To był wieczór… Tak zaczynają się niektóre powieści, dobre książki, ciekawe historie, ale w tym przypadku zaczęła się dla mnie pewna niesamowita znajomość. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to tylko ja poznawałam tych ludzi, a oni mnie… no cóż. Jednak warto zacząć od początku.
Kilka lat temu, jako licealistka, dostałam pracę domową, żeby obejrzeć głośny (i bardzo dobry!) film „Ida”, który wówczas wszedł do kin i podbił kinowy świat. Szczerze mówiąc, jako 16-letnia dziewczyna, harcerka, nie rozumiałam czemu w ramach przedmiotu Wiedza o Kulturze (WOK) mamy oglądać film, który, oprócz tego, że w jakiś sposób uderzał w moje wartości, to niósł ze sobą obraz Polaków jako współodpowiedzialnych za zbrodnie wojenne. Warto tu dodać, że dziś na film „Ida” patrzę już zupełnie inaczej – jako na artystyczną wizję ukazującą społeczeństwo. Jednak w tamtym momencie nie było to dla mnie aż tak oczywiste, dlatego wyraziłam swoją opinię na forum klasy i w sumie tak się to wszystko zaczęło…
Nasza polonistka w ramach pracy domowej na zaliczenie przedmiotu zadała nam do zrobienia samodzielnie lub grupowo filmu o polskim bohaterze z czasów II wojny Światowej, którego historia powinna być inspiracją dla współczesnych młodych ludzi. Zaczęłam więc wczytywać się w biografie różnych bohaterów, szukając inspiracji do filmu, który miał niebawem powstać. To był wieczór, a mój tata zaczął opowiadać mi o rodzinie Ulmów – skromnym małżeństwie, wielodzietnej rodzinie, która została rozstrzelana przez Niemców za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin.
Ich życiorys niesamowicie mnie zainspirował. Zaczęłam czytać i powoli zaprzyjaźniać się z ludźmi, którzy żyli przecież wiele lat przede mną. Józef Ulma – ojciec, mąż. Jeden z tych, którzy otrzymali pośmiertne odznaczenie „Sprawiedliwych wśród narodów świata”. Człowiek skała – tak go sobie nazwałam. Jak bardzo trzeba być w życiu pewnym swoich ideałów, wiary, być pewnym samego siebie, aby wytrwać do końca i się nie złamać. Zachować zimną krew, ale nie oziębłość. Jak wielką miłością trzeba darzyć Boga i ludzi, aby wytrwać! A Wiktoria? W moich oczach jawiła się jako idealna żona i matka. Wcale nie dlatego, że zajmowała się typowymi dla polskich, wiejskich kobiet obowiązkami, ale dlatego, że stała przy mężu. Była jego wsparciem, opoką, miłością. Była tą, która wierzy i daje tę wiarę, nadzieję i miłość tym, którzy zostali jej powierzeni. Dziś myślę, że była poniekąd taką przewodniczką. Ludzie skały!
Inną rzeczą, która tak mnie ujęła była niesamowita otwartość na życie jaką zaprezentowało małżeństwo Ulmów. Nie tylko dlatego, że sami zdecydowali się na dużą rodzinę, ale także dlatego, że usiłowali uratować życie dwóch żydowskich rodzin, które (mówiąc brutalnie) nie były aż tak istotne jak ich własne dzieci. Pomimo tego wszystkiego zaryzykowali, dbając o to by ich goście czuli się jak najlepiej w tych nieludzkich czasach.
Czytając te wszystkie fakty, intensywnie myślałam, jak wiele kosztuje mnie czasem trwać… Trwać w miłości, wytrwałości, w wartościach, pod którymi się podpisuję. Im było jeszcze trudniej, ale ten trud koniec końców zaprowadził ich aż na ołtarze.
Będąc zachwycona świadectwem (dziś już) nowych Błogosławionych, wraz z rodzicami, rodzeństwem, dziadkami i przyjaciółmi, wzięliśmy się do pracy. Tak powstał bardzo amatorski film o bohaterstwie Rodziny Ulmów. Chciałam jak najlepiej przybliżyć moim rówieśnikom postawę Polaków, którzy poświęcali swoje życie mimo ciężkich wojennych czasów. Ludzi, którzy dla mnie byli i wciąż są jak skała.
Moja znajomość z Błogosławioną Rodziną Ulmów zaczęła się, gdy miałam 16 lat, ale do tej pory się nie zakończyła. Ich świadectwo, postawa życiowa, jak również miłość, wciąż są inspiracją. Dziś mówię czasem, że mam „błogosławionych przyjaciół”, którzy towarzyszą mi od tej jednej szkolnej lekcji kultury. Dziś mogę modlić się za ich wstawiennictwem i każdego dnia uczyć od nich tak pięknej miłości!
Do skautingu trafiła przypadkiem w wyniku rozmowy z ówczesnym Przewodniczącym. Była szefowa ogniska młodych przewodniczek w Warszawie i była drużynowa w Milanówku. Kocha góry i przebywanie w przyrodzie. Troszczy się i niepokoi o wiele, ale zazwyczaj potrzeba tylko jednego.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 11. czerwca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Piotr Wąsik: Znajdujemy się w obserwatorium astronomicznym w Czechach, po spotkaniu dotyczącym solarygrafii i rozmawiamy z Maciejem Zapiórem, który jest jednym z organizatorów tego spotkania. Cześć Maćku!
Maciej Zapiór: Cześć
PW: Możesz na początku powiedzieć coś o sobie, kim jesteś, skąd się tu wziąłeś, a także o tym miejscu.
MZ: Jestem Maciek, pochodzę z Wrocławia. We Wrocławiu w latach 90. poznałem harcerstwo, pod koniec lat 90. poznałem FSE i z całą drużyną przeszliśmy do FSE. Byłem we Wrocławiu drużynowym i wtedy nawiązaliśmy kontakt z czeskimi skautami i nawet udało się zorganizować w 2004 roku polsko-czesko-francuski obóz w Czechach. To takie były moje początki z Czechami. A potem, na początku XXI wieku zacząłem współpracować z obserwatorium w Ondřejowie, gdzie się teraz znajdujemy. Przyjechałem na praktyki, a potem byłem tutaj rok na Erasmusie, gdzie poznałem moją żonę, bo moja żona jest Czeszką, z Pragi. I po różnych życiowych drogach wiodących z Wrocławia, poprzez Majorkę znaleźliśmy się znowu z rodziną w Czechach. Jestem pracownikiem Czeskiej Akademii Nauk. Pracuję tutaj w Instytucie Astronomicznym, który posiada obserwatorium. Ja sam jestem fizykiem Słońca i jestem kierownikiem Spektrografu Słonecznego. Moje zainteresowania naukowe to są protuberancje słoneczne, metody obserwacyjne, analiza danych.
PW: Dzięki. To trochę już wiemy o Tobie, a teraz ta druga część. Jesteśmy po spotkaniu dotyczącym solarygrafii. Mógłbyś opowiedzieć czym ona jest?
MZ: Solarygrafia jest techniką, w której wykorzystujemy bardzo proste przedmioty, żeby wykonać zdjęcie. Proste przedmioty to są na przykład aluminiowe puszki po napojach, po szamponach, bombonierki po cukierkach, które można szczelnie zamknąć, tak, żeby do środka nie dostawało się żadne światło. Z wyjątkiem tego, że światło przechodzi przez mały otworek wykonany igłą. Ta metoda nazywa się „fotografia otworkowa” albo jeszcze z łaciny camera obscura. Zjawisko camery obscura było znane już w starożytności. Nie potrzebujemy żadnych elementów optycznych, bo elementem optycznym jest brak elementu. Możemy sobie wyobrazić, że na jednej ścianie tego naszego pudełka czy aparatu po prostu czegoś brakuje. Brakuje kawałka ściany w postaci tego otworka. Wykorzystujemy zasadę prostoliniowego rozchodzenia się światła i w ten sposób na wewnętrznej ścianie naszego aparatu tworzy się odwrócony obraz tego, co znajduje się przed aparatem. To jest pierwsza część techniki. Druga część techniki wykorzystuje światłoczułość czarno-białego papieru fotograficznego, który zwykle wykorzystujemy do robienia końcowych odbitek fotografii czarno-białej. W fotografii analogowej jest tak, że po naświetleniu negatywu wkładamy go do powiększalnika i pod powiększalnikiem na tym papierze fotograficznym powstaje negatyw negatywu, czyli pozytyw. Jeżeli używamy tego papieru zgodnie z przeznaczeniem, które wymyślił producent, to musimy go potem wywołać, utrwalić i mamy czarno-białe zdjęcie. Odbitkę po prostu. Natomiast w solarygrafii wykorzystujemy ten papier jako negatyw. Ten papier wkładamy do puszki, do kamery i poddajemy go długiemu naświetlaniu bez wywołania. Własnością tego papieru jest to, że jeśli jest ekstremalnie prześwietlony, to on sam się wywołuje. Bez wywoływacza. Wobec czego po czasie naświetlania, który może wynosić nawet pół roku, obraz już jest. Ale jest nietrwały, ponieważ cały czas, gdy padają na niego fotony światła, to tam się cały czas rejestruje obraz. Jakbyśmy wyciągnęli ten negatyw, ten papier z kamery i umieścili go na słońcu, to za chwilę by zniknął. Po prostu się cały znowu zaświetli. Dalszy krok to jest zeskanowanie tego papieru, żeby go utrwalić w formie cyfrowej. Gdy zeskanujemy to już mamy obraz, a oryginalny negatyw możemy zachować do archiwizacji dla potomnych albo po prostu o nim zapomnieć, bo już mamy ten obraz w postaci cyfrowej. Kolejny krok to postprodukacja metodami cyfrowymi, w jakimś programie graficznym. Dzisiaj to jest kilka kliknięć. Do zrobienia z negatywu pozytyw – to jest jedno kliknięcie. Drugie kliknięcie to jest zrobienie obrazu lustrzanego, bo jak wspomniałem w camera obscura obraz jest odwrócony. A trzecim kliknięciem może być na przykład automatyczna korekcja kolorów i już mamy gotowe zdjęcie solarygraficzne. Można dłużej się pobawić metodami bardziej profesjonalnymi, można podciągnąć kolory, kontrast, ewentualnie wykadrować coś, ale to już wszystko zależy od indywidualnego podejścia danego solarygrafisty.
PW: Wykorzystanie skanera oznacza, że to jest technika stosunkowo nowa, tak?
MZ: Zgadza się. Ta technika została rozpropagowana około roku 2000 przez dwóch Polaków i Hiszpana: Pawła Kulę, Sławomira Decyka i Diego Lópeza Calvína.Oni przynieśli do tego projektu, do tej techniki różne swoje doświadczenia z różnych dziedzin. Są fotografami, ale każdy zajmuje się troszeczkę czymś innym. W roku 2000 opublikowali tą metodę w internecie i zachęcili ludzi do fotografowania nieba, pozycji słońca, za pomocą własnoręcznie wykonanych w domu aparatów fotograficznych w różnych częściach świata. To był ich projekt „Solaris 2000”, który zakładał, że mówimy, jak to zrobić, a każdy w swoim miejscu, w swoim kraju robi to po swojemu, z materiałów, które może znaleźć pod ręką. Potem przez internet, gdyż to były początki internetu, my zbieramy te efekty i publikujemy w jednym miejscu, na jednej stronie.
PW: A Ty, kiedy się zainteresowałeś i zająłeś solarygrafią?
MZ: Ja pierwszy raz usłyszałem o solarygrafii w 2005 r. Nawet to pamiętam dokładnie, bo oglądałem reportaż w TVP Wrocław. Trafiłem na połowę. I zobaczyłem zwariowanych ludzi, którzy biegają z puszkami po napojach po lesie i zbierają je, a potem wyciągają je i mówią, że na tych obrazach widać Słońce. Ponieważ interesuję się fotografią od dawna, (nawet chciałbym tutaj podziękować mojemu pierwszemu drużynowemu Krzyśkowi Billewiczowi, za to, że mi pożyczał swojego Zenita i mogłem się bawić w fotografię w latach 90.) studiowałem astronomię i to był taki punkt przecięcia fotografii i astronomii. Jak sobie przypominam ten moment, to stwierdziłem „Aha! Będę zawsze miał coś do roboty, do końca życia!”. Bo ciekawe jest to właśnie, że jedno zdjęcie robi się długo – nawet pół roku. Pół roku to jest taki kanoniczny czas naświetlania pomiędzy przesileniami – letnim i zimowym. Tak powinno być, nie dowolne pół roku, ale mniej więcej od 21 grudnia do 21 czerwca albo na odwrót. Wtedy złapiemy wszystkie możliwe położenia Słońca na niebie.
PW: No dobrze. Wiemy już skąd solarygrafia w Twoim życiu, ale też przy okazji pojawia się pytanie o astronomię. Nie jest to zbyt popularna dziedzina i wydaje mi się, że młodzi ludzie, którzy chcą iść na ten kierunek studiów, mogą się zastanawiać, czy rzeczywiście jest sens w to iść zawodowo. Co o tym myślisz? Wybierać astronomię, czy traktować to jak hobby, którym można się zafascynować, ale nie da się z tego wyżyć? Jak to odbierasz?
MZ: No to krótko. Jestem astronomem.
PW: Mhm. Da się!
MZ: A długo… No cóż, warto podążać za swoimi marzeniami. Oczywiście dzisiejsza astronomia to nie jest już romantyczne pokazywanie gwiazd swojej dziewczynie podczas ciepłej letniej nocy na trawce. Dzisiaj to już właściwie 90% czasu siedzi się przy komputerze. Z resztą jak w większości prac nie fizycznych, tylko umysłowych. Natomiast astronomia sama w sobie oferuje takie dotykanie Wszechświata. Może nie fizycznie, ale metodami obserwacyjnymi i też intelektualnymi. Jeżeli kogoś to interesuje, to o to chodzi! Dzisiaj bardzo ciężko jest dokonać jakiegoś odkrycia ważnego, w astronomii czy też w innych dziedzinach nauki. Ale kariera naukowa oferuje taki dynamizm w życiu, który pochodzi z różnych miejsc. Bo na przykład, w moim przypadku, ja jestem obserwatorem Słońca, to jest taki dynamizm dnia i nocy. Obserwuję Słońce w dzień, Słońce musi być nad horyzontem. Drugi taki dynamizm ciekawy to na przykład rytm konferencji naukowych. Te konferencje odbywają się w różnych częściach świata i to jest ciekawe, że można spotkać nowych ludzi i odwiedzić ciekawe miejsca. Ja dzięki astronomii, jak to się mówi, zwiedziłem pół świata. Inny na przykład ciekawy cykl to jedenastoletni cykl aktywności słonecznej. To jest jeden z dłuższych cyklów. Co jedenaście lat Słońce jest bardziej aktywne, pojawia się więcej obiektów, które są ciekawe do obserwacji, czyli tak jak wspomniałem na przykład protuberancji słonecznych, które obserwuję. Ale też jest więcej plam słonecznych, rozbłysków słonecznych, koronalnych wyrzutów materii itd. To jest taki inny kolejny rytm, przez który człowiek musi się dostosować do Słońca, a nie na odwrót. Astronomia dzisiaj to, jak wspomniałem, nie patrzenie w gwiazdy, ale astrofizyka. Jest to analiza pewnych zjawisk, które może nie są bardzo spektakularne, ale są ciekawe. Ja się zajmuję teraz projektem, w którym próbuję zmierzyć, czy prędkość atomów zjonizowanych jest inna od prędkości atomów neutralnych w protuberancjach słonecznych. Grupa ludzi, którzy zajmują się symulacjami i teorią plazmy w protuberancjach na Wyspach Kanaryjskich odkryła w swoich symulacjach, że tak powinno być. To znaczy, że jak są przepływy plazmy na Słońcu, to w pewnych chwilach prędkości jonów i atomów neutralnych są różne. One się tak jakby oddzielają od siebie na chwilę, a potem się znowu mieszają i możemy mówić, że są razem, ale przez chwilkę, rzędu sekund albo minut, te atomy mają różną prędkość. No i ja mam do dyspozycji spektrograf słoneczny, który umożliwia obserwację promieniowania pochodzącego od różnych jonów czy atomów neutralnych i za pomocą technik spektroskopicznych, jestem w stanie to zmierzyć, chociaż te efekty są bardzo małe, słabe. Dużo pracy ostatnio kosztowało mnie oddzielenie szumu od sygnału w pewnych obserwacjach.
