Każdy, kto przeżył w skautingu wiele lat (ja jestem w nim od wilczków), widzi, jak bardzo przesiąkł jego metodą. Wychodzimy z przestrzeni lasu w przestrzeń codzienności i dorosłości i okazuje się, że nie musimy zakładać munduru, żeby być skautami. W tym tekście chciałam opowiedzieć, jak system rad mnie ukształtował i przeniknął do mojej codzienności.
System rad najczęściej kojarzy nam się z zasiadaniem w kręgu i robieniem podsumowania. I słusznie. Jednak poruszając temat systemu rad w codzienności, nie chcę mówić o tym, jak robić dobre podsumowanie – po wielu latach każdy wie, jak się za to zabrać. Ja sama często robię rady na wyjazdach ze znajomymi nawet nie z harcerstwa. Pozwala to nam zredukować napięcia, wyjaśnić oczekiwania, a także po prostu radośnie poprzeżywać to, co się wydarzyło. W tym artykule chcę zastanowić się nad tym, jak istota systemu rad pozwala nam przeżywać codzienność i tworzyć dobre relacje.
Mój głos jest ważny
Wrócę na chwilę do „pięknych” czasów liceum. Na korytarzu było mnóstwo ludzi, panował hałas, trwała zwykła, nudna przerwa po skończonej lekcji angielskiego. Podeszła do mnie koleżanka i zagadnęła: „Hej, jak nie wiesz, to nie pytaj”. Po czym odeszła. Uśmiechnęłam się w duchu. Podczas minionej lekcji zapytałam o znaczenie jednego słowa. Nasz nauczyciel – niski pan z charakterystycznym wąsem – nie miał w zwyczaju w prosty sposób odpowiadać na takie pytania. Wolał nam pokazać, rysować symboliczne obrazki, tak byśmy sami doszli do tego, co dane słowo może znaczyć. Tak było i tym razem, więc na moje pytanie straciliśmy znaczną część lekcji. Choć oczywiście przy odgadywaniu znaczenia śmiechu było co niemiara. Czy rzeczywiście nie powinnam pytać? Powinnam siedzieć cicho, by nie wyjść na głupią? Uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że przecież po to chodzę do szkoły, żeby zadawać pytania i się uczyć. Wielu jest takich, co nie mają odwagi zapytać i potem sami muszą szukać odpowiedzi. Myślę, że taka postawa jest dość znana i widoczna na każdym etapie edukacji: „Nie wiesz, to się nie odzywaj”. Brzmi głupio, a bardzo często jednak tak się dzieje. Ludzie boją się odezwać publicznie, bo nie wiedzą, czy to, co powiedzą będzie wartościowe, śmieszne, mądre. Boją się oceny.
Pierwsze rady, w jakich uczestniczyłam, to były rady wilczkowe – jako szóstkowa chodziłam na Radę Akeli. Miałam dziesięć lat, a przekazywałam informacje o mojej szóstce dużo starszej, ważnej dla mnie osobie. Wszystkie te informacje, z perspektywy dorosłego, nie były kluczowe, problemy wydawały się nieistotne. Jednak, choć byłam dzieckiem, ktoś mnie słuchał, dopytywał, moje zdanie było brane pod uwagę. Czy to mnie ukształtowało? Pewnie było wiele czynników, ale mimo upływu lat pamiętam te rady, pamiętam gdzie były, pamiętam gdzie siedziałam. Idąc dalej w harcerskim rozwoju, nadal widziałam, i do tej pory widzę, że zabierany przeze mnie głos ma znaczenie. Bynajmniej nie dlatego, że mówię mądre, istotne rzeczy, które zmieniają świat, ale dlatego, że tworzę pewną wspólnotę myśli, decyzji, potrafię pokazać inną perspektywę.
Jeden ksiądz kiedyś opowiadał, że siedział w konfesjonale na mszy i przysłuchiwał się kazaniu, które akurat trwało. Im dłużej słuchał, tym bardziej myślał: „Boże, jak można mówić takie głupoty?” i już układał sobie w głowie, co powie temu księdzu po mszy. Po chwili do konfesjonału przychodzi mężczyzna i mówi, że przychodzi do spowiedzi pierwszy raz od trzydziestu lat.
