozpoczynania i kończenia się poszczególnych historii. Następnie zabrałem się za spisywanie. Wszystko to było dość żmudnym procesem ze względu na dość słabą jakość nagrania. Wiele fragmentów musiałem przesłuchiwać po kilka razy, żeby wyłapać jakie słowo zostało wypowiedziane. Dlatego, mimo iż od Świąt minęło już trochę czasu, to dopiero teraz publikuję pierwszą część tej opowieści. Pozostawiam ją w formie pierwszoosobowej, czyli tak jakby to Teodor opowiadał historię i tak jak brzmiała ona na nagraniu. Zapraszam do lektury.

***

„Kap, kap, kap”. Powoli do mojej świadomości przedostawał się dźwięk spadających kropel deszczu. Podciągnąłem śpiwór i zamaszyście przekręciłem się na drugi bok sądząc, że tam znajdę nieco miększy kawałek ściółki. Niestety tym razem orientacja przestrzenna mnie zawiodła. „Łup, zgrzyt, trzask, ała”. Tak pewnie dla potencjalnego obserwatora brzmiałaby sekwencja powstałych w tamtym momencie dźwięków. „Łup” – moje czoło napotkało pień sosny, przy której wybudowałem swój prowizoryczny szałas. „Zgrzyt” – dolne zęby z impetem uderzyły w górne. „Trzask” – siła uderzenia czołem w sosnę spowodowała upadek gałęzi, które oparte o drzewo chroniły mnie przed deszczem. „Ała” – z kolei taki dźwięk wydobyłem z siebie chwilę później. Od razu po uderzeniu dotknąłem ręką czoła. Było całe. Nie napotkałem żadnych oznak świadczących o ewentualnym rozcięciu skóry. Jednak w tej samej chwili poczułem na nosie wcześniej słyszalne tylko „kap”. Mój szałas został zniszczony i przeciekał. „Tylko tego jeszcze brakowało” – pomyślałem i wydałem z siebie głośne „Ojaaaaa!”. Wstałem, szybko się spakowałem i ruszyłem do pobliskiej wsi.

Na skraju miejscowości znalazłem duży, rozłożysty dąb, pod którym było względnie sucho. Powoli zaczynało świtać. Jak wiecie, letnie noce są krótkie. „Zaczął się nowy dzień, więc czas na kolejny list” pomyślałem i otworzyłem kopertę, którą dostałem od mojego szefa kręgu. To był już przedostatni dzień mojej Próby Szlaku, więc mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jeśli dobrze pamiętam, to w kopercie znalazłem tylko garść monet i kartkę. Jednak całkowicie zaskoczyło mnie to, co było na niej napisane. Tekst brzmiał jakoś tak: „Teodorze! Aż do zmroku nie możesz wypowiedzieć żadnego słowa. Znajdź inny sposób na komunikację, ale przede wszystkim kontempluj ciszę. PS. Pieniądze przeznacz na dzisiejsze posiłki”. „Kurka wodna” – pomyślałem. Tamten dzień zaczął się z przytupem.