PW: Czyli podsumowując, jakbyś jeszcze raz miał wybrać czy iść w astronomię, to byś się zdecydował.
MZ: Tak
PW: Okej, a mając swoje doświadczenie i pewne rzeczy, którymi się zafascynowałeś, bo rozumiem, że byłeś drużynowym, tak? Czy wykorzystywałbyś jakieś techniki obserwacji astronomicznej albo samej solarygrafii w swojej drużynie, dawał chłopakom na sprawności, wykorzystywał w grach i próbował ich zapalić do tego?
MZ: Tak. Może jako pierwsze o fotografii powiem, a o astronomii za chwilę. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają obóz w Rząsinach w 2005 roku, którzy mogą opowiedzieć, jakie rzeczy się tam działy. A działy się tam rzeczy takie, że mieliśmy ciemnię fotograficzną na obozie w lesie. Było tak, że z jednego namiotu zrobiliśmy namiot – ciemnię. Wykorzystaliśmy to, że jakieś 50 czy 100 metrów od nas, były pierwsze zabudowania, których nie widzieliśmy z obozu, ale były i podciągnęliśmy prąd do powiększalnika. Mieliśmy wodę bieżącą, bo niedaleko był hydrant no i w nocy, w namiocie „dziesiątce”, jak się zakryje wszystkie otwory, to jest tak ciemno, że można wywoływać zdjęcia metodami analogowymi. I a propos takich harcerskich rzeczy, to można powiedzieć, że sprzedałem ten pomysł harcerzom na początku i powstała nowa funkcja fotografa. Nie było kronikarza, ale był fotograf. I on się przez cały rok, do obozu przygotowywał do tego, żeby nauczyć się robić zdjęcia. I to też jest taka rada, że można funkcje w zastępie tworzyć, jak się chce. Nikt nie powiedział, że mają być tylko w jakimś podręczniku dla drużynowych wybrane. Jeżeli chłopacy chcą przygodę i chcą na przykład polecieć na księżyc, to musi być funkcja nawigatora, pilota, biologa itd. A jeżeli chcemy zrobić coś tak prostego, jak ciemnia fotograficzna na obozie, to wystarczy, że wymyślimy, że nie będzie kronikarza, ale zamiast niego będzie fotograf. No i na tym obozie w 2005 r. udało się to zrobić. Harcerze spędzali tam w ciemni długie godziny w nocy. Tak się mówi, że noc jest od spania, ale kiedy zrobić zdjęcia? Tylko w nocy jest wystarczająco ciemno. Na tym obozie fotografia była wykorzystana jako element fabuły wielkiej gry. Trzeba było szybko zrobić zdjęcia i je wywołać, miały się one znaleźć w kronikach z wypraw zastępów i był również konkurs fotograficzny na obozie. Jeżeli chodzi o solarygrafię to poznałem ją dopiero po tym obozie. Gdybym wiedział wcześniej, to na pewno byłaby na obozie. Natomiast jeśli chodzi o astronomię, to parę rzeczy próbowałem i ciekawe rzeczy mogą wyjść, bo na przykład nad ziemią lata Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Jej przelot nad danym punktem na Ziemi trwa kilka minut, w zależności od orientacji i bardzo jasno świeci, powiedzmy, że jak Wenus. Dla niewtajemniczonych – nie da się tego pomylić z niczym innym. Czas i pozycję tego przelotu można znaleźć wcześniej, np. dzień lub dwa do przodu. Można to wykorzystać w grze, np. gra pt. „Trzej Królowie szukają miejsca narodzin Pana Jezusa, tam, gdzie ukazała się gwiazda”. Można znaleźć efemerydę, czyli taką prognozę mówiącą, gdzie i kiedy ukaże się i zniknie stacja kosmiczna. I wtedy w grze trzeba iść za gwiazdą, a z pewną dokładnością do azymutu, jeżeli obserwują może być finał. I nawet udało mi się ten koncept przeprowadzić. Da się.
PW: A to wymagało jakiegoś przygotowania wcześniej? Żeby chłopacy mieli jakąś, choćby podstawową wiedzę. Bo wydaje mi się, że jeżeli ktoś totalnie nic nie wie, to może nie załapać o co chodzi.
MZ: Miałem taki epizod w życiu, że byłem drużynowym 1. Drużyny Litomierzyckiej w Czechach parę lat temu i mieliśmy jeden z wyjazdów tutaj do Ondřejowa do obserwatorium, bo chciałem pokazać chłopakom czym się zajmuję i że astronomia może być ciekawa. No i dzień wcześniej, ponieważ te przeloty Stacji Kosmicznej są kilka dni z rzędu, i pokazałem im jak wygląda ten przelot, żeby widzieli, co mają obserwować, no a potem już była gra nocna. Zostali zbudzeni i zostało im powiedziane, że będzie przelot za około 5-10 minut, musicie obserwować wszyscy razem niebo i macie iść tam, gdzie Stacja zniknie. Nie jest dobrze rzucić ich na głęboką wodę, żeby obserwowali to, czego nie znają. Można przeprowadzić jakiś kurs, poczytać troszeczkę o niebie i opowiedzieć, a przede wszystkim pokazać, jak to wygląda, bo gdy zobaczysz ten przelot, to nie pomylisz go z niczym innym.
PW: To jeszcze na koniec pytanie o solarygrafię. Gdzie szukać informacji? Jak robić, jak zacząć? Wiadomo, że można spotkać takich ludzi jak Ty, którzy jakoś w to wprowadzą, ale jeżeli ktoś nie ma kontaktu i dostępu do takich osób, a chciałby zacząć, to jak szukać informacji?
MZ: Będzie lokowanie produktu: analemma.pl. To jest strona naszego projektu solarygraficznego. Na to, żeby powiedzieć czym jest analemma, to niestety nie ma już miejsca w tym wywiadzie, ale na tej stronie można poczytywać co to jest. My publikujemy tam nasze rezultaty i projekty solarygraficzne. Tam można znaleźć odnośniki do dalszych stron, a te to na przykład solarigrafia.pl, solarigrafia.com. Na Facebooku jest grupa SOLARIGRAFIA. Miałem sprawdzić, ile tam jest ludzi… (3289 – red.) W każdym razie jest to grupa światowa. I tam można się zapytać, dlaczego moje zdjęcia nie wychodzą i znajdą się ludzie, którzy odpowiedzą. Od takich rzeczy bym zaczynał. Można też przyjechać na spotkanie solarygrafistów, które zaczęły się w Polsce i były trzy w Karkonoszach w latach 2016-18, a teraz udało się zorganizować międzynarodowe spotkanie solarygrafistów, gdzie można było wymienić poglądy, doświadczenia albo po prostu zapytać się innych doświadczonych kolegów, co robię źle i jak zrobić, żeby było dobrze. Teraz się to spotkanie skończyło, siedzimy sobie już po wszystkim. Ja się bardzo cieszę, że się to odbyło, bo byli ludzie z różnych części Europy, nawet jeden uczestnik z Portugalii. A poza tym dużo Polaków, Czesi, Słowak, Ukrainiec, Brytyjczyk. I jeszcze była sesja online: Finlandia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanada i Hiszpania.
PW: Dzięki wielkie za rozmowę! Mam nadzieję, że chociaż kilka osób uda się nam zapalić do tego, żeby jakieś elementy tej techniki wdrażać w swoich jednostkach albo samemu się zapalać i mając takie przykłady iść za swoimi pasjami. Może niekoniecznie w astronomię, ale w takie dzięki którym można dotykać gwiazd. Dzięki!
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Stawiam odważną tezę: akademickie podejście do jakości kształcenia można przełożyć na pracę w skautingu. Nierozłącznym elementem procesu dydaktycznego jest zagadnienie jakości kształcenia. Uczelnie poświęcają mu wiele pracy, tworzą specjalne działy, organy, zlecają analizy, by wykształcić jak najlepszego absolwenta godnego ich uczelni, którego umiejętności będą odpowiadały oczekiwaniom pracodawców i gestorów. Skauting, jako ruch wychowawczy, także posiada mechanizmy i procesy kształtujące „absolwenta” – człowieka wierzącego, patriotę, odpowiedzialnego członka społeczeństwa, osobę powołaną do świętości.
Aby proces był efektywny, należy określić, czym dla nas jest jakość kształcenia i jakie procesy zapewniają pożądany poziom. A mamy ich sporo.
Czym jest dla nas jakość kształcenia
Na potrzebę artykułu zdefiniujmy postać absolwenta skautingu (nie czuję się kompetentny, by określić ten proces dla nurtu żeńskiego, dlatego w artykule ograniczę się do męskiego). Jest to wędrownik, który oddał się do dyspozycji hufcowego, podjął służbę Harcerza Orlego, odbył służbę w jednostce (albo innej organizacji kościelnej bądź charytatywnej), wychował sobie następcę i ostatecznie złożył Wymarsz Wędrownika.
Zgodnie ze strategią rozwoju ruchu Z wypiekami na twarzy – misja, wizja absolwent powinien być:
Harcerzem Rzeczpospolitej świadczącym swoją drogą,
kompetentnym szefem po dwóch stopniach kursu pedagogicznego,
świadomy celów skautingu (po co to robimy),
hojny w dawaniu,
otwarty na misję apostolską.
Osoby, które na różnym etapie wystąpiły z ruchu, także są jego absolwentami. Otrzymały dużo, jednak pełnej formacji nie doświadczyły. Proces należy ujmować jednak dla całej ścieżki kształcenia, pomimo specyfiki sprawiającej, iż większość nie kończy formalnie formacji osobistej.
W ujęciu akademickim na jakość kształcenia składają się:
zbiór norm i normatywów – regulaminy
profil absolwenta,
system zapewnienia jakości kształcenia,
strefa socjalno-bytowa,
strefa kulturalna,
szkolenia,
ankietyzacja,
raportowanie,
ewaluacja pracy,
strategia rozwoju,
zadowolenie, well-being,
i wiele innych…
Regulaminy
Sfera formalnych dokumentów na szczęście nie jest zbyt rozbudowana w naszym ruchu. Pewne formy regulaminów, nie zawsze pisemnych, jednak występują w skautingu. Pierwszym przejawem jest wymiar Prawa Harcerskiego. Prawo kształtuje postawy moralne i etyczne. Posiadamy różne spisane teksty wskazujące na to, jak powinien zachowywać się wilczek, harcerz i wędrownik. Kolejnym przejawem są na przykład spisy konferencji na kursach szkoleniowych. Ten aspekt kształcenia potraktuję w artykule po macoszemu – metoda jest żywa i przekazywana głównie ustnie. I na tym się skupmy.
Profil absolwenta
Każdy z nas powinien zadać sobie pytanie: po co to wszystko robimy? Odpowiadając na to pytanie, możemy określić profil osoby, która jest skautem. Najlepszym opisem, który znalazłem, jest trzeci punkt Dyrektorium Religijnego FSE.
Absolwent naszej metody jest żywym świadkiem Ewangelii i harcerzem do końca życia, buduje świadomie społeczeństwo, jest wolny od pokus współczesnego świata.
Cząstkowe profile absolwenta gromady, drużyny i kręgu możemy określić bez pomocy tego artykułu.
System zapewnienia jakości kształcenia
Każdy efektywny system dydaktyczny musi posiadać procesy autonaprawcze i monitorujące. Podstawą naszego systemu jest struktura ruchu oraz narzędzia wykorzystywane w czerwonej gałęzi. Każdy szef posiada hufcowego odpowiedzialnego za wszystkie procesy dziejące się w hufcu. Ekipa hufca to pierwszy szczebel zapewniający jakość. Asystenci gałęziowi dbają o ludzi w swoich gałęziach, rozmawiają z nimi, rozwiązują problemy i wspierają. Hufcowy, w ramach swojej autonomii, bierze na barki odpowiedzialność za wychowanie przede wszystkim swoich podopiecznych – wędrowników w kręgu, następnie ich podopiecznych. On jest pierwszą instancją, w której znajdują oparcie. Każdy szef posiada także Starszego Brata (Opiekuna Drogi) oraz stałego spowiednika. To kolejne elementy zapewniające jakość poprzez pokonywanie własnych problemów z pomocą osób, którym możemy zaufać.
Kolejną instancją dbającą o poziom jest namiestnik, działający w imieniu naczelnika, wraz ze swoją ekipą. Ujednolica on działania tam, gdzie to konieczne, przeprowadza kursy szkoleniowe, jest strażnikiem metody i osobą otwartą na zmiany w implementacji metody pod wpływem rozmów, przemyśleń i łaski.
Nie da się skodyfikować wszystkich procesów występujących w ruchu, ponieważ składają się na nie spotkania namiestnicze, indywidualne relacje, wyjazdy, szkolenia, obozy, przemyślenia… Słowem: formacja osobista, pedagogiczna i techniczna.
Strefa socjalno-bytowa
Żadnym okryciem nie jest fakt, że wygląd przestrzeni, w których żyjemy wpływa na samopoczucie. Estetyka towarzyszy nam od początku świata. Dlatego ważne jest zadbanie o porządek w domu, harcówce, salce. Ładne i czyste pomieszczenie sprzyja kreatywności. A przekładając na skautowe: nie jesteśmy skautingiem herbaciano-planszówkowym, jednak harcówka czasem się przydaje. A skoro korzystamy z niej, to jej wygląd musi być nas godny. Nieporządek nie jest godny. Obóz powinien być także estetyczny, a nie tylko użytkowy. Ładny i wygodny stół to podstawa działania w Norze/Kraalu. Dobrze zadaszone miejsce spania to także podwaliny do dobrego samopoczucia. Zwróćmy uwagę, jak na nasz odbiór wpływa wygląd – wygląd człowieka, wygląd budynku, wygląd obozowiska. Potrafimy zbudować konstrukcje estetyczne, nie wyglądające jak tabor cygański. Precz z niebieskimi plandekami!
Strefa socjalna jest delikatniejsza. Pieniądze nie są problemem w naszym ruchu i nie powinny stanowić żadnej bariery w pojechaniu na wyjazd. Nasze mundury, w swoim pierwotnym założeniu, miały burzyć mury międzyklasowe. Zadbajmy, by nikt nie czuł się wykluczony z powodu sytuacji materialnej. Wyczucie w tym mamy.
Strefa kulturalna
Skauting nie powinien być całym naszym życiem, ogranicza to perspektywy. Jest on narzędziem przybliżającym nas do marzeń, celów, pragnień. Szukajmy raczej sposobów, by ubogacać ruch elementami zaczerpniętymi w innych miejscach. Możemy szukać inspiracji w teatrze, kinie, muzeum, na wystawach artystycznych. Byłem w tamtym roku na filmie Duch Śniegów. Był to kojący seans o poszukiwaniu prawdziwej królowej – pantery śnieżnej. Ukazuje on potrzebę wyciszenia i kontemplacji w ciszy, by usłyszeć i zobaczyć to rzadkie zwierzę. Kontemplując ciszę, zobaczymy też prawdę o sobie. O ciszy pięknie opowiada ks. Krzysztof Grzywocz na platformie YouTube. Ograniczenie bodźców cyfrowych jest dla nas bardzo ważne.
Parę pomysłów na rozszerzenie horyzontów kulturalnych (sprawdzone przeze mnie):
Muzeum Dom Historii Europejskiej, Rue Belliard / Belliardstraat 135, 1000 BrukselaMuzeum interaktywnie pokazuje ogrom historii europejskiej, genialnie używając dźwięku z audiobooka z przewodnikiem. Sekcje poświęcone konfliktom XX wieku dotknęły mnie szczególnie.
Muzeum Wsi Radomskiej, ul. Szydłowiecka 30, Radom Idealnie zachowane lub odrestaurowane budynki wiejskie: domy, młyny, zagrody, kościół. Wizyta w tym miejscu poszerza wiedzę o kulturze regionalnej małopolskiego regionu radomskiego (Mazowszem Radom jest wyłącznie administracyjnie).
Muzeum Elementarza im. prof. M. Falskiego, Kuźnica Grabowska 105 Muzeum przechowujące elementarze z wielu krajów, w tym elementarze Falskiego, który żył i tworzył wraz z żoną właśnie w Kuźnicy Grabowskiej.