– Co takiego zachęciło Pana do przyjścia właśnie teraz? – spytał ksiądz.
– To kazanie – odpowiedział mężczyzna.
Nigdy nie wiesz, co kogo poruszy. Może akurat twoje słowo otworzy komuś jakieś ważne drzwi albo przynajmniej pociągnie jakąś jego myśl, która mu w czymś pomoże?
System rad w codziennym życiu to świadomość tego, że to, co mówisz jest ważne. Boisz się oceny innych, że powiesz jakąś głupotę? Każdy mówi głupoty, każdy się myli. Trzeba czasem popełnić milion błędów, żeby się nauczyć. Zacznij mówić, a zobaczysz, że z czasem będziesz mógł stanąć przed tłumem ludzi na wielkiej konferencji i wygłosić wspaniały wykład. Wszystko to zacznie się od zadania pierwszego pytania.
Konstruktywna krytyka
Skoro już uświadomiliśmy sobie, że warto zabierać głos i że to, co mówię jest ważne, warto teraz zadać pytanie: „Co takiego mówić?”. Gdy byłam na obozie jako młoda przewodniczka, miałyśmy problem z jednym zastępem, który się bardzo nie dogadywał. Dziewczyny ciągle się kłóciły, nie słuchały zastępowej, większość aktywności leżała. W połowie obozu przyszła zastępowa i ogłosiła: „Zrobiłyśmy szczerą radę” [czyt. wywaliłyśmy wszystkie brudy z całego roku, każda którejś coś zarzuciła, wszystkie się popłakały, ale atmosfera się oczyściła – przyp. aut.]. Rozbawiło mnie zastosowanie w tym przypadku terminu „szczera rada” – tak jakby każda rada nie miała być z założenia szczera. Standardowy ludzki problem: mamy konflikt, bo jesteśmy nieszczerzy, mamy konflikt, bo jesteśmy szczerzy. Wiadomo, że trzeba mówić prawdę z miłością, jednak tego uczymy się całe życie. Czy rady jakoś w tym pomagają?
Dobre rady w swojej naturalności uczą nas asertywności i dobrej komunikacji. Po pierwsze ważna jest częstotliwość – rady są obecne codziennie na wędrówkach/obozach. Gdyby tak nie było, pewnie pod koniec skończylibyśmy na „szczerej radzie”, gdzie zmęczenie i problemy z całego wyjazdu skumulowałyby się w jeden wielki potok żalu. Częstotliwość rad uczy nas radzenia sobie z problemami na bieżąco – rozmawiajmy, to oczyszcza atmosferę. Kolejną sprawą są tzw. „plusy, minusy” na radzie. Dobra rada nie polega tylko na wymienieniu tego, co było fajne i tego, co mi się nie podobało (czyli wszystko mi się podobało, nie podobało mi się, że padało), ale uczy nas krytycznego spojrzenia i tworzenia rozwiązań. Jeśli komuś nie podobała się trasa, okej, możemy się zastanowić nad zmianami; kogoś irytowało czyjeś zachowanie, okej, możemy nad tym popracować. A czy na co dzień potrafimy przejść z fazy narzekania do fazy działania? Rada nie tylko pomaga rozładować napięcia i jest czasem „wyżalanek”, ale jest także czasem podejmowania działań, pracy nad sobą i tworzenia kompromisów.
Ważniejszy jest drugi człowiek
Przy robieniu dyplomu licencjackiego, którym była pracochłonna rzeźba, pomagał mi mój profesor. Spędzając dużo czasu w pracowni, sporo rozmawialiśmy. Pewnego dnia zaczęłam temat patriotyzmu, bo akurat mnie on zaciekawił. Profesor się ożywił, bo też miał dużo przemyśleń. Zaczął mówić, jednak po kilku zdaniach się zatrzymał i powiedział: „A właściwie to ciekawsze jest to, co Pani ma do powiedzenia”.