Gdy tak stałem z listem w ręku, zza zakrętu powoli wyłonił się policyjny radiowóz. Oczywiście zostałem dostrzeżony i auto zatrzymało się tuż przede mną. Szyba po stronie pasażera została opuszczona i zobaczyłem dwóch policjantów siedzących we wnętrzu pojazdu. Ten bliżej mnie miał, o ile dobrze pamiętam, duży, ciemny wąs. Było zbyt deszczowo, żeby jemu chciało się wysiadać z radiowozu, więc z takiej pozycji zaczął mnie wypytywać o to, co tak wcześnie robię z plecakiem w takim miejscu. Ja, niewiele myśląc, otworzyłem swoją Kronikę Próby, którą zawsze miałem pod ręką i na ostatniej stronie zacząłem pisać odpowiedź. Oczywiście, po chwili padło pytanie „Dlaczego się tak wygłupiam i nie odpowiadam normalnie”. Na nie też odpisałem w notesie. Obaj policjanci po przeczytaniu odpowiedzi spojrzeli na mnie i popukali się w czoło. Machnęli ręką i powiedzieli „nienormalny”. Ja za to odwzajemniłem się szerokim uśmiechem. W tym momencie stróże prawa spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Ten z wąsem zaczął coś notować w swoim kajecie, wyrwał kartkę i podał mi ją, po czym śmiejąc się zasunął szybę. Radiowóz ruszył, a ja jeszcze dłuższą chwilę odprowadzałem go wzrokiem. Trochę byłem zaskoczony obrotem sprawy, trochę dumny, że nie pękłem, a trochę czułem ulgę. Przecież ja, urodzony w październiku, nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat. Gdyby to się wydało, to potencjalnie mógłbym mieć problem z powodu samotnej włóczęgi. W momencie, kiedy auto znikło mi z oczu, przypomniałem sobie o kartce. Spojrzałem na nią i język sam od razu zaczął sunąć po górnych zębach. Zatrzymał się na prawej jedynce. Tak, policjanci napisali prawdę. W nocnym zderzeniu z sosną straciłem połowę tego górnego zęba.

Fot. na okładce: Wojciech Nowak

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Cedry Libanu. O przyrodzie w Biblii

Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest Pismo Święte, to odpowiedziałbym, że jest zapisem tego, jak Pan Bóg działa w historii człowieka. Zapis ten nie tworzy jakiegoś wirtualnego świata, ale w większości jest dość mocno osadzony w konkretnym miejscu i czasie. Czytając Biblię, poznajemy dzieje Izraela, czyli narodu, który osiadł na Bliskim Wschodzie. Dlatego, gdy na kartach Pisma Świętego pojawiają się elementy przyrody, to są one takie, z jakimi zetknęli się Izraelici. Gdybyśmy udali się do Ziemi Świętej lub w jakiś inny sposób unaocznili sobie świat przedstawiony w Biblii, to zauważylibyśmy, że jest on zgoła odmienny od naszego, polskiego. Stąd, czytając np. 1. Księgę Królewską, możemy zastanawiać się, dlaczego król Salomon zamówił cedry (co to w ogóle jest za roślina?!) z Libanu, a nie kazał wyrąbać drzew gdzieś bliżej Jerozolimy. Jeśli do tego dołożymy symbolikę, tak często stosowaną w Piśmie Świętym, to usłyszawszy o „głosie Pana łamiącym cedry” (Ps 29,5), możemy zacząć zadawać sobie pytanie: z jakiego powodu Pan Bóg miałby niszczyć te biedne drzewa? Lub z bólem stwierdzić, że skoro sam głos łamie cedry, to Salomon, mimo rzekomej mądrości, nie wybrał najlepszego budulca na świątynię. Ale spokojnie. Bez paniki. To wszystko da się wyjaśnić. Po prostu czytajcie dalej, ponieważ w artykule tym postaram się przedstawić kilka ważnych elementów przyrody obecnych w Biblii wraz z ich symboliką. Skupię się tu trzech przykładach z królestwa roślin.

Cedry Libanu

Zacznijmy od przywołanych już cedrów libańskich. Z punktu widzenia biologii są to drzewa iglaste z rodziny sosnowatych. Cedry osiągają nawet 40 m wysokości i 3 m średnicy pnia u podstawy.  Drzewa te słyną z długowieczności (mogą żyć nawet dwa tysiące lat!), a porastają górskie obszary dzisiejszej Turcji, Syrii i Libanu. Cedr tak mocno wpisał się w tożsamość Libanu, że zajmuje centralne miejsce na fladze tego kraju.