Ogród Sprawiedliwych w Warszawie, skwer Generała Jana Jura-Gorzechowskiego (Nowolipki). „Każdego roku wyrastają tu drzewka dedykowane tym, którzy ratowali życie innych lub występowali w obronie ludzkiej godności – w czasie nazizmu i komunizmu, ludobójstw, masowych mordów, zbrodni przeciw ludzkości, popełnionych w XX i XXI wieku” (opis wzięty ze strony komitetu organizacyjnego). Polecam zgłębić historie ludzi, którzy są tam upamiętnieni.
Made in Abyss. Serię polecam tylko osobom tolerującym animacje z Kraju Kwitnącej Wiśni. W tym bajecznie cukierkowym świecie zostają podane w wątpliwość wszystkie dylematy moralne, jak eksperymenty na ludziach, dążenie do rozwoju za wszelką cenę, poświęcenie innych dla swoich celów i okrucieństwo, przede wszystkim w sferze psychicznej.
Szkolenia
Aby skutecznie wychowywać, nie możemy zaniedbać własnego szkolenia. Szkolić możemy się na kursach, wyjazdach, ale też rozmawiając oraz obserwując zbiórki i wyjazdy. Nie wpadając w pychę i ciągle się doskonaląc się, unikniemy myślenia, że już wszystko wiemy. Skauting to działanie (kolejny motor), ruch, nieustanne doskonalenie swoich umiejętności. Nie muszę się rozpisywać; wiem, że jesteśmy mądrzy i wiemy, po co się rozwijać. Elementem szkoleń jest także wychowanie sobie następcy i udostępnienie mu pola do formacji.
Ankietyzacja i raportowanie
Uczestniczyłem parę miesięcy temu w konferencji na temat skutecznej ankietyzacji w uczelniach wyższych. Prowadziła ją Ekspert Polskiej Komisji Akredytacyjnej ds. studenckich. Przedstawiła bardzo ciekawe badania wskazujące na fakt, iż studenci są średnio znacznie bardziej zgodni w ocenie danych zajęć niż przedstawiciele kadry dydaktycznej, którzy również je obserwowali (badania Hobson, Talbot, 2001). Skauting już od dawna ma odpowiedź na ten problem – system rad. O systemie rad dobrze rozpisała się Asia Czermińska w „Przestrzeni” w czerwcu tego roku, dlatego odsyłam do jej tekstu, żeby pogłębić ten temat. Od siebie niewiele dodam. Słuchajmy naszych podopiecznych uważnie. Tak jak to robimy ze Słowem Bożym – najpierw słuchamy, potem wcielamy w życie. Podstawą jest słuchanie i postawa otwartości na opinię inną niż moja. Dla osób chcących słuchać uważniej polecam kursy Iziqu i Kudu. Zagadnienia „the why question” i „po co” zaczynają się od wsłuchania się w głos drugiego człowieka. System zastępowy pomaga w tym procesie, łaska jeszcze bardziej.
Ewaluacja pracy
Całym sercem zachęcam do podsumowywania pracy, którą się wykonuje – podsumowanie po zbiórce z przybocznymi, podsumowanie pracy kwartalnej, podsumowanie obozu z zastępowymi. W systemie akademickim możemy to nazwać weryfikacją zakładanych efektów uczenia się. Zweryfikujmy nasze cele, zapanujmy nad zaliczaniem zadań. Nie bójmy się zmian. Zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia. Zmiana decyzji nie jest zła, jeśli wynika z nowych informacji czy okoliczności. Aby je dostrzec musimy przyjrzeć się temu, co zrobiliśmy.
Gdy już zbadamy zakładane efekty naszej pracy możemy udoskonalić nasz plan, zmodyfikować zbiórkę, napisać plan kwartalny na nowo, odbyć rozmowy wychowawcze z osobami nam powierzonymi, obdarzyć nową odpowiedzialnością, podjąć się kolejnych wyzwań. Patrząc wstecz, robimy krok naprzód. Jeśli analiza Twoich działań prowadzi Cię do negatywnych myśli i powoduje spadek nastroju i motywacji, to na końcu artykułu znajdziesz propozycję pomocy.
Strategia rozwoju
Jakość kształcenia jest osadzona twardo w teraźniejszości. Dbamy tu i teraz o dobro i rozwój skautów. Należy też skupić się na dalszej perspektywie. Strategia rozwoju ruchu Z wypiekami na twarzy – misja, wizja odpowiada w pewnej części na potrzebę posiadania planu. Musimy wiedzieć do czego dążymy, co chcemy osiągnąć w perspektywie krótko-, średnio- i długoterminowej. Czy znasz odpowiedzi na te pytania: co ja chcę osiągnąć w tych okresach? Co chcę, by osoby mi powierzone osiągnęły w tych perspektywach? Jakich narzędzi użyję? Co zrobię? Jaki obóz przeprowadzę? Wiem, że czasem wysiłkiem jest zaplanować obiad na jutro, jednak zachęcam do przemyśleń.
W naszych działaniach niezaplanowane może być kupienie biletu normalnego zamiast ulgowego, ale nie całkowite działanie bez planu. Określmy cele i narzędzia, efekty, które przyjdą, będą zaskakujące.
Zadowolenie, well-being
Podstawą każdej efektywności i celem pośrednim naszych działań są samozadowolenie i dobrostan emocjonalny. Nie możemy dopuścić, by skauting stał się powodem stresu, niepokoju i złego samopoczucia. Szukajmy tego, co nas pociąga, znajdźmy naszą odpowiedź na motory skautingu. Gdy my będziemy zadowoleni, to inni też będą zadowoleni. Pytajmy się innych, jak się czują, czy są zadowoleni z pracy.
Na Sharepoincie stowarzyszenia znajduje się witryna „Warsztat”, gdzie jest wiele ciekawych materiałów, w tym poradnik o motywacji w życiu szefa (w sekcji namiestnictwa wilczków). Jeśli czujesz, że nie jesteś zadowolony lub pragniesz pogłębić wiedzę w tym temacie, zachęcam do lektury.
Po co
Zrozumienie procesów dydaktycznych w ruchu sprawi, że świadomie będziemy wykonywać naszą służbę. Parę pomysłów, jak teorię przekuć w praktykę:
Nie zaniedbujmy formacji w czerwonej gałęzi i relacji z innymi. Relacja ze Starszym Bratem ma wymierne skutki, jeśli jest regularna. Nie bójmy się pytać i szukać odpowiedzi na trapiące Cię pytania. Twoja świadoma formacja to prawdziwie działający system zapewniający rozwój.
Zadbajmy o estetykę w życiu codziennym. Estetykę posiłku, porządek, balans życia, pracy i skautingu (work-life-scouting balance). Planując obóz, pomyślmy o jego wyglądzie. Posprzątajmy harcówkę. Porządek pomaga w skupieniu i pracowaniu nad sobą. Przyjrzyjmy się sytuacji materialnej swoich podopiecznych. Nie bójmy się składać jałmużny, nie tylko w niedzielę, im więcej damy, tym więcej otrzymamy.
Spróbujmy raz w miesiącu odwiedzić obiekt kulturalny. Tę dobrą radę dał mi kiedyś mój Starszy Brat, a ja daję ją Tobie.
Czytajmy, oglądajmy, słuchajmy i testujmy swoje umiejętności na zbiórkach i wyjazdach. Teoria bez praktyki nie pomoże skautingowi.
Przeanalizujmy, czy system rad dobrze u Nas działa. Po zbiórkach spotkaj się z przybocznymi, zjedz coś dobrego. Jedzenie łączy ludzi. Zastanów się, dlaczego jesteście szefami i po co nimi jesteście. Obdarzaj odpowiedzialnością, czyli deleguj zadania. Pamiętajmy, osoba odpowiedzialna może osiągnąć cel inną drogą, niż zaplanowałeś, i to jest ta przestrzeń wolności.
Cyklicznie sprawdzajmy, jak realizujemy nasz plan pracy, plan zbiórki, plan wyjazdu. Monitorujmy rozwój naszych chłopaków, by indywidualnie podejść do każdego z nich.
Odpowiedzmy na pytanie: czy podoba mi się to, co robię? Mam nadzieję, że odpowiedź jest twierdząca. Jeśli nie podoba mi się moja praca, to porozmawiaj z zaufaną osobą, wypisz swoje problemy i oczekiwania, nie bądź bierny.
Jak widzimy, akademickie podejście do tematu kształcenia może nas ubogacić i sprawić, że jeszcze bardziej świadomie będziemy wykonywać swoją posługę. Procesy, w których biorę udział i które kreuję na uczelni, pomogły mi lepiej zrozumieć i opisać metodę skautową. Szukając inspiracji poza ruchem, mogłem przyczynić się do jego rozwoju. Zaś wiedza i doświadczenie wzięte ze studiów wyższych były możliwe dzięki formacji harcerskiej. Skauting i życie codzienne to naczynia połączone, dwa wzajemnie się napędzające elementy.
Na koniec nie zapominajmy, że skauting to ludzie. I każdy proces, narzędzie, system to interakcja z drugim człowiekiem. Miejmy otwarte serca i słuchajmy uważnie innych. A łaska do nas przyjdzie.
Radomianin od zawsze, skaut od 14 lat. Niepoprawny fanatyk kuchni włoskiej i kociarz. Studiuje Inżynierię Biomedyczną. Były Akela, nadal szuka dzieci z Michałowa. Próbuje zostawić świat odrobinę lepszym niż zastał.
Od pewnego czasu staram się wspierać rozwój świadomości bezpieczeństwa u Skautów Europy. Jak możecie się domyślić, zwrot BHP nie jest mile widziany, wywołuje raczej uśmiech na twarzy, a nawet niechęć. Ja miałem szczęście spotkać ludzi, którzy opowiadali o bezpieczeństwie z ogromną pasją, zarażali chęcią do pracy nad tym tematem, przekonywali do odważnego zabrania głosu, gdy ktoś lekceważy bezpieczeństwo swoje lub innych.
Zbliżają się obozy, na których znowu dokonacie rzeczy niemożliwych, pokażecie swoją zaradność, innowacyjność, zbudujecie wspaniałe platformy. Ołtarze polowe będą prawdziwymi dziełami sztuki. Od strony ludzkiej zawrzecie mnóstwo przyjaźni, poznacie się w trudach, podejmiecie wyzwania, o których niektórzy nawet nie marzą i prawdopodobnie przeżyjecie trochę wypadków – mniejszych i niestety tych większych też.
Możecie udowadniać sobie, rodzicom, kuratoriom i lekarzom pogotowia, że tak musi być, że nie dało się nic zrobić, że to był po prostu nieprzewidziany wypadek. Albo nawet, że jest to wpisane w codzienność obozową lub w drogę skautingu.
Ja zaproponuję inne podejście – ZERO wypadków. Wspólnie podejmijcie wyzwanie, aby małymi krokami usprawniać życie obozowe tak, aby nie było wypadków. Najważniejszy jest tu zwrot „usprawniać małymi krokami”. Bezpieczeństwo to bardzo dynamiczne zjawisko, więc nie można nic zagwarantować. Trzeba jednak wprowadzać małe zmiany. Później się okaże, że ich rosnąca ilość poprawia skokowo wyniki.
Kilka konkretów dla inspiracji, dla uruchomienia pewnego myślenia:
1. Rozmawiajcie o niebezpieczeństwach przed podjęciem jakiegoś zadania. a) Zastanawiajcie się ze swoimi skautami, z jakim ryzykiem łączy się wykonanie zadania. b) Skupcie uwagę chłopaków i dziewczyn na wykonywanym zadaniu, a dzięki temu ograniczycie potencjalne zagrożenia – rozproszenie, brak skupienia to prawdziwi wrogowie. c) Znając zagrożenia z punktu a., możecie dostosować podejście, aby wyeliminować pewne zagrożenia.
Np. budowa platformy: Zastęp zbiera się na 5-10 minut Zastępowy lub zastępowa pyta „Co nam grozi podczas budowy platformy?” Padają odpowiedzi, np.: „Można wbić sobie drzazgę”, „Można upuścić żerdkę na nogę, a nawet na głowę”, „Można się skaleczyć nożem, albo skaleczyć kogoś” => niech to będą różne odpowiedzi, nawet bardzo zwariowane. Zastępowi mogą coś dodać ze swojego doświadczenia.
Efekt jest taki, że skauci są bardziej świadomi i rozpoczynają budowę platformy ze świadomością niebezpieczeństwa (pkt. a) i bardziej uważają – czyli pkt b. Można też wcześniej zadbać o rękawiczki do przenoszenia żerdek – czyli pkt c.
Nie sądzę, aby z tego powodu nie chcieli jeździć na obozy – czyli BHP można rozwijać tak, aby nie zabijało to ducha przygody i metody skautingu.
Byłoby bardzo dobrym zwyczajem, gdyby drużynowi dołączyli na te 5-10 minut do każdego zastępu, bo wtedy pokazaliby, że to jest ważny temat. A taki przekaz od głównego lidera ma podwójną moc.
2. Uczcie swoich skautów dobrych metod pracy przy różnych zadaniach, nie zakładajcie, że coś wiedzą – jakich kilku podstawowych zasad zawsze powinni przestrzegać przy: a) rozpalaniu ogniska b) używaniu siekiery lub piły (także motorowej!) c) budowie platformy d) gotowaniu na ognisku.
Zobaczcie przykład rozpracowania tematu przez innych:
3. Wprowadźcie zgłaszanie zagrożeń – możecie wprowadzić zasadę, aby zastępy zgłaszały niebezpieczne miejsca, albo niebezpieczne zdarzenia – jakieś sytuacje, w których mogło się stać coś niebezpiecznego. Z reguły większość zgłoszeń dotyczy sytuacji niezbyt groźnych, ale może trafić się kilka „perełek”, które Wam zaoszczędzą wiele stresu i kłopotów. Aby ten system zadziałał, trzeba pokazać skautom, że drużynowy poważnie traktuje takie zgłoszenia i w miarę możliwości pomaga eliminować zagrożenia.
4. Przemyślcie sobie przed obozem, jak zareagujecie w przypadku wystąpienia wypadku (stwórzcie plan ratunkowy w swojej głowie): a) Jakie kroki podejmiecie? b) Gdzie trzymacie apteczkę? c) Gdzie macie najbliższy szpital? d) Itd.
Podsumowując: warto podejmować małe zmiany, aby krok po kroku stworzyć kulturę bezpieczeństwa u Skautów Europy. Każdy skaut chce wrócić z obozu zdrowy i dalej cieszyć się wakacjami. Małe zmiany też mogą być uporządkowane i wplecione w szkolenia osób odpowiedzialnych.
Ten artykuł jest zbiorem kilku inspiracji i nie jest skończoną listą praktyk BHP. Ma natomiast za zadanie odświeżyć temat i stworzyć w Was chęć wprowadzenia go szerzej do życia skautowego na obozach i na zbiórkach w ciągu roku.
Poniżej inny przykład rozwiązań systemowych z Wielkiej Brytanii.
Stworzenie takiego skoordynowanego podejścia, mogłoby być ciekawym projektem na kilka lat.
ZERO WYPADKÓW => dbamy o powierzonych nam młodych ludzi.
A więc apteczka jest wam potrzebna, aby wypełnić wymagania organizacji obozu, a sam obóz poprowadzicie tak, aby nie trzeba było z niej korzystać, czego Wam serdecznie życzę.
– Nigdy wcześniej nie miałam kleszcza. A ty umiesz je wyciągać? – pytała zaniepokojona Marysia idąc za Elą w stronę namiotu kadry.
– Wyciągnęłam całą masę – odpowiedziała Ela spokojnym głosem fachowca. – Mamy takie specjalne lasso. Jak kleszcz je zobaczy, to od razu pięknie wychodzi. Zaraz je znajdę – dodała odchylając ciężką połę wojskowego namiotu.
W środku dwie przyboczne siedziały na pryczach.
– Patrz, co mamy! – zawołała ucieszona Magda pokazując Eli jakąś tabelkę narysowaną na niebieskim brystolu. – To „kalendarz kadry”. Służy do skreślania dni obozowych, które już minęły -tłumaczyła z zapałem. – Można też skreślać godziny.
– I tak tego nie przeżyjemy – westchnęła ze swojej pryczy Ania. – Chyba, że ktoś nam kupi więcej czekolady. I ciastek – dodała przeszukując bez nadziei leżące wokół opakowania.