Często podczas rozmów skupiamy się na opowiedzeniu historii tak, by była ciekawa, na przekazaniu informacji w sposób rzetelny, wymyślaniu odpowiedzi, której zaraz komuś udzielimy, a czy mamy w głowie przestrzeń dla drugiego człowieka? Może ciekawsze jest to, co ktoś ma do powiedzenia? System rad pokazuje nam, że nasz głos jest ważny, jednak w jednostce mamy pięć, sześć, piętnaście takich głosów i wszystkie są tak samo ważne. Bywają głosy marudne, nudne, głupie, irytujące. Nieważne! Każdy z nich liczy się tak samo jak Twój. Czy potrafimy to przenieść na codzienność? Czy potrafimy słuchać nudnej koleżanki ze studiów tak jak koleżanki z ogniska? Czy potrafimy wesprzeć tak samo irytującego współpracownika jak drugiego wędrownika, który ma trudniejszy czas? Czy potrafimy się zatrzymać w swojej żywiołowej wypowiedzi i pomyśleć sobie: „A właściwie to ciekawsze jest to, co Ty masz do powiedzenia”? Może to właśnie jest to dziesięcioletnie dziecko, które musi być usłyszane, by nauczyło się zadawać pierwsze pytania?
Codzienność systemu rad to nie tylko prowadzenie narad ze znajomymi na wyjazdach, ze współpracownikami w korpo czy wspólnocie zakonnej. Rady uczą nas rzeczy dużo bardziej codziennych i dużo ważniejszych. Pokazują nam to, jak my sami jesteśmy ważni i jak dużo możemy dać, uczą nas konstruktywnej krytyki i szczerości, a także czegoś najważniejszego – uczą nas ciekawości drugiego człowieka i dania mu więcej przestrzeni, by mógł wzrastać.
W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy przeprowadzonej 22. marca 2023r. Na końcu tekstu znajduje się link do wywiadu w formie audio.
Kasia Kaczmar: Szczęść Boże!
Ks. Dawid Kostecki: Szczęść Boże! Dla jakiego radia nadajemy?
KK: Radio Przestrzeń. Tego jeszcze nie było. Pierwszy taki wywiad dla naszego czasopisma.
Ks. D: Miesięcznik?
KK: To jest tak naprawdę tygodnik. Staramy się, żeby co tydzień był opublikowany jakiś artykuł. Jeśli nie nowy to „odgrzewamy kotlety” z archiwum, które też ma dobre zasoby. Więc tak co tydzień, dwa. W tym roku każdy numer na temat przewodni. Mieliśmy numer o przyrodzie, o byciu szefem, teraz jesteśmy w cyklu miłość i będziemy przechodzić do cyklu Europa. Właśnie, bo w tym roku dużo wydarzeń międzynarodowych. Światowe Dni Młodzieży, które poprzedni pielgrzymka Camino Skautów Europy z całego świata. I właśnie o Camino chciałabym dzisiaj z księdzem porozmawiać. Na początku wyjaśnię wszystkim, że jestem dziś w Bolesławcu i jestem gościem księdza Dawida Kosteckiego, który opowie nam o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Jeśli mogę, to poproszę, by najpierw przedstawił się ksiądz naszym czytelnikom.
Ks. D: Ksiądz Dawid Kostecki, od 8 lat ksiądz i tyle samo jestem związany ze Skautami Europy, szczególnie z przewodniczkami.
KK: Zacznijmy więc od początku. Niech ksiądz sięgnie pamięcią do pierwszej pielgrzymki i powie nam, co go skłoniło, żeby pierwszy raz ruszyć na Camino.