Drewno z tego potężnego drzewa cenione było na Bliskim Wschodzie ze względu na jego wytrzymałość i trwałość. W okolicznych krajach, takich jak Izrael, brak było drzew o podobnej charakterystyce. Dlatego właśnie Salomon, chcąc wybudować wspaniały przybytek na cześć Pana, nabył od króla Hirama owe cedry. Oprócz zastosowania tego drzewa na elementy konstrukcyjne król Izraela „kazał wyłożyć jego wewnętrzne ściany od podłogi aż do sufitu drewnem cedrowym” (1 Krl 6,15). To oznacza, że ze strony Salomona nie było mowy o oszczędzaniu na świątyni.

Autorzy natchnieni posługiwali się obrazem cedru najczęściej po to, aby ukazać majestat, potęgę, długowieczność lub powodzenie i wzrost duchowy np. „Sprawiedliwy rozkwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie” (Ps 92,13), „Wody pod dostatkiem mają drzewa Pana i cedry Libanu, które on zasadził” (Ps 104,16). Czasem zaznaczenie potęgi tego drzewa służyło pokazaniu wielkości mocy Bożej np. „Bo jest to Dzień Pana Zastępów przeciw wszystkiemu, co pyszne, wyniosłe (…) i przeciw wszystkim cedrom Libanu wybujałym i wyniosłym, przeciw wszystkim dębom Baszanu” (Iz 2,12-13) czy w przywołanym już wcześniej fragmencie: „Głos Pana jest potężny, głos Pana jest dostojny! Głos Pana łamie cedry, Pan łamie cedry Libanu” (Ps 29,4-5). Opis wspaniałego cedru, a następnie jego ścięcia i upadku posłużył też Ezechielowi, w jednej ze swoich mów, jako alegoria upadku faraona egipskiego (Ez 31).

Drzewa oliwne

Pozostając w temacie drzew, przyjrzymy się oliwce europejskiej. Występuje ona w basenie Morza Śródziemnego, lubując ciepły klimat. Drzewa oliwne nie mają zbytnich wymagań, dlatego górzyste tereny Izraela były wystarczającym terenem do ich rozwoju. Owocem tego, znacznie niższego od cedru, ale równie długowiecznego drzewa, były oliwki. Z nich to wytwarzano oliwę.

Podobnie jak cedr, drewno oliwkowe znalazło się w świątyni budowanej przez Salomona. Jednak nie za bardzo nadawało się do stawiania z niego konstrukcji, mogło za to służyć do zdobień i rzeźb: „[Salomon] wykonał w nim także dwóch cherubów z drewna oliwkowego, z których każdy miał po dziesięć łokci wysokości” (1 Krl 6,23). Za to znacznie cenniejsze od drewna były owoce – oliwki. Uzyskiwany z nich olej służył do celów kulinarnych, jako paliwo do lamp oraz do celów religijnych. Oliwa stała się synonimem obfitości i została wymieniona jako jedna z kilku bogactw Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Dostatek cennego oleju jest także wymieniany przez Hioba, gdy przypomina bogactwo dawnych lat: „kiedy kąpałem swoje nogi w mleku, a ze skały wypływały dla mnie strugi oliwy” (Hi 29,6). Oliwa służyła również do namaszczenia ciała czy przedmiotów. Przykładem może być tu Dawid i namaszczenie oznaczające wybranie go na króla nad Izraelem przez Boga.  Jak czytamy w 1. Księdze Samuela: „Samuel wyciągnął róg z oliwą i namaścił Dawida pośrodku jego braci. Tego dnia duch Pana owładnął Dawidem” (1 Sm 16,13).

Oprócz oliwy, do warstwy symbolicznej zapisała się również gałązka oliwna. W historii o potopie została ona przyniesiona na arkę przez gołębice i tym samym dała sygnał Noemu, że woda opada, odkrywając stały ląd (Rdz 8, 9-12). Stąd ów ptak niosący w dziobie gałązkę oliwną stał się symbolem pokoju.