– Mhm – mruknęła Ela przez zaciskające się coraz mocniej zęby. Kiedyś chyba coś zrobię tym kobietom. Ale teraz nieważne. Apteczka. – myślała. Przekroczyła czyjś plecak, kilka butelek po wodzie, wyplątała nogę z białych zwojów jakiegoś zapomnianego sznurka i bezradnie rozejrzała się po półkach.
– Nie widziałyście apteczki? Wydawało mi się, że leżała tutaj…
– Pewnie pod rzeczami Magdy – odpowiedziała Ania i ciężko westchnęła.
– Którymi? – zapytała Ela, bo rzeczy Magdy tworzyły kilka malowniczych kup: na pryczy, półce i na pudłach z materiałami na gry i warsztaty.
– Długo jeszcze? – zapytała Marysia nieśmiało zaglądając do namiotu szefowych. – Bo ten kleszcz jest coraz większy. Ojej – uśmiechnęła się zdziwiona – nieźle tu macie. Moja mama by na to powiedziała „bajzel na kółkach”.
– Chodź, mam już apteczkę – ucięła Ela.
– To dobrze, bo kleszcz strasznie rośnie.
– Pokaż.
Ela wzdrygnęła się. Kleszcz był już wielkości ziarna kukurydzy. Chyba trzeba będzie wezwać strażaków – przemknęło jej przez myśl. Właśnie.
– Magda, dzwoniłaś dzisiaj do straży? – zapytała. W krzakach nieopodal zaczął się drzeć jakiś ptak i nie usłyszała odpowiedzi.
– Co?
– Nie dzwoniłam, ale teraz to idę do latryny.
– Ja też – dodała szybko Ania.
Wyszły z namiotu i zaczęły się oddalać. Ela spojrzała na kleszcza. Był już wielkości oliwki. Jego odwłok połyskiwał sino. Ptak w krzakach darł się coraz głośniej. A może kilka ptaków. Elę zaczął ogarniać dziwny niepokój.
– Zadzwońcie do straży! – zawołała za przybocznymi biegnąc za nimi kilka kroków. Nawet się nie odwróciły i zniknęły za drzewami. Muszę wyjąć kleszcza, zanim sanepidy zwęszą surowego kurczaka – pomyślała przerażona. Chciała podejść do Marysi, ale jej nogi zrobiły się nagle bardzo ciężkie, jakby wrosły w ziemię. Papuga w krzakach wrzasnęła jeszcze głośniej. Ela otworzyła oczy i usiadła. Zobaczyła ścianę swojego pokoju i młodszego brata. Kliknął coś na telefonie i papuga przestała wrzeszczeć.
– Dzień dobry – powiedział z szerokim uśmiechem, niezwykle zadowolony z efektów swoich działań.
– Oszalałeś? – zapytała z wyrzutem. Mokra od potu piżama nieprzyjemnie przyklejała się jej do pleców i szybko stygła.
– Myślałem, że lubisz papużki. Chodź na śniadanie – odpowiedział z niewinnym uśmiechem i wycofał się z pokoju.
Ela opadła na poduszkę. Ale się zmęczyłam – stwierdziła. Najwyraźniej sezon na obozowe koszmary można uważać za rozpoczęty. Swoją drogą, trochę martwiła się, jak wyjdzie współpraca w tegorocznej kadrze. Agata była przyboczną pierwszy rok. Z Anią – koleżanką ze studiów – Ela dogadywała się bardzo dobrze, ale jeszcze nigdy nie była jej szefową. A młoda przewodniczka? Uważała, że jest zielona i na obóz gromady jechała bez wielkiego entuzjazmu. Co zrobić, najczęściej młode są jeszcze zielone. A potem człowiek trochę dojrzewa – Ela mrugnęła porozumiewawczo do siebie sprzed kilku lat.
***
Prysznic to genialny wynalazek – stwierdziła Ela chyba po raz tysięczny. Odkręcasz kurek, niby leci tylko woda, ale razem z nią pojawia się eliksir rozjaśniający i napędzający myśli.
– Co to za pogańskie rytuały? – krzyknął brat zza drzwi.
– Nie podsłuchuj szamana! – odkrzyknęła ze śmiechem. – Słuchaweczko, powiedz przecie, skąd wziąć kadrę najlepszą na świecie?
Prysznic milczał uparcie, więc Ela zaczęła samodzielnie sobie przypominać dobre kadry. W zeszłym roku miała przyboczną Weronikę. Złota dziewczyna. Nie trzeba było jej nic przypominać ani sprawdzać, czy wykonała swoje zadania. Mało tego. Weronika miała potężną supermoc: zauważała, co jest do zrobienia i po prostu to robiła. Przechodząc koło poluzowanych odciągów od namiotu nie odwracała głowy w drugą stronę. I nie dopytywała, czyją funkcją było schowanie do ziemianki jedzenia, które dalej leży na stole. A jak sprzątała z wilczkami szkolną kuchnię po gotowaniu, to sama wpadła na to, że oprócz blatów warto umyć zachlapaną podłogę.
Gdyby każdy w kadrze była taki… – rozmarzyła się Ela. Byłoby łatwiej, niż z ludźmi, którzy robią tylko to, co im się zleca i jeszcze trzy razy przypomina. A może każdy mógłby być trochę jak Weronika :hojnie dawać z siebie jak najwięcej, a nie jak najmniej. Chociaż raz dziennie – w ramach dobrego uczynku – coś z własnej inicjatywy. Już w kadrze działoby się trochę lepiej.
Ach, ale najlepsza kadra to chyba ta z Nowej Słupi – przypomniała sobie i szeroko się uśmiechnęła. Monika i Maria. Współpraca z nimi to po prostu bajka. Czasem człowiek trafi na takie bratnie dusze: bezproblemowe porozumienie graniczące z czytaniem w myślach, wzajemna inspiracja. Czy to tylko kwestia jakiejś chemii między ludźmi? Może taka twórcza współpraca jest możliwa też między osobami, które nie są tak bardzo do siebie podobne?
Właściwie w tamtej ekipie najważniejsze było jednakowe podejście: wszystkie trzy miały silne przekonanie, że są tutaj, żeby zrobić niezapomniany, niesamowity obóz. Nie, żeby go odbyć, postarać się przeżyć i wrócić do domu. Chciały zrobić wyjazd maksymalnie fabularny, maksymalnie pomysłowy, jedyny w swoim rodzaju. I wszystkie trzy były przekonane, że mogą to osiągnąć. Nie liczyły „kosztów” – czy to konieczne, czy się za bardzo nie zmęczymy. Pomysły, które przychodziły im do głowy na bieżąco, były tak samo mile widziane, jak te od dawna zaplanowane.
– Ej, a może na grze jutro oznaczymy trasę „odchodami potwora”?
– Dooobra, będą z nich wystawały rzeczy ludzi, którzy zostali pożarci!
– Na przykład twoje skarpetki.
– Tylko jak zrobimy odchody?
– Możemy rozrobić błoto w jakiejś misce.
– Widziałam w sieni taki duży stary gar.
– Ale super, nie mogę się doczekać!
W takiej optymistycznej atmosferze kadra ma dużo więcej pomysłów i dużo lepiej się bawi. Odwrotnie jest w gronie „męczenników” obozowych: pozostaje zrobić jak najprościej to, co konieczne, a potem położyć się i czekać na śmierć.
***
Kurcze, gdzie ja dałam suszarkę? – zastanawiała się Ela rozczesując mokre włosy. Może jest pod ubraniami, jak apteczka we śnie – przypomniała sobie. Dobrze, że to był tylko sen. Swoją drogą porządek na obozie to jednak nie jest taka drugoplanowa sprawa, jak mogłoby się wydawać. Najlepiej poukładany obóz miały chyba w Górkach. Osobne pudło na gry, osobne na warsztaty. Każda gra i warsztat w swoim pudełku albo worku. W worku wielkiej gry – małe worki: każdy ze strojem dla określonej postaci i rzeczami potrzebnymi na jej punkcie. Perfekcyjna pani obozu – uśmiechnęła się Ela przypominając sobie, ile czasu zajęło jej spakowanie wszystkiego w ten sposób. Pewnie aż tak nie trzeba szaleć. Wystarczy wiedzieć, gdzie co jest. I jeszcze zachować jakąś estetykę. Wtedy nie trzeba się wstydzić jak Marysia albo Kasia zajrzy do namiotu kadry:
– Nam sprawdzacie porządek, a same macie…
Faktycznie, nie fair. Hipokryzja. Faryzeusze, pobielane groby, itd. Może już lepiej nikomu nie narzucać sprzątania? A co z tym uczuciem ociężałości w bałaganie? Trudniej działać. Trochę jakby oblepiał ręce i nogi, spowalniał ruchy, kradł jakąś część woli i energii. Otoczenie jakoś przenika do środka człowieka – łatwiej się zorganizować wśród poukładanych rzeczy. Zdyscyplinowanych. Zewnętrzny porządek jakoś wyraża i wspiera wewnętrzną dyscyplinę, stan gotowości. A to nie podwinięte rękawy od tego były? Ładny symbol, ale sam raczej nic nie zrobi, może przypominać o porządku.
Muszę pogadać o tych rzeczach z dziewczynami – postanowiła Ela otwierając zeszyt na stronie z notatką o spotkaniu przedobozowym. A może te sprawy wcale nie są najważniejsze w dobrej współpracy szefowych? – zawahała się. Może powinno być dużo więcej wskazówek?Ale kto by to spamiętał… Dobre Kraale miały na pewno te trzy cechy. Więc jeśli w tym roku postaramy się coś zrobić w tych trzech kwestiach, to jest szansa na superkadrę. Jakby to fajnie zapisać, żeby nie zapomnieć? O, może coś takiego. I powiesić w namiocie, żeby przypominało.
Studiuje filologię polską i próbuje uczyć w szkole. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem odkryła żółtą gałąź i zachwyca się nią do dziś. Po 3-letnim akelowaniu została żółtą asystentką.
„Jesteś taki nieposłuszny! A mówiłam, że masz być grzeczny…” usłyszałam ostatnio wracając z pracy autobusem. Słowa skierowane do chłopca (na oko 4/5 lat) w pierwszej chwili puściłam mimo uszu, ale chwile później zaczęłam się zastanawiać, co tak właściwie znaczy być grzecznym i posłusznym…? Pierwsze słowo dalej pozostaje dla mnie w sferze domysłów, założeń i przypuszczeń. Bo czy nie jest tak, że od „grzecznego dziecka” oczekuje się wielu złożonych zachowań? Od niebrudzenia nowych spodenek, przez bycie uprzejmym, kulturalnym i elokwentnym, do niewyrażania zbyt intensywnie swoich emocji…? Ale dziś nie o tym. ?
Drugie słowo, w całej swej prostocie, wydaje mi się jeszcze bardziej skomplikowane! Czym jest posłuszeństwo? Czy jest potrzebne? Czy oczekujemy go względem naszych podopiecznych, by było nam wygodniej? Komu i czemu mamy być posłuszni…? Na szczęście z wykształcenia jestem matematykiem, więc będzie po kolei. Najpierw definicja i analiza, potem dowód.
Ze słownika języka polskiego PWN wiemy, że posłuszeństwo to nic innego jak „poddawanie się czyjejś woli”. Brzmi prosto – osoba posłuszna robi to, co powiem; to, co ja chcę. Czy chcemy uczyć tak rozumianego posłuszeństwa w Skautingu? Czy chcemy, aby Wilczęta, Wilczki, Harcerki i Harcerze byli nam (Akelom, Drużynowym) posłuszne/i? By poddawali się naszej woli…? Nie jesteś przekonana/y? Ja też nie do końca… Pójdźmy głębiej. Ksiądz Jerzy Chmiel w „Etosie o posłuszeństwie” pisze „biblijne posłuszeństwo jest nauką o wolności”. No! To brzmi bardziej po skautowemu, prawda? ?Przestrzeń wolności, odpowiedzialność, naturalne konsekwencje… I wszystkie te górnolotne sformułowania, o których mówi się na obozach szkoleniowych.
Koncepcja posłuszeństwa przewija się w różnych kontekstach i słowach na przestrzeni całego Pisma Świętego. W języku greckim „być posłusznym” znaczy słuchać i poddać się temu. Z drugiej strony język hebrajski nie daje jednego słowa na określenie posłuszeństwa. Używano różnych sformułowań: słuchać, iść za kimś, być wiernym, odpowiadać. Może się więc wydawać, że posłuszeństwo jest dobre samo w sobie. Jednak w moim odczuciu (teraz padnie moja ulubiona odpowiedź na większość pytań): to zależy! Zależy od tego, czym się kierujemy, czy jest w nas miłość, szacunek, pragnienie dobra…
Jako dorośli, dojrzali ludzie jesteśmy zaproszeni do posłuszeństwa swojemu sumieniu. „Tak, aby nasza wolna wola realizowała się w dobru. Jesteśmy odpowiedzialni za siebie, a więc również za to, by wciąż kształtować swoje sumienie.” – dodaje Milena (przewodniczka, psycholożka, żona i mama).
Ale nie tylko sumieniu! „Zbawienie znajduje się w prawdzie. Ci, którzy są posłuszni natchnieniom Ducha Prawdy, znajdują się już na drodze zbawienia” (KKK 852). „Obowiązek posłuszeństwa domaga się od wszystkich okazywania władzy należnego jej uznania oraz szacunku i – stosownie do zasług – wdzięczności i życzliwości osobom, które ją sprawują.” (KKK 1900) Posłuszeństwo względem Rodziców wielu z nas już nie dotyczy – „Tak długo jak dziecko mieszka z rodzicami, powinno być posłuszne każdej prośbie rodziców, która służy jego dobru lub dobru rodziny. (…) Jeśli jednak dziecko jest przekonane w sumieniu, iż jest rzeczą moralnie złą być posłusznym danemu poleceniu, nie powinno się do niego stosować. Wzrastając, dzieci będą nadal szanować swoich rodziców. (…) Posłuszeństwo wobec rodziców ustaje wraz z usamodzielnieniem się dzieci, pozostaje jednak szacunek, który jest im należny na zawsze.” (KKK 2217)
Posłuszeństwo powinno być przede wszystkim owocem naszej miłości do Boga. Biblia mówi: „Jeśli mnie miłujecie, przykazań moich przestrzegać będziecie. (…) Jeśli kto mnie miłuje, słowa mojego przestrzegać będzie, i Ojciec mój umiłuje go, i do niego przyjdziemy, i u niego zamieszkamy.” ( J 14; 15, 23) „Miłość względem Boga polega na spełnianiu Jego przykazań, a przykazania Jego nie są ciężkie.” (1 J 5, 3). Jak pisze Ksiądz Jerzy Chmiel „Sam Jezus mówił o sobie, że z nieba zstąpił nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Go posłał (por. J 6, 38). Przez swoje posłuszeństwo Jezus Chrystus przywrócił nam sens naszego posłuszeństwa, które zostało zaprzepaszczone przez nieposłuszeństwo pierwszego człowieka. (…) Ludziom i instytucjom winniśmy być posłuszni — w granicach prawa sprawiedliwości i miłości – nie ze względu na nich samych, lecz ze względu na Boga.”
A posłuszeństwo innych względem nas? Czy jako Szefowe, Szefowie, możemy wymagać od dziewcząt i chłopców posłuszeństwa? Tu z pomocą również przychodzi Pismo Święte i kilka mądrzejszych ode mnie osób. Hania, wrocławska hufcowa, żona i mama (dziwnym trafem również moja siostra) na pytanie, co myśli o posłuszeństwie powiedziała: „Być posłusznym tak, ale wtedy gdy opieramy to posłuszeństwo na zaufaniu. By dziecko wierzyło, że chcemy dobrze. Im dziecko jest mniejsze tym bardziej bezgranicznie ufa.” Dodałabym jeszcze… Im większy autorytet Szefowej, Szefa, tym bardziej Harcerka, Harcerz ufa. A przecież posłuszeństwo nie jest formą służalczości, ani okazywaniem wyższości. Zdarzają się jednak sytuacje, w których młody, dorastający, poznający świat człowiek nie jest świadomy konsekwencji zachowań, które mogą być dla niego bardzo bolesne, złe, czy doprowadzić do potyczek z prawem. Milena mówi „Są rzeczy, na które nie mogę pozwolić. Ja to wiem, ono (dziecko) jeszcze nie… Czuję, że jest ważne, żeby postawić granicę, ale wytłumaczyć. Zostawić mocne ‘nie’ i mocne ‘zrób to’ na sytuacje, gdy to naprawdę konieczne.”