Ks. D: To chyba było moje pragnienie już z okresu młodości. I można powiedzieć, że pierwsze pragnienie odpaliło się 17-18 lat temu. Nie pamiętam, skąd się dowiedziałem o Camino. Czy mi ktoś opowiadał, czy nie opowiadał, czy gdzieś to wygooglowałem. Tego nie umiem powiedzieć. Dowiedziałem się, że jest taki szlak pielgrzymi. A moją pasją od zawsze był rower i zawsze miałem pragnienie, by wyruszyć w większą podróż. I chyba szukając, gdzie można wyruszyć na podróż z sakwami, w długą drogę, natrafiłem na Camino. To było w szkole średniej. Ale też niedługo zacząłem pielgrzymować na Jasną Górę. I wtedy, kiedy to zacząłem, to bardzo nastawiłem się na Camino, pielgrzymką rowerową. I to był chyba początek mojej fascynacji. Trwała ona tylko przez chwilę, bo dowiedziałem się, ile Camino kosztuje – z rowerem, bo pieszo jest trochę taniej. No i jednak musiałem to odłożyć w czasie. Później, gdy byłem na studiach, w seminarium, zacząłem czytać. Zacząłem zamawiać książki o Camino, jakieś poradniki itd. I czytałem coraz więcej, a w mojej głowie rodził się pierwszy poważniejszy plan. A realizacja rozpoczęła się dopiero w kapłaństwie. Będąc w Bolesławcu, na mojej pierwszej parafii, usiadłem z grupą przy kawie w kawiarence parafialnej. I tak ni stąd ni z owąd, powiedziałem, że miałem takie marzenie, żeby pojechać do Hiszpanii i odbyć pielgrzymkę Camino na rowerze. Oni zaczęli pytać, co to jest, opowiedziałem im, wyszukaliśmy loty i siedząc przy tej kawie zabukowaliśmy loty. I gdy loty były zarezerwowane, wybrana trasa, pozostało nam wyruszenie na szlak. To była szybka decyzja.
KK: Czyli duże pragnienie serca połączone ze spontanicznością dało ten efekt.
Ks.D: Myślę, że gdyby nie te osoby, które ze mną siedziały i nie powiedziały „dobra, to jedziemy z tobą”, to możliwe, że dalej bym się gdzieś po cichu zastanawiał. A ten bodziec spowodował, że wyruszyło nas pięciu. I od tej pory, z tą grupą, cały czas tym Camino żyjemy.
KK: Czyli doświadczył ksiądz Camino jako kapłan, tak?
Ks.D: Tak.
KK: Myśli ksiądz, podejrzewa, że bardzo różni się sposób pielgrzymowania jako kapłan, duszpasterz, duchowy towarzysz od pielgrzymowania jako świecki? Czy przeżywa się pielgrzymowanie inaczej?
Ks. D: Myślę, że nie, że to się nie różni, bo każdy z nas ma bardzo bogatą duchowość i każdy z nas ma duchowość, która jest jak choinka, którą upiększamy lub Pan Bóg ją upiększa. Ale też czasami mamy potłuczone bombki na tej choince. I myślę, że niezależnie, czy jest to kapłan, czy osoba świecka, każdy wyrusza na Camino z czymś. Jedni mają pielgrzymkę dziękczynną, czy z jakąś intencją. Inni po prostu szukają czegoś, sami nie wiedzą czego, ale rzeczywiście potrafią odnaleźć to na Camino. Więc tutaj bym nie rozróżniał. Natomiast zauważyłbym, że świeckim pielgrzymując z księdzem jest trochę łatwiej.
KK: Dlaczego?
Ks. D: Nie chodzi o to, że coś im będzie dźwigał czy nosił. Ale w kontekście Eucharystii. Rozmawiałem z osobami, które były na Camino, bo gdy się wyruszy pierwszy raz, to nagle się okazuje, że ta osoba była na Camino, tamta… pełno ludzi, którzy już byli. I zaczynacie tym razem żyć, rozmawiać o tym. I kiedyś właśnie rozmawiałem o tym, że o Eucharystię musieli oni zawalczyć. Nie zawsze jest tak, że przychodzi się na miejsce noclegowe i tam będzie kościół. Jeśli się wcześniej tego nie ogarnie, to może okazać się, że dzień minie, a okazji do uczestnictwa w Eucharystii nie będzie. Więc rzeczywiście, trzeba o nią powalczyć. Ale nie jest to tak, że jest to trudne. Bo my jak byliśmy na Camino, to w większości dołączaliśmy się do Mszy świętej hiszpańskiej czy portugalskiej. To zależy, który szlak robiliśmy. Ale były też momenty, że odprawialiśmy sami, bo „zestaw małego księcia” mieliśmy ze sobą. I te Msze nasze, po polsku, najbardziej nam zapadły w pamięć. I ta grupa, która ze mną pielgrzymowała, i te osoby, z którymi rozmawiałem o Camino, to mówią, że to wartość dodana dla grupy pielgrzymów. Mam dwa takie fajne wątki o Mszy świętej, poruszamy je teraz?