W Nowym Testamencie oliwa pojawia się w przypowieści o dziesięciu pannach (Mt 25,1-13) czy o nieuczciwym rządcy (Łk 16, 1-8). Z kolei ważnym wydarzeniem, którego świadkami stały się opisywane drzewa, była modlitwa Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Ogród ten istnieje w Jerozolimie do dziś.

Krzewy winne

Winorośl jest znacznie mniejszą rośliną niż cedr i oliwka. Rośnie ona na całym świecie, ale pochodzi z basenu Morza Śródziemnego i Azji południowo-zachodniej. Kilka tysięcy lat temu krzew winny zaczął być masowo uprawiany przez człowieka ze względu na swoje owoce. Winogrona nadawały się do jedzenia, ale przede wszystkim służyły do produkcji wina.

Winna latorośl, tak jak oliwa, oznaczała dobrobyt i została ona wymieniona we wspomnianym wcześniej fragmencie o bogactwach Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Tekstów dotyczących wina znajdziemy w Biblii bardzo dużo. Od fragmentów opisujących udział tego napoju w ucztach i spotkaniach (np. Rdz 43,32-34, Est 1,5-9) po napomnienia typu „Nie upijaj się winem, a pijaństwo niech ci nie towarzyszy w drodze” (Tb 4,15).

W Starym Testamencie najważniejszym symbolem i odniesieniem do krzewu winnego czy winnicy jest utożsamienie jej z narodem wybranym. Przeczytać o tym możemy choćby u Izajasza w „Pieśni o winnicy”, gdzie prorok mówi „Otóż winnicą Pana Zastępów jest dom Izraela, a mieszkańcy Judy – szczepem, o który troszczy się z miłością” (Iz 5,7). Jednak to Jezus w Ewangelii wzniósł owo porównanie na wyższy poziom. Obraz krzewu winnego posłużył Chrystusowi do ukazania się jako pośrednik życia Bożego i dawca miłości. Jezus, jak możemy przeczytać u św. Jana, powiedział wprost „Ja jestem prawdziwym krzewem winorośli, mój Ojciec zaś jest hodowcą winnej latorośli. (…) Ja jestem krzewem winorośli, a wy gałązkami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi obfity owoc, gdyż beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,1-5). Tym samym Jezus, którego Bóg „ustanowił Go Głową całego Kościoła, który jest Jego Ciałem i Pełnią” (Ef 1,22-23) poprzez to, że stał się człowiekiem, jak gdyby wszedł w winnicę-lud i został jej fundamentem. Dodatkowo, napój powstały z owoców winnego krzewu podczas każdej Mszy staje się prawdziwie Krwią Chrystusa. Czyli już nawet nie symbol, a coś dosłownego.

Iść dalej

Ten opis kilku elementów przyrody wraz z wyjaśnieniem jest tylko krótkim fragmentem całego, obszernego tematu, jakim jest przyroda w Biblii. Mam jednak nadzieję, że zachęcił Was do jeszcze wnikliwszej lektury Pisma Świętego. Wydaje mi się, że podczas czytania Biblii dobrą praktyką jest sprawdzanie znaczenia czy kontekstu niezrozumiałych dla nas informacji. Ja sam korzystam z Pisma Świętego wydanego przez Edycję Świętego Pawła (pochodzą z niego wszystkie przytoczone przeze mnie cytaty). Zawiera ono liczne komentarze i odnośniki ułatwiające odbiór czytanego tekstu. Dzięki temu nie muszę wielu rzeczy szukać, tylko od razu mam pod ręką.

Może też po lekturze tego artykułu chcielibyście od razu zacząć pogłębiać wiedzę o kolejnych elementach przyrody występujących w Biblii. Jeśli tak, to podrzucam Wam pierwszy temat: drzewo figowe. Siedział bowiem pod nim jeden Izraelita, w którym nie było podstępu… ale to już resztę doczytajcie sami 😉.

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.