I tu moglibyśmy zadać sobie pytanie, jak często nam, Szefowym i Szefom, zdarzają się takie „konieczne” sytuacje? Gdy nie możemy dopuścić, by podopieczny zrobił coś wbrew naszej woli? Chcę wierzyć, że im dziewczynka, chłopiec starszy – tym rzadziej. Tym więcej przestrzeni jesteśmy w stanie zostawić na ich posłuszeństwo względem sumienia, nie nas. Nie możemy przecież oczekiwać ślepego posłuszeństwa od małego człowieka, a w dorosłości samodzielności, odpowiedzialności i decyzyjności.
Warto pamiętać, że ostatecznie prowadzimy dziewczęta do Fiat – czyli momentu, w którym decydują się powiedzieć „Tak” na Jego wolę. Wybieram Jego wolę – jestem Mu posłuszna. Chłopcy dorastają do Wymarszu, by pewnego dnia usłyszeć „Ruszaj teraz za Chrystusem.” – tak jak bogaty Młodzieniec usłyszał wezwanie Jezusa, by poszedł za Nim jako posłuszny uczeń (por. KKK 2053).
Definicja, analiza, dowody… Wnioski!
Czy w Skautingu jest miejsce na posłuszeństwo? Jaka jest Twoja odpowiedź na to pytanie? Moja brzmi: Tak, ale… W naszej służbie, w naszym byciu przewodniczkami i przewodnikami młodych do świętości, jesteśmy zaproszeni do tego, by być przykładem posłuszeństwa. Posłuszeństwa rozumianego jako wierności (kształtującemu się cały czas) sumieniu, rodzicom, przełożonym… Posłuszeństwa opartego na rozsądku, zaufaniu i miłości. Posłuszeństwa, które stawia granice i daje poczucie bezpieczeństwa. Posłuszeństwa, które pozwala na podejmowanie błędnych (naszym zdaniem) decyzji, na bunt, na rozmowy i argumenty. Posłuszeństwa, które jest wsłuchiwaniem się w wolę Bożą i podążaniem za Jego Słowem.
A Ty? Gdzie widzisz granice posłuszeństwa i jego miejsce w Skautingu?
Namiestniczka Harcerek z bardzo zielonym sercem; wcześniej Drużynowa i Szefowa Młodego Ogniska.
W pracy bada ryzyko, dlatego wolne chwile lubi poświęcać bezpieczniejszym aktywnościom.
Śpiewa, szyje, chodzi po górach i wrocławskich uliczkach, skleja kolaże i zwija rolki sushi.
Uczy się odpoczywać i szukać radości w małych rzeczach.
To nie będzie artykuł o metodzie, a bardziej odpowiedź na pytanie – co w moim doświadczeniu skautingu sprawiło, że doceniam wymiar europejski i co mnie motywuje do służby w Federacji? A więc zapraszam na kilka migawek – wspomnień i przemyśleń.
(A jeśli szukacie czegoś więcej o metodzie – to polecam artykuł Janka, który rozpoczął tę serię w Przestrzeni.)
Migawka 1. – różnorodność
Jadę na pierwszą skautową wędrówkę w życiu, mundur świeżo kupiony, plecak zbyt ciężki. Dwa autokary wiozą dziewczyny do Paray le Monial, a chłopaków do Vezelay – na francuskie pielgrzymki przewodniczek i wędrowników.
Jesteśmy sparowane z ogniskiem Francuzek, które ogólnie wydają się mało wrażliwe na różnice kulturowe. My też trzymamy się na dystans, bariera językowa nie pomaga. Wyraźnie tego doświadczamy, kiedy wczesnym popołudniem robimy postój – w naszej ocenie porządny obiadowy, w ocenie naszych nowych koleżanek – przekąska i w drogę. Nie chcąc zaginąć na francuskiej prowincji, doganiamy je i idziemy dalej głodne.
Dla odmiany, po dotarciu na miejsce spotykamy Francuzkę, która mówi po polsku, tłumaczy nam treść homilii, trochę z nami gada, upewnia się, czy wszystko mamy i czy nie marzniemy w nocy. Ufff, a więc jednak jest ktoś w tym obcym kraju, kto nas rozumie.
Tak to chyba jest w każdym spotkaniu, każdej współpracy, grupie – że czasem łatwiej, a czasem trudniej się dogadać. Że czasem różnice są inspirujące, a czasem irytujące. W kontekście międzynarodowym te doświadczenia bywają bardzo inne od tego, co już można było przerobić w zastępie, w ognisku. Kiedy doświadczamy jedności – to jakby podwójnie. Kiedy to są trudne różnice – to skauting dodaje bezpieczną przestrzeń „wspólnej bazy” wartości i do pewnego stopnia też metody – i zaprawienie tych wyzwań przygodą (która sprawia, że mimo wszystko nadal się chce). Dla mnie wszystkie te doświadczenia międzynarodowe – w większości pozytywne, ale czasem i trudne – dały szansę poznania i zrozumienia innych spojrzeń, sposobów działania, ale też docenienia tego co na co dzień wydaje się oczywiste, a okazuje się – że nie dla wszystkich takie jest, nie w każdym kraju, nie w każdym środowisku. Może to daleko idący wniosek, ale myślę, że to cenne i ważne dla kształtowania tożsamości.
Migawka 2. – ludzie są dobrzy
To mój ostatni rok jako szefowa ogniska. Wpadamy z dziewczynami na pomysł, żeby wybrać się na wędrówkę letnią za granicę – może Szkocja, może Irlandia. Najpierw spory entuzjazm, nakręcamy się – wygląda na to, że będzie super przygoda. Potem coraz bardziej zaczynamy analizować, liczymy koszty, pojawia się milion wątpliwości – ale ratuje mnie hufcowa całkiem prostą radą: wybierzcie miejsce, kupcie bilety lotnicze, a resztę ogarniecie sukcesywnie później. Jak człowiek już zainwestuje, to głupio odpuszczać.
Tak też zrobiłyśmy – zdobyłyśmy bilety do Dublina, bo tam złapałam kontakt z Benem, gościem rozkręcającym wtedy lokalnie Skautów Europy (swoją drogą – z tym kontaktem też pomogła mi hufcowa).
Pierwsze wrażenie z pierwszego dnia wędrówki – nigdy wcześniej nie widziałam tylu odcieni zieleni! Rozbijamy namiot za cmentarzem, a po drugiej stronie, za ogrodzeniem, pasie się stado krów. Obok mamy też strumyk. W drodze – góry i wrzosowiska. Każde kolejne miejsce noclegowe jest równie świetne, każde ma coś wyjątkowego i pięknego – czasem to dzielenie terenu z owcami, czasem przemili właściciele, którzy częstują nas lokalnymi specjałami. Bardzo nam pomógł Ben – niby obcy człowiek, ale zaopiekował się nami jakbyśmy byli starymi znajomymi i ogarnął te super miejscówki. Po tej wędrówce jedna z dziewczyn powiedziała, że spełniły się tutaj jej małe marzenia. Inna kilka lat później wróciła do Irlandii, bo tak jej zapadł w pamięć ten klimat.
Więc głównie dwa wspomnienia z tej wędrówki: była przygoda, było po prostu pięknie, było to odkrycie nowego kawałka Europy; i było to doświadczenie dobroci ludzi – domyślam się, że żadna z nas nie pamięta, jaki był temat tej wędrówki (a jakiś na pewno przygotowałam w swojej gorliwości), ale każda pamięta serdeczność naszego przyjaciela Bena, jego rodziny i innych napotkanych ludzi. I to może jest proste, ale ma swoją wagę dla kształtowania podejścia do świata – odkryć, że są ludzie dobrzy i pomocni, nawet w obcym kraju, nawet jeśli się nie znamy.
Migawka 3. – jedność Kościoła
Jestem na spotkaniu „Woodbadge days”, czyli weekendzie dla szefów obozów szkoleniowych i skautmistrzów FSE. Wysłała mnie tam namiestniczka przewodniczek, bo od jakiegoś czasu wspierałam ją jako asystentka przy prowadzeniu wędrówek szkoleniowych, a poza tym nieźle mówię po angielsku. Spotkanie w tym roku odbywa się koło Barcelony, na górze Montserrat – nocujemy w budynkach klasztoru benedyktynów, tuż obok przepięknej bazyliki. Tu po nawróceniu pielgrzymował św. Ignacy Loyola, tu powstał Llibre Vermell de Montserrat, czyli średniowieczny zbiór pieśni, w tym Stella splendens – a trochę się ją wtedy śpiewało w środowisku. I ten widok na góry o poranku…
Po całym dniu dyskusji o metodzie, wykrywaniu różnic, może nawet jakichś sporów, ale też ogólnie – po trudzie komunikacji i rozmawiania w obcym języku – wieczorna adoracja w tej pięknej bazylice. I jakoś mnie uderza to, że potrafiliśmy cały dzień gadać i troszkę się ścierać, ale potrafimy też patrzeć w milczeniu w jednym kierunku, na Jezusa. Od tamtej pory to wspomnienie to dla mnie symbol jedności w Chrystusie, wspólnoty tego ostatecznego celu – zbawienia, zarówno własnego, jak i służby zbawieniu powierzonych nam młodych.
Migawka 4. – spotkanie
Jadę na kolejne z wielu spotkań przygotowawczych do Euromootu – spotkanie w Rzymie, w siedzibie włoskich Skautów Europy. Piękne mają to biuro – na Zatybrzu, w barokowej (?) kamienicy, z kamiennymi schodami, z freskami, drewnianym stropem, z drzewkiem cytrynowym na małym, klimatycznym dziedzińcu. Mój samolot lądował późno, dotarłam jakoś przed północą – otworzyła mi Nathalie z Belgii, wtedy namiestniczka przewodniczek, z którą spotkałam się wcześniej ze 2 razy w życiu. Ku mojemu zdziwieniu – pamiętała moje imię, zapytała jak mi minęła podróż, czy jestem głodna i zaprowadziła do pościelonego już dla mnie łóżka. No bardzo proste, ludzkie gesty – ale ja się poczułam jak w domu i uświadomiłam sobie później, że ten wymiar europejski musi być namacalny, musi być spotkaniem osób, jakimś zainteresowaniem tym „obcym”, nie może być tylko odległą ideą czy teorią, ale właśnie takim żywym braterstwem, objawiającym się nawet w prostych rzeczach. Żeby się w tej Europie poczuć jak w domu, czerpać z tego i chcieć o nią dbać jak o dom.
Migawka 5. i ostatnia – misja
Jestem w Norwegii, żeby spotkać się z rodzinami, które zgłosiły się do Federacji, bo chcą rozkręcać tam skauting. Miał być ze mną przewodniczący FSE, ale w ostatniej chwili się rozchorował, a ja już jestem na miejscu. Nie jestem przygotowana, ale już od kilku godzin rozmawiam z Łukaszem i Agnieszką, którzy zaprosili mnie do swojego domu – i jestem zachwycona, jakoś na nowo zmotywowana ich zapałem, intencjami, energią. Następnego dnia poznaję kolejne zaangażowane rodziny – Norwegów, Filipińczyków, Francuzów i innych, których łączy lokalna parafia i właśnie chęć stworzenia dobrej przestrzeni wychowania ich dzieci. Do tego wszystkiego – piękno zimowej Norwegii, świeży śnieg, księżyc odbijający się w zatoce, fiordy…
Nawet będąc już hen, hen daleko od skautowej „pierwszej linii” pracy wychowawczej w jednostce, kiedy człowiek już bardziej siedzi w teorii czy administracji – zdarzają się momenty, w których można doświadczyć tego, że skauting ma sens i jest żywy. Są w Polsce, w Europie i na świecie miejsca, gdzie skauting naprawdę jest potrzebny, gdzie ma szansę realnie pomóc rodzinom, pomóc w rozwoju, a czasem wręcz uratować konkretne osoby. Można się zastanawiać, czy ten 100-letni skauting jest nadal aktualny, czy w dobie setek różnych propozycji ma coś wyjątkowego do zaoferowania – ja w Norwegii na nowo dostrzegłam, że tak. Każda kolejna rozmowa o metodzie, o naszych założeniach, celach, narzędziach – pokazywała jak to bardzo jest spójne z potrzebą, która tam jest jeszcze nie wypełniona. To był mocny „kop” motywacyjny do dalszej służby.
Nie powiedziałabym, żeby moje doświadczenie wymiaru europejskiego było jakoś szczególnie spektakularne. A jednak, to jest przestrzeń, w której działo się dla mnie na tyle dużo – że sporo to zmieniło w moim życiu, szczególnie pod względem otwartości na ludzi, odwagi, wiary w swoje możliwości. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie zagrały inne ważne w skautingu elementy: powierzanie odpowiedzialności, bo spotkałam na mojej drodze świetne szefowe, które potrafiły dostrzec moje talenty, mój potencjał – i „wypychać”, otwierać przestrzeń do działania. Był interes – bo była przygoda, odkrywanie, wyzwanie. Dla mnie te motory zyskały jakąś dodatkową moc oddziaływania w tym „szóstym wymiarze”, rozszerzeniu przestrzeni działania do Europy.
Czy to jest uniwersalna właściwość tego wymiaru, czy dla każdego będzie to tak istotna przestrzeń rozwoju? Nie wiem. Myślę, że to jest dobry materiał do refleksji dla każdego szefa w naszej organizacji, której częścią tożsamości jest Europa – żeby pomyśleć jak w tym wymiarze, obecnie lub potencjalnie, mogą rozpędzić się motory, może się rozpędzić rozwój powierzonych Wam młodych – harcerzy, harcerek, przewodniczek, wędrowników. Albo też spojrzeć na wymiar europejski w kontekście własnego napędu i rozwoju – bo może to też przestrzeń dla Ciebie, szefowo i szefie.
Obecnie pełni służbę Wiceprzewodniczącej Federacji i szefowej Woodbadge Days – międzynarodowego spotkania dla skautmistrzów FSE. Współtworzy program „Kudu” – obozu szkoleniowego 3. stopnia. Wcześniej szefowa ogniska, asystentka namiestniczki przewodniczek, sekretarz krajowy. Absolwentka ekonomii, zawodowo porządkuje administracyjne chaosy, w wolnych chwilach gra na skrzypcach, parzy kawkę, kontempluje przyrodę.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 22. marca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Kasia Kaczmar: Szczęść Boże!
Ks. Dawid Kostecki: Szczęść Boże! Dla jakiego radia nadajemy?
KK: Radio Przestrzeń. Tego jeszcze nie było. Pierwszy taki wywiad dla naszego czasopisma.
Ks. D: Miesięcznik?
KK: To jest tak naprawdę tygodnik. Staramy się, żeby co tydzień był opublikowany jakiś artykuł. Jeśli nie nowy to „odgrzewamy kotlety” z archiwum, które też ma dobre zasoby. Więc tak co tydzień, dwa. W tym roku każdy numer na temat przewodni. Mieliśmy numer o przyrodzie, o byciu szefem, teraz jesteśmy w cyklu miłość i będziemy przechodzić do cyklu Europa. Właśnie, bo w tym roku dużo wydarzeń międzynarodowych. Światowe Dni Młodzieży, które poprzedni pielgrzymka Camino Skautów Europy z całego świata. I właśnie o Camino chciałabym dzisiaj z księdzem porozmawiać. Na początku wyjaśnię wszystkim, że jestem dziś w Bolesławcu i jestem gościem księdza Dawida Kosteckiego, który opowie nam o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Jeśli mogę, to poproszę, by najpierw przedstawił się ksiądz naszym czytelnikom.
Ks. D: Ksiądz Dawid Kostecki, od 8 lat ksiądz i tyle samo jestem związany ze Skautami Europy, szczególnie z przewodniczkami.
KK: Zacznijmy więc od początku. Niech ksiądz sięgnie pamięcią do pierwszej pielgrzymki i powie nam, co go skłoniło, żeby pierwszy raz ruszyć na Camino.