KK: Okej, czemu nie.
Ks.D: Jak już poruszamy temat Mszy, które same odprawialiśmy, to jest to mocno związane ze Skautami Europy. My dwa razy robiliśmy Camino, zawsze na rowerach. I zawsze było tak, że trzymamy się jak najbardziej szlaku pieszego. Nie robimy alternatyw rowerowych. Jeśli trzeba rowery prowadzić, to je prowadzimy. W Portugalii, trzymaliśmy się szlaku pieszego. Zaczęło się niepozornie, później trzeba było zejść z rowerów i je podprowadzić. Później był fajny, stromy zjazd, więc to była przygoda. Później przejście przez rzeczkę, w której kamienie były poukładane w wodzie w kształcie strzałki. Było tak przepięknie! Zielono, spokój dookoła. Nikogo też wtedy tam nie było. Wjechaliśmy pod górę, a już wtedy szukaliśmy miejsca, gdzie można odprawić Mszę świętą, a to była niedziela. I chłopaki mówią, żebyśmy się zatrzymali i faktycznie, było tam nawet miejsce i kamień, który wyglądał jak ołtarz. Zauważyliśmy jakiś ludzi, chcieliśmy ich zawołać, a ja spostrzegłem, że to Skauci Europy. I to chyba ci sami skauci, których widzieliśmy na przeprawie promowej. I rzeczywiście w tym miejscu, w tym lesie, był jeden domek, koło którego był rozbity obóz wilczkowy. To byli skauci portugalscy. To było miejsce, gdzie zawsze przyjeżdżają na wilczkowy obóz, bo jest budynek, jest zabezpieczenie i właściciele tej posiadłości przeżywają swoją duchowość bardzo mocno ze Skautami Europy. Postanowili wybudować kaplicę na dworze. Był ołtarz kamienny, miejsce przewodniczenia i cała przestrzeń liturgiczna była zachowana bardzo mocno. Zapytaliśmy, czy możemy odprawić Mszę świętą i czy chcą się do nas dołączyć. Oni już tego dnia byli na Mszy, ale nam oczywiście pozwolili. I z Mszy świętych, nie chcę użyć słowa „spontanicznych”, ale tych, dla których miejsce wyznacza nam Pan Bóg, ta mi zapadła w pamięć najbardziej. Później też porozmawialiśmy ze skautami o ich obozie.
Reszta Mszy świętych wyglądała tak, że odprawialiśmy je z Portugalczykami albo Hiszpanami i najczęściej księża prosili, żeby dołączyć się do koncelebry i wstawkę, którą mówi ksiądz koncelebrans po polsku. Czasami było tak, że przewodniczył ksiądz z Hiszpanii, a obok mnie był jeszcze Anglik, wtedy Msza święta była w trzech językach odprawiana. Więc to też taki wyraźny akcent Camino.
KK: Czyli był ksiądz łącznie na dwóch trasach, dwóch pielgrzymkach, obu rowerowych. Leży przede mną paszport pielgrzyma. W takim razie, któraś z tras najbardziej utkwiła księdzu w pamięci? Jakie one w ogóle były, którędy jechaliście? Którą uznaje ksiądz za najlepszą i może chciałby do niej wrócić?
Ks. D: Pierwsze Camino, i z niego właśnie mam paszport, to był szlak Santandera do Santiago de Compostella i to był szlak tzw. Camino Del Norte, czyli szlak północny, wybrzeżem. Bardzo piękny pod względem krajobrazu, charakterystyczny. My go robiliśmy w maju, więc było zimno. Myśleliśmy, że będzie upalnie, ale jednak było chłodno. Chyba zawsze jak się robi coś pierwszy raz, to się do tego często wraca albo jest takim odnośnikiem dla tej przestrzeni. Ten szlak przeżywałem nie wiedząc, co mnie czeka, jak się przygotować. Duchowo to może wiedziałem, bo odnosiłem się do pielgrzymowania pieszego, ale technicznie nie. Dużo rozmawiałem z Jędrkiem. Pozdrawiam Jędrka – wędrownika! I on mi opowiadał o tym szlaku Camino Del Norte. To był szlak, który dał nam wiele zaskoczenia, ale też wiele przyjemności. Różni się tym, że inaczej wygląda szlak na północy, przy samym wybrzeżu, a później, jak odbija się w głąb kontynentu, to zmienia swoją charakterystykę. W pobliżu tego szlaku biegnie chyba najpiękniejszy szlak – Camino Primitivo. Jeszcze go nie robiłem, ale słyszałem, że jest to najpiękniejszy szlak, który też mocno wyciska duchowo. Tylko, że jest trudny na rowery, ale nie znaczy to, że nie do przejechania. Zostawiam sobie jeszcze ten szlak. A drugi, który robiliśmy, to szlak portugalski. Zaczęliśmy w Lizbonie, przez Fatimę. Zaplanowaliśmy odbić trochę od szlaku szlaku Camino i jedziemy do Fatimy. I stamtąd już bezpośrednio do Santiago. To jest ciekawe, bo można pielgrzymować odwrotnie – z Santiago do Fatimy. I wtedy strzałki są niebieskie. Szlak nazywa się chyba Camino-Fatima. I na tych słupkach, które wyznaczają kilometraż i strzałkę do Santiago, to z drugiej strony są strzałki niebieskie. My pielgrzymowaliśmy do Santiago, trochę wybrzeżem, trochę środkiem kontynentu. Szlak piękny, ale gdy wjechaliśmy do Galicji, im bliżej Hiszpanii, tym bardziej ten szlak był taki mój. Bardziej „caminowy”. Kiedy byliśmy w Portugalii i trochę odbiliśmy, byliśmy na wybrzeżu, to ten szlak był bardziej komercyjny. A później, jak już wjechaliśmy do Hiszpanii, to tam trzymaliśmy się szlaku z żółtą strzałką i rozpoczął się sposób pielgrzymowania, który był nam już znany, porównywalny do Camino del Norte. I ta druga przygoda duchowa była troszkę dłuższa, bo przeciągnęliśmy ją nie tylko do Santiago, ale też do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Założenie było takie, że jedziemy do św. Jakuba, a jak nam czas pozwoli to wsiadamy na rowery i jedziemy do Finisterry. Jak nam nie pozwoli, to ewentualnie autobusem w obie lub jedną stronę. I ogólnie, gdybym miał wracać na Camino, to raczej nie powtórzyłbym żadnego z dwóch odbytych szlaków. Jedynie bym wrócił do tego do Finisterry, czyli „na koniec świata”. Dlaczego bym nie wracał? Nie dlatego, że mi się nie podobały czy były trudne. Ale dlatego, że jest tak dużo tych szlaków pielgrzymich i każdy coś innego pokazuje, a nasza duchowość potrzebuje też różnej drogi.
KK: No właśnie, czyli warto czerpać z tych różnych dróg. Pielgrzymka do Santiago de Compostela to na pewno wielkie przeżycie duchowe, ale też na pewno dobra przygoda. Czy mógłby ksiądz podzielić się jakimś osobistym doświadczeniem duchowym i jakimś bardziej przygodowym, które ksiądz zapamiętał?
Ks. D: Pod takim względem się nie przygotowałem, więc muszę chwilę pomyśleć. Przygodowe… (dłuższa cisza) Dobra, do tego wrócimy.
KK: Nie ma problemu. Opowiedział nam ksiądz o swoim doświadczeniu, więc może teraz kilka rad. Skauci w tym roku będą mieć ten wyjazd przygotowany, nad tym czuwa specjalna ekipa. Nie muszą się na przykład martwić o miejsca noclegu itd. Ale na pewno są inne sprawy, o które będą musieli zadbać. To może ma ksiądz jakieś podpowiedzi o nietypowym sprzęcie, który może im się przydać w trakcie pielgrzymki. Albo czego na pewno ze sobą nie zabierać i dlaczego nie wieszaków, suszarki, żelazka?