Ks. D: To chyba było moje pragnienie już z okresu młodości. I można powiedzieć, że pierwsze pragnienie odpaliło się 17-18 lat temu. Nie pamiętam, skąd się dowiedziałem o Camino. Czy mi ktoś opowiadał, czy nie opowiadał, czy gdzieś to wygooglowałem. Tego nie umiem powiedzieć. Dowiedziałem się, że jest taki szlak pielgrzymi. A moją pasją od zawsze był rower i zawsze miałem pragnienie, by wyruszyć w większą podróż. I chyba szukając, gdzie można wyruszyć na podróż z sakwami, w długą drogę, natrafiłem na Camino. To było w szkole średniej. Ale też niedługo zacząłem pielgrzymować na Jasną Górę. I wtedy, kiedy to zacząłem, to bardzo nastawiłem się na Camino, pielgrzymką rowerową. I to był chyba początek mojej fascynacji. Trwała ona tylko przez chwilę, bo dowiedziałem się, ile Camino kosztuje – z rowerem, bo pieszo jest trochę taniej. No i jednak musiałem to odłożyć w czasie. Później, gdy byłem na studiach, w seminarium, zacząłem czytać. Zacząłem zamawiać książki o Camino, jakieś poradniki itd. I czytałem coraz więcej, a w mojej głowie rodził się pierwszy poważniejszy plan. A realizacja rozpoczęła się dopiero w kapłaństwie. Będąc w Bolesławcu, na mojej pierwszej parafii, usiadłem z grupą przy kawie w kawiarence parafialnej. I tak ni stąd ni z owąd, powiedziałem, że miałem takie marzenie, żeby pojechać do Hiszpanii i odbyć pielgrzymkę Camino na rowerze. Oni zaczęli pytać, co to jest, opowiedziałem im, wyszukaliśmy loty i siedząc przy tej kawie zabukowaliśmy loty. I gdy loty były zarezerwowane, wybrana trasa, pozostało nam wyruszenie na szlak. To była szybka decyzja.
KK: Czyli duże pragnienie serca połączone ze spontanicznością dało ten efekt.
Ks.D: Myślę, że gdyby nie te osoby, które ze mną siedziały i nie powiedziały „dobra, to jedziemy z tobą”, to możliwe, że dalej bym się gdzieś po cichu zastanawiał. A ten bodziec spowodował, że wyruszyło nas pięciu. I od tej pory, z tą grupą, cały czas tym Camino żyjemy.
KK: Czyli doświadczył ksiądz Camino jako kapłan, tak?
Ks.D: Tak.
KK: Myśli ksiądz, podejrzewa, że bardzo różni się sposób pielgrzymowania jako kapłan, duszpasterz, duchowy towarzysz od pielgrzymowania jako świecki? Czy przeżywa się pielgrzymowanie inaczej?
Ks. D: Myślę, że nie, że to się nie różni, bo każdy z nas ma bardzo bogatą duchowość i każdy z nas ma duchowość, która jest jak choinka, którą upiększamy lub Pan Bóg ją upiększa. Ale też czasami mamy potłuczone bombki na tej choince. I myślę, że niezależnie, czy jest to kapłan, czy osoba świecka, każdy wyrusza na Camino z czymś. Jedni mają pielgrzymkę dziękczynną, czy z jakąś intencją. Inni po prostu szukają czegoś, sami nie wiedzą czego, ale rzeczywiście potrafią odnaleźć to na Camino. Więc tutaj bym nie rozróżniał. Natomiast zauważyłbym, że świeckim pielgrzymując z księdzem jest trochę łatwiej.
KK: Dlaczego?
Ks. D: Nie chodzi o to, że coś im będzie dźwigał czy nosił. Ale w kontekście Eucharystii. Rozmawiałem z osobami, które były na Camino, bo gdy się wyruszy pierwszy raz, to nagle się okazuje, że ta osoba była na Camino, tamta… pełno ludzi, którzy już byli. I zaczynacie tym razem żyć, rozmawiać o tym. I kiedyś właśnie rozmawiałem o tym, że o Eucharystię musieli oni zawalczyć. Nie zawsze jest tak, że przychodzi się na miejsce noclegowe i tam będzie kościół. Jeśli się wcześniej tego nie ogarnie, to może okazać się, że dzień minie, a okazji do uczestnictwa w Eucharystii nie będzie. Więc rzeczywiście, trzeba o nią powalczyć. Ale nie jest to tak, że jest to trudne. Bo my jak byliśmy na Camino, to w większości dołączaliśmy się do Mszy świętej hiszpańskiej czy portugalskiej. To zależy, który szlak robiliśmy. Ale były też momenty, że odprawialiśmy sami, bo „zestaw małego księcia” mieliśmy ze sobą. I te Msze nasze, po polsku, najbardziej nam zapadły w pamięć. I ta grupa, która ze mną pielgrzymowała, i te osoby, z którymi rozmawiałem o Camino, to mówią, że to wartość dodana dla grupy pielgrzymów. Mam dwa takie fajne wątki o Mszy świętej, poruszamy je teraz?
KK: Okej, czemu nie.
Ks.D: Jak już poruszamy temat Mszy, które same odprawialiśmy, to jest to mocno związane ze Skautami Europy. My dwa razy robiliśmy Camino, zawsze na rowerach. I zawsze było tak, że trzymamy się jak najbardziej szlaku pieszego. Nie robimy alternatyw rowerowych. Jeśli trzeba rowery prowadzić, to je prowadzimy. W Portugalii, trzymaliśmy się szlaku pieszego. Zaczęło się niepozornie, później trzeba było zejść z rowerów i je podprowadzić. Później był fajny, stromy zjazd, więc to była przygoda. Później przejście przez rzeczkę, w której kamienie były poukładane w wodzie w kształcie strzałki. Było tak przepięknie! Zielono, spokój dookoła. Nikogo też wtedy tam nie było. Wjechaliśmy pod górę, a już wtedy szukaliśmy miejsca, gdzie można odprawić Mszę świętą, a to była niedziela. I chłopaki mówią, żebyśmy się zatrzymali i faktycznie, było tam nawet miejsce i kamień, który wyglądał jak ołtarz. Zauważyliśmy jakiś ludzi, chcieliśmy ich zawołać, a ja spostrzegłem, że to Skauci Europy. I to chyba ci sami skauci, których widzieliśmy na przeprawie promowej. I rzeczywiście w tym miejscu, w tym lesie, był jeden domek, koło którego był rozbity obóz wilczkowy. To byli skauci portugalscy. To było miejsce, gdzie zawsze przyjeżdżają na wilczkowy obóz, bo jest budynek, jest zabezpieczenie i właściciele tej posiadłości przeżywają swoją duchowość bardzo mocno ze Skautami Europy. Postanowili wybudować kaplicę na dworze. Był ołtarz kamienny, miejsce przewodniczenia i cała przestrzeń liturgiczna była zachowana bardzo mocno. Zapytaliśmy, czy możemy odprawić Mszę świętą i czy chcą się do nas dołączyć. Oni już tego dnia byli na Mszy, ale nam oczywiście pozwolili. I z Mszy świętych, nie chcę użyć słowa „spontanicznych”, ale tych, dla których miejsce wyznacza nam Pan Bóg, ta mi zapadła w pamięć najbardziej. Później też porozmawialiśmy ze skautami o ich obozie.
Reszta Mszy świętych wyglądała tak, że odprawialiśmy je z Portugalczykami albo Hiszpanami i najczęściej księża prosili, żeby dołączyć się do koncelebry i wstawkę, którą mówi ksiądz koncelebrans po polsku. Czasami było tak, że przewodniczył ksiądz z Hiszpanii, a obok mnie był jeszcze Anglik, wtedy Msza święta była w trzech językach odprawiana. Więc to też taki wyraźny akcent Camino.
KK: Czyli był ksiądz łącznie na dwóch trasach, dwóch pielgrzymkach, obu rowerowych. Leży przede mną paszport pielgrzyma. W takim razie, któraś z tras najbardziej utkwiła księdzu w pamięci? Jakie one w ogóle były, którędy jechaliście? Którą uznaje ksiądz za najlepszą i może chciałby do niej wrócić?
Ks. D: Pierwsze Camino, i z niego właśnie mam paszport, to był szlak Santandera do Santiago de Compostella i to był szlak tzw. Camino Del Norte, czyli szlak północny, wybrzeżem. Bardzo piękny pod względem krajobrazu, charakterystyczny. My go robiliśmy w maju, więc było zimno. Myśleliśmy, że będzie upalnie, ale jednak było chłodno. Chyba zawsze jak się robi coś pierwszy raz, to się do tego często wraca albo jest takim odnośnikiem dla tej przestrzeni. Ten szlak przeżywałem nie wiedząc, co mnie czeka, jak się przygotować. Duchowo to może wiedziałem, bo odnosiłem się do pielgrzymowania pieszego, ale technicznie nie. Dużo rozmawiałem z Jędrkiem. Pozdrawiam Jędrka – wędrownika! I on mi opowiadał o tym szlaku Camino Del Norte. To był szlak, który dał nam wiele zaskoczenia, ale też wiele przyjemności. Różni się tym, że inaczej wygląda szlak na północy, przy samym wybrzeżu, a później, jak odbija się w głąb kontynentu, to zmienia swoją charakterystykę. W pobliżu tego szlaku biegnie chyba najpiękniejszy szlak – Camino Primitivo. Jeszcze go nie robiłem, ale słyszałem, że jest to najpiękniejszy szlak, który też mocno wyciska duchowo. Tylko, że jest trudny na rowery, ale nie znaczy to, że nie do przejechania. Zostawiam sobie jeszcze ten szlak. A drugi, który robiliśmy, to szlak portugalski. Zaczęliśmy w Lizbonie, przez Fatimę. Zaplanowaliśmy odbić trochę od szlaku szlaku Camino i jedziemy do Fatimy. I stamtąd już bezpośrednio do Santiago. To jest ciekawe, bo można pielgrzymować odwrotnie – z Santiago do Fatimy. I wtedy strzałki są niebieskie. Szlak nazywa się chyba Camino-Fatima. I na tych słupkach, które wyznaczają kilometraż i strzałkę do Santiago, to z drugiej strony są strzałki niebieskie. My pielgrzymowaliśmy do Santiago, trochę wybrzeżem, trochę środkiem kontynentu. Szlak piękny, ale gdy wjechaliśmy do Galicji, im bliżej Hiszpanii, tym bardziej ten szlak był taki mój. Bardziej „caminowy”. Kiedy byliśmy w Portugalii i trochę odbiliśmy, byliśmy na wybrzeżu, to ten szlak był bardziej komercyjny. A później, jak już wjechaliśmy do Hiszpanii, to tam trzymaliśmy się szlaku z żółtą strzałką i rozpoczął się sposób pielgrzymowania, który był nam już znany, porównywalny do Camino del Norte. I ta druga przygoda duchowa była troszkę dłuższa, bo przeciągnęliśmy ją nie tylko do Santiago, ale też do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Założenie było takie, że jedziemy do św. Jakuba, a jak nam czas pozwoli to wsiadamy na rowery i jedziemy do Finisterry. Jak nam nie pozwoli, to ewentualnie autobusem w obie lub jedną stronę. I ogólnie, gdybym miał wracać na Camino, to raczej nie powtórzyłbym żadnego z dwóch odbytych szlaków. Jedynie bym wrócił do tego do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Dlaczego bym nie wracał? Nie dlatego, że mi się nie podobały czy były trudne. Ale dlatego, że jest tak dużo tych szlaków pielgrzymich i każdy coś innego pokazuje, a nasza duchowość potrzebuje też różnej drogi.
KK: No właśnie, czyli warto czerpać z tych różnych dróg. Pielgrzymka do Santiago de Compostela to na pewno wielkie przeżycie duchowe, ale też na pewno dobra przygoda. Czy mógłby ksiądz podzielić się jakimś osobistym doświadczeniem duchowym i jakimś bardziej przygodowym, które ksiądz zapamiętał?
Ks. D: Pod takim względem się nie przygotowałem, więc muszę chwilę pomyśleć. Przygodowe… (dłuższa cisza) Dobra, do tego wrócimy.
KK: Nie ma problemu. Opowiedział nam ksiądz o swoim doświadczeniu, więc może teraz kilka rad. Skauci w tym roku będą mieć ten wyjazd przygotowany, nad tym czuwa specjalna ekipa. Nie muszą się na przykład martwić o miejsca noclegu itd. Ale na pewno są inne sprawy, o które będą musieli zadbać. To może ma ksiądz jakieś podpowiedzi o nietypowym sprzęcie, który może im się przydać w trakcie pielgrzymki. Albo czego na pewno ze sobą nie zabierać i dlaczego nie wieszaków, suszarki, żelazka?
Ks. D: To wszystko zależy, jak się Camino odbywa. I tak jak znam skautów, to pewnie założenie jest takie, że będą sami gotować. My na przykład, pierwsze co zrobiliśmy, to wyrzuciliśmy menażki. (śmiech) Zabraliśmy je ze sobą na pierwsze Camino i ani razu ich nie użyliśmy, bo mieliśmy inny charakter pielgrzymowania. Ja jechałem z dorosłymi ludźmi, to byli ojcowie rodzin, więc założenie było takie, że jemy, gdzie popadnie i jak popadnie i czasami… o właśnie, i to bym dodał do przygody caminowej.
KK: Czyli bułka z kiełbasą albo frutti di mare!
Ks. D: Ogólnie bym powiedział, że przygodą było jedzenie.
KK: To jest bardzo dobra przygoda!
Ks. D: Przygodą było jedzenie. Często do tych wspomnień wracamy. Były takie momenty, że jedliśmy na krawężniku, czy na parapecie i rzeczywiście po prostu bułka, oliwki. I to było na porządku dziennym i nawet jak jedliśmy na białym obrusie w restauracji, to najpierw wciągaliśmy bagietkę i oliwki. No i papryczki Padron! Jak ktoś nie spróbuje paparyczek Padron na Camino, to Camino jest niezaliczone! (śmiech) Ja bym nie wystawiał Credencialu w Santiago, jeśli ktoś ich nie spróbował. Są rewelacyjne! To tyle z przygody. Czego jeszcze nie zabierać… im mniej, tym lepiej! Kiedyś, gdy przed wyruszeniem rozmawiałem z księdzem, też skautowym – księdzem Piotrem Marciniakiem, pozdrawiamy serdecznie! To on mi powiedział, że plecak powinien ważyć maksymalnie 10% wagi, tego, który go niesie. Nie zawsze da się radę to zrobić, zwłaszcza trudniej mają kobiety. Ale rzeczywiście im mniej tym lepiej. Na miejscach noclegowych można prać. Często praliśmy swoje rzeczy co dwa dni. Na początku zabraliśmy tego więcej, ale na drugim Camino już praliśmy co dwa dni. Pralki są automatyczne, odblokowuje się je po wrzuceniu monety. Można prać też ręcznie oczywiście. Ważne jest to, żeby brać ze sobą koszulki oddychające, szybkoschnące. Czego nie brać? Baterii słonecznych! Na pierwsze Camino zabraliśmy panel solarny, bo gdzieś tam wyczytałem, że się go niesie, żeby się telefon doładował, ale to bez sensu. To jest ciężkie i się nie sprawdza. Zabrałbym za to na pewno powerbanka. Na noclegu naładować telefon i powerbank i wystarczy. Z kwestii duchowych, w których warto się przygotować, to zabrać fizyczny różaniec, notatnik, czy w kartce, czy w telefonie. Trzeba się zastanowić nad kwestią poradników, przewodników lub gramatury Pisma Świętego. To każdy musi ocenić indywidualnie. Czy ma małe PŚ i weźmie ze sobą, czy będzie korzystał z PŚ w telefonie. I tak telefon niesie. Oczywiście podstawą są wygodne buty, zależne od indywidualnych preferencji. Warto też mądrze spakować kosmetyczkę. Dużo rzeczy można też kupić na miejscu.
KK: Albo wyrzucić do kosza lub zostawić w schronisku.
Ks. D: Tak, w albegrach ludzie zostawiają rzeczy w specjalnych koszach. Jedni może coś wezmą i wykorzystają. Podpowiedziałbym też, żeby zacząć się pakować na Camino dużo wcześniej. Patrzeć na to i im dłużej będziecie się pakować, tym z większej ilości rzeczy zrezygnujecie. To też jest pomocne. Można też zrobić sobie próbę. Np. zapakować rzeczy na Camino i pójść w góry.
KK: Okej, powiedział ksiądz o sprzęcie, a jeśli chodzi o nastawienie duchowe, czy coś poleciłby ksiądz skautom? Czego powinni oczekiwać? Nawrócenia, duchowych uniesień, strzału anioła prosto w twarz i serce, a może nie powinni się w ogóle nastawiać i dać się prowadzić Duchowi Świętemu?