Ks. D: To wszystko zależy, jak się Camino odbywa. I tak jak znam skautów, to pewnie założenie jest takie, że będą sami gotować. My na przykład, pierwsze co zrobiliśmy, to wyrzuciliśmy menażki. (śmiech) Zabraliśmy je ze sobą na pierwsze Camino i ani razu ich nie użyliśmy, bo mieliśmy inny charakter pielgrzymowania. Ja jechałem z dorosłymi ludźmi, to byli ojcowie rodzin, więc założenie było takie, że jemy, gdzie popadnie i jak popadnie i czasami… o właśnie, i to bym dodał do przygody caminowej.
KK: Czyli bułka z kiełbasą albo frutti di mare!
Ks. D: Ogólnie bym powiedział, że przygodą było jedzenie.
KK: To jest bardzo dobra przygoda!
Ks. D: Przygodą było jedzenie. Często do tych wspomnień wracamy. Były takie momenty, że jedliśmy na krawężniku, czy na parapecie i rzeczywiście po prostu bułka, oliwki. I to było na porządku dziennym i nawet jak jedliśmy na białym obrusie w restauracji, to najpierw wciągaliśmy bagietkę i oliwki. No i papryczki Padron! Jak ktoś nie spróbuje paparyczek Padron na Camino, to Camino jest niezaliczone! (śmiech) Ja bym nie wystawiał Credencialu w Santiago, jeśli ktoś ich nie spróbował. Są rewelacyjne! To tyle z przygody. Czego jeszcze nie zabierać… im mniej, tym lepiej! Kiedyś, gdy przed wyruszeniem rozmawiałem z księdzem, też skautowym – księdzem Piotrem Marciniakiem, pozdrawiamy serdecznie! To on mi powiedział, że plecak powinien ważyć maksymalnie 10% wagi, tego, który go niesie. Nie zawsze da się radę to zrobić, zwłaszcza trudniej mają kobiety. Ale rzeczywiście im mniej tym lepiej. Na miejscach noclegowych można prać. Często praliśmy swoje rzeczy co dwa dni. Na początku zabraliśmy tego więcej, ale na drugim Camino już praliśmy co dwa dni. Pralki są automatyczne, odblokowuje się je po wrzuceniu monety. Można prać też ręcznie oczywiście. Ważne jest to, żeby brać ze sobą koszulki oddychające, szybkoschnące. Czego nie brać? Baterii słonecznych! Na pierwsze Camino zabraliśmy panel solarny, bo gdzieś tam wyczytałem, że się go niesie, żeby się telefon doładował, ale to bez sensu. To jest ciężkie i się nie sprawdza. Zabrałbym za to na pewno powerbanka. Na noclegu naładować telefon i powerbank i wystarczy. Z kwestii duchowych, w których warto się przygotować, to zabrać fizyczny różaniec, notatnik, czy w kartce, czy w telefonie. Trzeba się zastanowić nad kwestią poradników, przewodników lub gramatury Pisma Świętego. To każdy musi ocenić indywidualnie. Czy ma małe PŚ i weźmie ze sobą, czy będzie korzystał z PŚ w telefonie. I tak telefon niesie. Oczywiście podstawą są wygodne buty, zależne od indywidualnych preferencji. Warto też mądrze spakować kosmetyczkę. Dużo rzeczy można też kupić na miejscu.
KK: Albo wyrzucić do kosza lub zostawić w schronisku.
Ks. D: Tak, w albegrach ludzie zostawiają rzeczy w specjalnych koszach. Jedni może coś wezmą i wykorzystają. Podpowiedziałbym też, żeby zacząć się pakować na Camino dużo wcześniej. Patrzeć na to i im dłużej będziecie się pakować, tym z większej ilości rzeczy zrezygnujecie. To też jest pomocne. Można też zrobić sobie próbę. Np. zapakować rzeczy na Camino i pójść w góry.