Ks. D: Na pewno nie nastawiać się, że spektakularne rzeczy będą się dziać w Santiago. Bo celem Camino nie jest Santiago. Celem Camino jest Droga. Na Camino pielgrzymi się pozdrawiają „Buen Camino!”, czyli „Dobrej Drogi!”. To trzeba to odczytać: dobrej drogi do zbawienia. Nie nastawiałbym się na to, że coś się odmieni, wydarzy itd. No bo jak się nie wydarzy, to będzie rozczarowanie. Nie oczekiwałbym niczego od Camino, tylko iść w otwartości na drogę. Jeśli ma się coś zadziać, to na pewno się zadzieje w drodze. Warto wyznaczyć sobie intencję, w której się idzie, pomyśleć, po co się w ogóle idzie na Camino. Nie bać się odpowiedzi niezwiązanych z duchowością. Na przykład, że idzie się dla przygody, dla wczasów, fajnego spędzenia czasu, ale nie zamyka się ducha, to Pan Bóg i tak swoje zrobi. Ale myślę, żeby nie nastawiać się na zbyt duże rzeczy. Droga zrobi swoje.
KK: Zanim przejdę do ostatniego pytania, to zapytam, czy może może przypomniało się coś księdzu w kontekście przygody?
Ks. D: Na pewno jeśli skauci mają przygotowane noclegi, to to jest komfortowe. I pewnie będą szli w jakiś grupach. Z doświadczenia mojego Camino to wiem, że droga weryfikuje. I przy naszym Camino trzeba było się nastawić na to, że grupa będzie musiała się rozdzielić. Że ktoś będzie pielgrzymował sam w danym momencie. I my tak mieliśmy już na pierwszym Camino, pierwszego dnia. Jednemu naszemu bratu pielgrzymkowemu odnowiła się kontuzja i musiał przejechać jakiś odcinek do przodu pociągiem i później swoim tempem dalej jechać, a my do niego dojechaliśmy rowerami. Mieliśmy też tak, że mieliśmy dużo modlitw naszych indywidualnych, prywatnych. Na przykład modlitwę różańcową mieliśmy zawsze pod górę. Takie było nasze założenie – jak będzie pod górę, to modlimy różaniec. Nie jeden. Po prostu, jak będzie pod górę to modlimy różaniec. I czasami wyszło ich kilka, a na Camino zawsze jest pod górę. Zawsze zatrzymywaliśmy się wspólnie na Koronkę i na medytację Słowa Bożego w okolicach Eucharystii… no i zgubiłem pytanie.
KK: Przygoda.
Ks. D: Okej, to jeszcze pamiętam coś. Ja byłem tak zwanym „od trasy”, od wyznaczenia trasy i jak ją analizowaliśmy to mówiłem np. „albo jedziemy tędy i będzie mniej stromo, ale dłużej, albo jedziemy tamtędy i będzie krócej, ale bardziej stromo”. I chłopaki musieli zdecydować. Druga z takich rzeczy, to zawsze było tak, że zawsze po kawie było pod górę, a jak było rozdroże w prawo, w lewo, to było wiadomo, że mamy jechać tam, gdzie jest pod górę. I przestałem sprawdzać mapę, a zawsze wskakiwaliśmy na naszą trasę. Aaaa! A jeszcze z przygód, to w zeszłym roku odbyliśmy szlak Camino „festynowy”. Byliśmy w czerwcu, było wtedy święto św. Piotra i św. Pawła i akurat było tak, że w okolicy były trzy parafie, gdzie były obchodzone odpusty. I to były trzy noclegi, trzy weekendy. Jeden odpust był na wybrzeżu, na drugim troszkę wchodziliśmy w głąb kontynentu, a trzeci już był na kontynencie. I te festyny parafialne zapadły nam mocno w pamięć. Jeden z nich był przygotowany przez Skautów Europy, to było bardzo ciekawe, jak byli zaangażowani w życie parafialne i to było akcentem przygodowym. A przypomniał mi się też duchowy akcent, w kontekście tego, na co się nastawiać, a na co nie. Pamiętam, jak patrzyliśmy na trasę i od samego rana myśleliśmy o tym, gdzie odprawimy Mszę św. I planowaliśmy, że zrobimy polową. Na mapie była taka fajna prosta droga, to gdzieś tam będzie jakiś las, zagajnik, zajazd. To tam gdzieś się zatrzymamy i odprawimy Mszę św. Wjechaliśmy na tę drogę. Rzeczywiście była prosta, nawet asfaltowa na początku, fajnie się jechało. Później zamieniła się w szutrową. Potem las, który był przez pierwsze 1,5 km się skończył i była totalna pustynia i wiatr w oczy. I rzeczywiście, nastawiłem się, że będzie pięknie, że tam odprawimy Mszę św, a ja wtedy przeżyłem taką pustynię duchową. Miałem ją wokół siebie i taką walkę wewnętrzną. I tam wtedy miałem najwięcej takich rozkmin duchowych, wyobraziłem sobie też Chrystusa na pustyni, który tam był i walczył ze słabościami bycia w samotności. I my też byliśmy tam we trójkę, ale każdy był sam. Nikomu się nie chciało gadać, każdy jechał swoim tempem, każdy był sam i tam tak mocno dotykałem swojego wnętrza, swojej duchowości, swojego kapłaństwa. Każda pustynia i posucha duchowa się kiedyś kończą i zaczyna się wodopój, więc trzeba ją przejechać.
KK: I też towarzyszy nam pragnienie czegoś konkretnego, może nie zdajemy sobie sprawy czego. Ale Duch Święty działa. Czyli nie bać się pustyni. Pozwolić sobie na nią wejść, jeśli się przydarzy na Camino?
Ks. D: Tak. Ale na pustyni nie można się zatrzymać. Pustynia wymaga przejścia i pragnienia Pana Boga. A fizycznie pragnienia wody i rzeczywiście ono wykrzesa z nas jakąś siłę, ale odnosząc to do duchowości, to przechodzenie przez pustynie musi być związane z pragnieniem Pana Boga. I wtedy rzeczywiście ta droga, choćby nie wiem jak długa, jest do przejechania. My się na pustyni zatrzymywaliśmy. Ja się zatrzymałem, położyłem rower i myślałem, że nie dam rady. A chłopaki byli jakiś kilometr przede mną. Ale nie chciałem do nich dzwonić (nie było i tak zasięgu), więc wsiadłem na rower i jechałem dalej. Tak samo odnoszę to do życia duchowego. Można się zatrzymać na pustyni kryzysu i po prostu będziesz suchy, a życie z ciebie wypłynie. Może nawet i dalej człowiek gdzieś się posuwa, ale może się też zgubić. Więc pragnienie Boga powoduje, że człowiek wstaje i idzie dalej na pustyni. I w końcu wyjdzie do pięknych momentów. Wtedy zaczęły się właśnie festyny!
KK: Haha! Super, dzięki wielkie. To tak jak zapowiadałam, teraz ostatnie pytanie. Być może wśród czytelników Przestrzeni są osoby, które zapiszą się na Camino na ostatnią chwilę lub tym razem nie pojadą, ale nie wykluczają tego w ogóle. Jak by ksiądz przekonał nieprzekonanych?
Ks. D: Przekonać nieprzekonanych… Myślę o tym, jak ja przekonałem ludzi, że oni ze mną pojechali. Hmm… musiałbym wiedzieć, czy mam osobę nieprzekonaną duchowo czy fizycznie. Jeśli fizycznie, to… widoki Camino cię poniosą! Poniosą tak, że zapomnisz o tym, że masz do przejścia 20 km, że masz plecak, który waży 7 kg. O tym w ogóle nie będziesz myśleć. Po prostu pielgrzymowanie po szklaku Camino, spotkanie ludzi, którzy się do ciebie uśmiechają, którzy też mają jakiś bagaż swojego doświadczenia, swojej przygody, to sprawi, że na Camino będziesz chciał wrócić. Jeśli chodzi o kwestię duchową, to tutaj bym bardziej powiedział, że jeśli się zastanawiasz pod względem duchowym, to tym bardziej dla ciebie Camino jest odpowiedzią. Wyjście z danego swojego punktu, wstanie z kanapy, jak mówił papież Franciszek, zawsze będzie tym elementem, że znajdziesz tam odpowiedź duchową. I czy to będzie Camino z Polski, niemieckie, francuskie, hiszpańskie… Zawsze znajdziesz odpowiedź. Na pewno piękne jest, jeśli się pielgrzymuje małą grupą i to może być świetną sprawą dla skautów. Nawet jeśli ktoś się boi, to da sobie radę, nawet gdy wyrusza pierwszy raz. I gwarantuję, że te osoby, które pojadą w tym roku, wrócą do domu i sprawdzą od razu, co „wycaminować” w następnych latach. Później tych szlaków będzie bardzo dużo. Droga będzie wtedy pociągać. Z takich wspomnień jeszcze duchowych, to jest taki moment, że szlak św. Jakuba kończył się taki sposób, że się przychodziło do św. Jakuba, wchodziło się po schodkach do góry, bo nad ołtarzem jest figura św. Jakuba i jest tzw. „przytulas z Jakubem”. Że się podchodzi do tyłu św. Jakuba i się go przytula. Myślę, że osoby, które są w sobie zakochane, nieraz doświadczyły takiego objęcia, poczucia bezpieczeństwa. I to jest tak, że gdy obejmujesz tak św. Jakuba (oczywiście to są akcenty zewnętrzne, ale akcenty zewnętrzne do wspomożenia ducha są nam bardzo potrzebne), to czuje się to objęcie. Takie „św. Jakubie, pewne rzeczy musimy ponieść razem”. Takie wspomnienia bardzo często nam się zradzają, bo mamy takie swoje piątki caminowe. Od momentu, gdy wyszliśmy na Camino z tą ekipą, to oglądamy filmik z Camino i zazwyczaj coś tam jeszcze wspominamy i opowiadamy albo planujemy nową drogę.
KK: To pozostaje mi życzyć „Buen Camino!”.
Ks.D: Buen Camino!
KK: I bardzo dziękuję za rozmowę. Z księdzem Dawidem Kosteckim, w Bolesławcu, rozmawiała Kasia Kaczmar HR.
Ks.D: Pozdrawiam wszystkich skautów, którzy wyruszą na Camino w tym roku. Nie bójcie się, wyruszcie z uśmiechem, z otwartą duszą, otwartym sercem, a będą się dziać rzeczy wielkie. Buen Camino!
PS.
KK: Może ksiądz powiedzieć, dlaczego go ciągnie na Camino.
Ks.D: Haha! Dlatego, że żyjemy w świecie jakim żyjemy. Bardzo szybkim, który daje nam mnóstwo informacji. I patrząc też ze struktury kościoła i struktury duchowieństwa, to nie żebym się żalił, ale każdy wie, że nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie jest pięknie. No i na Camino mnie ciągnie, żeby uspokoić tego ducha. Złapać oddech duchowy. Bo rzeczywiście na Camino mam dużo czasu dla Pana Boga. Mogę z Nim poprzebywać, przemyśleć i ładować te baterie. I też na pielgrzymkę do Częstochowy pielgrzymuję jako organizator, a na Camino jestem uczestnikiem, więc to jest całkiem inny poziom pielgrzymowania. I jeszcze mi się przypomniało coś w kontekście tego, co zabrać na Camino. Niektórzy się szykują tak, że gdzieś tę muszelkę szykują wcześniej, żeby znalazła się na plecaku. Muszla św. Jakuba. Ale ją też możecie nabyć w pierwszych dniach, będąc na szlaku. Warto. Niech się znajdzie na plecaku, bo jest to symbol, że dana osoba jest pielgrzymem. I paszport pielgrzyma. Lepiej zaopatrzyć się w niego wcześniej. I nie żebym robił jakąś reklamę, bo nic od nich nie mam, ale Katedra w Lęborku wydaje te paszporty, jako certyfikowany paszport polski. I jest to przygoda, żeby te pieczątki zbierać. A my też w tamtym roku na pieszej pielgrzymce do Częstochowy rozdawaliśmy muszle świętego Jakuba proboszczom, którzy nas gościli. Jedna osoba, która była na Camino, powiedziała mi, że jeśli się komuś daje muszlę, to zobowiązuje się tę osobę, żeby wyruszyła na Camino. I okazało się to któregoś dnia. I gdy dawałem tę muszlę na ręce proboszcza to mówiłem, że też całą parafię zobowiązuję, żeby wyruszyć na Camino. Muszla jest tym symbolem pielgrzymowania, więc Kasiu – na Twoje ręce daję też muszlę św. Camino, abyś ty i wszyscy skauci, którzy nas czytają i słuchają, mieli owocny czas pielgrzymowania. Buen Camino!
KK: Bardzo dziękuję! Buen Camino!
PS. 2
KK: Jedziemy na dworzec, ks. Dawid odwozi mnie na pociąg do Wrocławia i przypomniała mu się historia.
Ks.D: Tak, z takich przygód, które gdzieś tam nazwaliśmy przygodami jedzeniowymi to pamiętam jak strasznie padało, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i szukaliśmy noclegu. Pojechaliśmy na Mszę św. Ksiądz nas wpuścił, żebyśmy odprawili. Powiedział też, że ma taką parafialną albergę, ale ona jest nieużywana i będzie gotowa niedługo. Jak przyjechaliśmy, to wszystko było brudne, pleśnią porośnięte i stwierdziliśmy, że ciężko będzie tam nocować. Kościelny, który nas zawiózł, zlitował się nad nami i zabrał nas do swojego mieszkania i tam nas przenocował. Ale chcieliśmy coś zjeść, więc poszliśmy do restauracji. No i chcieliśmy zupę, żeby się zagrzać. Wzięliśmy zupę rybną. Cena wskazywała na porcję – talerz zupy. Ale nie mogliśmy się z panią dogadać, bo oczywiście po hiszpańsku nikt z nas nie mówił. I ona była bardzo zdziwiona, że bierzemy aż 4 porcje zupy rybnej. No, ale nam przyniosła i okazało się, że to były cztery wazy tej zupy. W ogóle bardzo często Hiszpanie dziwili się – na pewno tyle zjecie? Na pewno tyle dacie radę? My też się bardzo zdziwiliśmy tymi czterema wazami.
KK: Zjedliście?
Ks. D: Zjedliśmy. I drugie danie, które zamówiliśmy, też zjedliśmy.
KK: Jest takie powiedzenie wśród skautów „Harcerz Rzeczpospolitej, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic”. Więc pielgrzym na Camino, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic.
Ks. D: Często odwoływałem się też do innego powiedzenia, które mi się kojarzy ze skautami, czyli „dzisiaj jesteśmy najedzeni pod korek”. A jeszcze z kwestii duchowych, to była bardzo duża otwartość Hiszpanów na pomoc w załatwieniu Mszy św. W sensie takim, żeby ta Msza była odprawiona w takich godnych warunkach. Pamiętam kaplicę, którą zajmowali się Hiszpanie. Stanęli prawie na głowie, żeby ściągnąć księdza i zapytać go, czy możemy odprawić Mszę św. I bardzo mocno przykładają wagę do wystroju duchowego wewnętrznego i zewnętrznego. Pamiętam, jak jeden ksiądz skończył Mszę i bardzo gdzieś się spieszył, a my chcieliśmy odprawić Mszę i on poświęcił swoje inne obowiązki na to, żebyśmy my mogli przeżyć Eucharystię. I to było piękne. A wiem, jak to jest być czynnym kapłanem w swojej parafii i czasami przełożyć swoje obowiązki dla kogoś, kto Ci tak ni z gruszki, ni z pietruszki przychodzi. Jest to na pewno jakaś ofiara. Więc temu księdzu, za tę ofiarę – Bóg zapłać!
Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.
Jakiś czas temu został opublikowany reportaż „Franciszkańska 3”. Trochę później przeżywaliśmy Święta Paschalne, podczas których Piłat pytał Jezusa o prawdę. Niezależnie od czasu, szef zadaje wędrownikowi składającemu Wymarsz pytanie o chęć pokornego poszukiwania prawdy i dobrowolną służbę jej. Te wszystkie okoliczności stwarzają elegancką okazję do zbadania tematu prawdy.
Ile razy mieliście wrażenie, że wasz rozmówca opowiada straszne głupoty? Mija się ewidentnie z prawdą albo tak rozmywa sprawę (celowo lub nie), że ta traci pierwotny sens. Załóżmy, że temat rozmowy to akurat wasza działka i bez problemu możecie wypunktować koledze błędy, bo wiele godzin spędziliście na zgłębianiu wiedzy z tego obszaru. Inny przykład – z kategorii zabobony/magia – babcia uporczywie prosząca wnuczkę, żeby ta nosiła medalik z Matką Bożą/krzyżyk/szkaplerz/wstaw inne dowolne, bo on będzie pomagał nie grzeszyć czy odpychać pokusy.
Wiedza potoczna i naukowa
Zacznijmy od ogólnego podziału wiedzy, którego dokonał świat nauki. Wiedza potoczna, inaczej określana jako zdroworozsądkowa, jest subiektywna, wynika z doświadczenia poszczególnych osób lub ich przekonań i domysłów, często zawiera wewnętrzne sprzeczności. Nie jest wolna od emocji, ocen. Przykładowo osoba X jest przekonana, że wystąpienie sztormu warunkuje pojawienie się trzech pięknych cumulusów na niebie [bo akurat jedyny sztorm jaki w życiu przeżyła tak właśnie się rozpoczął], natomiast osoba Y trzy piękne cumulusy traktuje jako zapowiedź kompletnie bezwietrznego dnia. Oba te twierdzenia, wzajemnie się wykluczające, należą do zasobów wiedzy potocznej każdej z wymienionych postaci. Brzmi głupio? Przecież wszyscy tak żyjemy – każdy kieruje się swoją wiedzą potoczną w jakimś zakresie. U jednych twierdzenia w niej zawarte są bardziej racjonalne, u innych mniej, ale śmiem twierdzić, że nie ma ludzi, którzy nie wykorzystują wiedzy potocznej w decyzjach dnia codziennego.
Po drugiej stronie wagi stoi wiedza naukowa. Obiektywna, wewnętrznie spójna, usystematyzowana, sprawdzona, ze swojej natury dążąca do usunięcia wszystkich potencjalnych sprzeczności w jej obrębie. Wiedza naukowa zawiera twierdzenia, które aktualnie uznajemy za prawdziwe – należące do korpusu wiedzy w danym momencie dziejów. Ciekawe jest, że przed Kopernikiem do korpusu wiedzy należało przekonanie o trochę innym kształcie Ziemi niż aktualnie przyjęty. Być może kiedyś twierdzenie o kulistości naszej planety także przestanie należeć do wiedzy naukowej? Taką wiedzę czerpiemy z badań i naukowych dociekań, szukamy jej na uniwersytetach (przynajmniej z założenia), żeby wiedzieć – jak jest naprawdę. Po co? Z umiłowania mądrości, z filozofii [φίλος – „miły, ukochany” i σοφία – „mądrość”].
Wiedza naukowa naszym remedium?
Czy zatem możemy kierować się tylko wiedzą naukową całkowicie zapominając o potocznej? Bo przecież potoczna jest taka zła, a naukowa taka wspaniała. Wszystko, co pochodzi od nauki, przecież jest lepsze. Oczywiście uśmiecham się w tym momencie. W takim podziale nie chodzi o wartościowanie, który z rodzajów jest lepszy i jaką wiedzą należy kierować się w życiu. [Co prawda, w życiu należy kierować się wiedzą jak najbardziej pewną, ale nie bądźmy skrajnymi empirystami – przecież to cała sprawa wiary i układania swojego życia pod Ewangelię, która nie jest do końca weryfikowalna empirycznie. Jednak o tym kiedy indziej.] Powyższy podział służy do opisu rzeczywistości – tak jest i tyle.
Popatrzmy teraz na sprawę badań. Często w sporach czy różnych dyskusjach następuje próba odwołania do badań, bo przecież dostarczają nam one niezbitych dowodów. Ten kto pierwszy przywoła pasujące mu wyniki badań wygrywa. Sam tak robię. Sprawa jednak nie jest taka prosta i oczywista. Słowem kluczowym będzie tutaj wiarygodność. Żeby badania można było uznać za przydatne, muszą być prowadzone według konkretnej metodologii. Na przykładzie socjologii: próba musi być reprezentatywna, kwestionariusz odpowiednio ułożony, obróbka zebranych danych zrobiona rzetelnie i według przyjętych zasad itd. Czy ktoś się zgorszy, gdy napiszę, że nie wszystkie badania są przeprowadzane zgodnie z metodologią? Jasne, badacz mógł się pomylić, ale pozostaje jeszcze duża sfera badań celowo przeprowadzonych wbrew przyjętym zasadom. Może nawet dla porządku nie powinniśmy nazywać takich tworów badaniami… Próba badawcza dobrana w sposób celowy, obejmująca 10 osób o konkretnych cechach. Lub ankieta przeprowadzana na zasadzie formularza Google, wrzuconego na zamkniętą grupę skrajnych tradycjonalistów, feministek albo wolnościowców. Wnioski z takiego badania pewnie brzmiałyby jak: „80% badanych popiera …”. Dodajmy do tego stronniczość naukowca, który szuka, żeby potwierdzić swoje przekonania, a nie po to, żeby znaleźć prawdę. Być może w przypadku chemii, elektrotechniki (i innych nauk tego typu) sprawa jest trochę prostsza – wyobrażam sobie, jak po zmieszaniu dwóch substancji wychodzi trzecia, konkretna, a ktoś, kto się z tym nie zgadza, jawnie nazywa czarne białym [chociaż nie znam się na chemii, to zwykłe moje gdybanie i domysły].
Historia a miłosierdzie
Ci spośród nas, którzy doświadczyli bycia szefem jednostki, pewnie doskonale wiedzą, jak irracjonalne wydają się niektóre decyzje dla postronnego obserwatora. Wzięcie problematycznego wilczka na obóz, przyjęcie na zimowisko spóźnionego harcerza zgłaszającego się dzień przez wyjazdem i inne. Wyobrażam sobie, że historia opisałaby takich szefów jako miękkich, niekonsekwentnych oraz oceniła owoce takich decyzji. Być może problematyczny wilczek faktycznie rozwalał obóz, ale o twoich nadziejach, którymi kierowałeś się zapraszając go na wyjazd, nikt się nie dowie. Jak wiele rzeczy jest zakrytych przed nami. Jak wiele motywów podejmowanych działań pominęły historyczne podręczniki. Dla jasności, to w żaden sposób nie ogranicza możliwości oceniania efektów podjętych decyzji. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że w wielu momentach poznanie motywacji znacząco rozświetla całą sytuację.
Papież
We wstępie był wspomniany reportaż o Janie Pawle II, więc jeszcze wstawka o tej sprawie. To ze wzburzenia po jego obejrzeniu narodził się pomysł na ten artykuł. Nie ulega wątpliwości, że materiał M. Gutowskiego należy określić jako nierzetelny, a i tak będzie to określenie delikatne. Chyba nie ma osoby, która (starając się zachować obiektywizm) określiłaby intencje autora jako wezwanie do poszukiwania prawdy. Oglądając wspomniany film podskórnie czujemy, że bardziej przypomina on jeden z beznadziejnych paradokumentów emitowanych codziennie w telewizji niż sprawozdanie z badań historycznych. Powstała masa analiz i materiałów polemicznych, dlatego zachęcam, żeby chociaż dla sportu/treningu przebrnąć przez kilka z nich. Może to być rodzaj pracy domowej po lekturze tego artykułu. W kontekście tematu przewodniego, bardzo ciekawe jest, że na podstawie takich samych danych różni dziennikarze wyciągają odmienne wnioski. Czyżby to znów subiektywizm i interpretacje stawiane pod tezę? Poszukajcie sami.
Komu ufać?
Można odnieść wrażenie, że najlepiej byłoby wszystko sprawdzać osobiście. Weryfikować każde słowo usłyszane od przyjaciela, sprawdzać badania i pytać naukowców, ale przecież i to przysparzałoby kłopotów, z przyczyn powyżej opisanych. Bo którym badaniom dawać wiarę, a które omijać? [Tutaj zdaję sobie sprawę z systemu recenzowania badań i wszelakich odkryć. Przejaskrawienie użyte zostało celowo.]
Jednak nie o to mi chodziło, żeby zanegować możliwość poznania prawdy, zdobycia rzetelnej wiedzy. Główną myślą, którą chcę tu zawrzeć, jest odrobina sceptycyzmu poznawczego. Zachęta do krytycznego patrzenia zarówno na tezy wypowiadane przez znajomych, nagłówki migających nam artykułów, wypowiedzi z ambon, jak i cytowane w wielu miejscach wnioski z badań. Napisałem ten artykulik dla mnie sprzed X lat. Nie warto absolutyzować wypowiedzi jednej osoby (choćby nie wiadomo jak znaczącym ekspertem była), jednych badań, jednej gazety, jednego źródła. Na koniec warto wspomnieć o Logosie, który porządkuje i odpowiednio kierunkuje nasze życia i jest Prawdą obiektywną. Nie jest to tylko sprawa wiary, ale całej filozofii wynikającej z faktu zmartwychwstania.
Szef Kręgu Wędrowników w Radomiu. Wbrew własnej woli, chyba zostaje coraz większym teoretykiem. Ciekawi go teologia, polskie społeczeństwo, chciałby żeby ciekawiło go kino i literatura. Finalnie studiuje socjologię na UKSW.
Na końcu tekstu znajduje się link do artykułu w formie audio.
Kto z Was słyszał o wymiarze lub przestrzeni, jaką jest Europa? Jak ją realizować w pracy pedagogicznej w swojej jednostce? A w ogóle w jaki sposób wykorzystać ją, żeby użyte przez nas narzędzia działały lepiej? Odpowiedź jest prosta: zrobić zagraniczny obóz drużyny.
Idea
Słyszałem kiedyś taką piękną historię, którą każdy instruktor znać powinien. Nie byłoby wstydem opowiadać ją romantykom, czy wspominać przy herbacie pozytywistom. Oczywiście mowa tutaj o myśli, jaka przyświecała młodym ludziom, którzy zakładali Skautów Europy. Praca nad młodzieżą, praca u podstaw, która poprzez poznawanie piękna przyjaźni i kultury o wspólnych korzeniach, prowadziłaby do pokoju na świecie, tak potrzebnego po II wojnie światowej. Założeniami nowo powstałego w Kolonii ruchu było złączenie nie tylko poprzez przyjaźń, ale również poprzez wspólne wartości, wspólny cel jakim jest zbawienie oraz przez prawidła metody skautowej.
Cel czy wymiar?
Chyba każdy z nas może się zgodzić, że myśl przedstawiona powyżej jest zdecydowanie szczytna i piękna. Dlaczego w takim razie Europa jest wymiarem, a nie celem? Z odpowiedzią może nam przyjść Henri Bouchet, który w swojej książce “Skauting i indywidualność” pisze, że skauting wychowuje do życia w grupie poprzez wychowanie indywidualne. Aby wykształcić osobę dobrze funkcjonującą w społeczeństwie, czy powiedzmy, nawet naszej Europie, musimy najpierw być dobrze osadzeni i ukonstytuowani w nas samych, w naszej wierze, charakterze, czy w jakimkolwiek z innych celów. Wychowanie społeczne staje się wtedy częściowo pochodną naszego wychowania indywidualnego.
Jednak to cały czas nie tłumaczy, jak w takim razie sprawić, by Europa stała się rzeczywiście wymiarem, tak jak jest to nam przedstawiane. Myślę, że z wymiarem europejskim, jeśli chodzi o zastosowanie, jest trochę jak z zastępem czy leśną szkołą wychowania obywatelskiego. Wystarczy zapewnić warunki, w których występuje. Aby mieć zastęp, trzeba zebrać grupę chłopców, jednego z nich zrobić zastępowym, dać im funkcje. Aby LSWO działało, muszą istnieć inne zastępy, a dokładniej ich republika, musi być system rad i system zastępowy. Jeśli chcemy, żeby motory zaczęły działać dużo prężniej i efektywniej w ramach tych miejsc, to musimy włożyć w nie trochę pracy. Europa wymaga z nich pozornie najwięcej. Jest obca i straszna, i nie jesteśmy pewni, czy wyjdzie, zadziała.
Od razu powiem – działa świetnie, a jej zastosowanie to czysta przyjemność.
Jak? Czytajcie dalej.
Realizacja
W swojej karierze w zielonej gałęzi miałem przyjemność być na dwóch obozach międzynarodowych, jednym, organizowanym przez mojego drużynowego, na którym byłem przybocznym oraz drugim, zrobionym przeze mnie. Ten drugi był dla mnie szczególnie ważny jako ostatni obóz z moją ukochaną drużyną. Chciałem, aby ten czas był wyjątkowy, zarówno jeśli chodzi o przygodę, epickość oraz oczywiście pedagogikę.
Na początku roku zgłosiłem do działu spraw zagranicznych zielonego namiestnictwa chęć udziału naszej drużyny w obozie i już jakoś w lutym poznałem telefonicznie drużynowego ze Słowacji, który miał być naszym gospodarzem. Na początku, przestraszony ilością zaufania, jaką muszę go obdarzyć w sprawie przygotowania miejsca obozu, patrzyłem na to całe przedsięwzięcie pełen obaw. Jednak widząc zaradność drużynowego i śledząc zdalnie przygotowania byłem pewien, że jesteśmy w dobrych rękach. Tak naprawdę główną trudnością z naszej strony było oszacowanie i zoptymalizowanie kosztów, szczególnie transportu na miejsce. Jedyną formalnością, jaką musieliśmy spełnić wobec kuratorium, było wypełnienie zgłoszenia i zakup dodatkowego ubezpieczenia. Nie, nie pomyliłem się – żadnej straży pożarnej czy sanepidu.
Efekty
Sam obóz jest tematem na bardzo długą opowieść, którą chciałem Wam tutaj streścić do kilku najważniejszych myśli, dobrych rzeczy, które dzięki temu obozowi zadziałały. Pierwsze i najważniejsze to explo, które po raz pierwszy udało się zrealizować tak, aby rzeczywiście było kontaktem z ludźmi, miało element służby i było nastawione na prawdziwą eksploracje. Sparowane zastępy przeżyły przygodę, która myślę, że zostanie w ich głowach na długo. Explo było przygotowane przez nich, co sprawiło, że rzeczywiście wzięli na siebie odpowiedzialność i wykazali się działaniem, poznali bratnie zastępy i zintegrowali się z nimi. Dobrym aspektem okazała się też wymiana kulturowa, zarówno jeśli chodzi o wspólną historię, ciekawostki językowe, czy wachlarz technik harcerskich. Piękne i pełne energii były wspólne wieczorne ogniska. Ciekawy był też aspekt religijny, ponieważ mieliśmy okazję uczestniczyć w obozowej Mszy grekokatolickiej.
Pięknym elementem tego obozu było też poznawanie się i rozmowy z Kraalem Słowaków. Udaliśmy się też na wspólne mini explo, gdzie odbyliśmy służbę na rzecz potrzebujących z lokalnej parafii, zwiedziliśmy okolicę oraz zjedliśmy obiad w słowackiej knajpie. Porównywaliśmy także nasze spojrzenia na pedagogikę i to, co organizujemy dla swoich chłopaków w ramach obozu. Pomimo trudnej pogody, w tym dwóch ewakuacji, był to obóz po którym cała kadra wróciła wypoczęta. Przez cały wyjazd towarzyszyło nam poczucie, że robimy coś wielkiego, co na długo zostanie w pamięci i tożsamości naszych podopiecznych.
Post scriptum
Oczywiście obóz zagraniczny nie jest jedynym miejscem do realizowania naszej pracy pedagogicznej w wymiarze europejskim. Gry fabularne, poznawanie historii świata, tradycji katolickiej też będą się w to wpisywać. Te elementy większość z Was stosuje w swojej corocznej pracy, realizując swoje cele pedagogiczne. Ja proponuję Wam, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, pójść o krok dalej, wstać z kanapy, wyjść ze swojej strefy komfortu i chociaż raz w swoim stażu jako Drużynowa lub Drużynowy pojechać na dobrze przygotowany obóz zagraniczny.
Obecnie hufcowy w Warszawie i asystent namiestnika harcerzy. Na codzień siedząc w cyferkach i niekończących się liniach kodu ukojenia szukam w filozoficznych rozmyślaniach o pedagogice. Realizuje się artystycznie w fotografii i książkach. W wolnym czasie tworzę historię o smokach i czarodziejach napędzane kawą.