KK: Okej, powiedział ksiądz o sprzęcie, a jeśli chodzi o nastawienie duchowe, czy coś poleciłby ksiądz skautom? Czego powinni oczekiwać? Nawrócenia, duchowych uniesień, strzału anioła prosto w twarz i serce, a może nie powinni się w ogóle nastawiać i dać się prowadzić Duchowi Świętemu?
Ks. D: Na pewno nie nastawiać się, że spektakularne rzeczy będą się dziać w Santiago. Bo celem Camino nie jest Santiago. Celem Camino jest Droga. Na Camino pielgrzymi się pozdrawiają „Buen Camino!”, czyli „Dobrej Drogi!”. To trzeba to odczytać: dobrej drogi do zbawienia. Nie nastawiałbym się na to, że coś się odmieni, wydarzy itd. No bo jak się nie wydarzy, to będzie rozczarowanie. Nie oczekiwałbym niczego od Camino, tylko iść w otwartości na drogę. Jeśli ma się coś zadziać, to na pewno się zadzieje w drodze. Warto wyznaczyć sobie intencję, w której się idzie, pomyśleć, po co się w ogóle idzie na Camino. Nie bać się odpowiedzi niezwiązanych z duchowością. Na przykład, że idzie się dla przygody, dla wczasów, fajnego spędzenia czasu, ale nie zamyka się ducha, to Pan Bóg i tak swoje zrobi. Ale myślę, żeby nie nastawiać się na zbyt duże rzeczy. Droga zrobi swoje.
KK: Zanim przejdę do ostatniego pytania, to zapytam, czy może może przypomniało się coś księdzu w kontekście przygody?
Ks. D: Na pewno jeśli skauci mają przygotowane noclegi, to to jest komfortowe. I pewnie będą szli w jakiś grupach. Z doświadczenia mojego Camino to wiem, że droga weryfikuje. I przy naszym Camino trzeba było się nastawić na to, że grupa będzie musiała się rozdzielić. Że ktoś będzie pielgrzymował sam w danym momencie. I my tak mieliśmy już na pierwszym Camino, pierwszego dnia. Jednemu naszemu bratu pielgrzymkowemu odnowiła się kontuzja i musiał przejechać jakiś odcinek do przodu pociągiem i później swoim tempem dalej jechać, a my do niego dojechaliśmy rowerami. Mieliśmy też tak, że mieliśmy dużo modlitw naszych indywidualnych, prywatnych. Na przykład modlitwę różańcową mieliśmy zawsze pod górę. Takie było nasze założenie – jak będzie pod górę, to modlimy różaniec. Nie jeden. Po prostu, jak będzie pod górę to modlimy różaniec. I czasami wyszło ich kilka, a na Camino zawsze jest pod górę. Zawsze zatrzymywaliśmy się wspólnie na Koronkę i na medytację Słowa Bożego w okolicach Eucharystii… no i zgubiłem pytanie.
KK: Przygoda.
Ks. D: Okej, to jeszcze pamiętam coś. Ja byłem tak zwanym „od trasy”, od wyznaczenia trasy i jak ją analizowaliśmy to mówiłem np. „albo jedziemy tędy i będzie mniej stromo, ale dłużej, albo jedziemy tamtędy i będzie krócej, ale bardziej stromo”. I chłopaki musieli zdecydować. Druga z takich rzeczy, to zawsze było tak, że zawsze po kawie było pod górę, a jak było rozdroże w prawo, w lewo, to było wiadomo, że mamy jechać tam, gdzie jest pod górę. I przestałem sprawdzać mapę, a zawsze wskakiwaliśmy na naszą trasę. Aaaa! A jeszcze z przygód, to w zeszłym roku odbyliśmy szlak Camino „festynowy”. Byliśmy w czerwcu, było wtedy święto św. Piotra i św. Pawła i akurat było tak, że w okolicy były trzy parafie, gdzie były obchodzone odpusty. I to były trzy noclegi, trzy weekendy. Jeden odpust był na wybrzeżu, na drugim troszkę wchodziliśmy w głąb kontynentu, a trzeci już był na kontynencie. I te festyny parafialne zapadły nam mocno w pamięć. Jeden z nich był przygotowany przez Skautów Europy, to było bardzo ciekawe, jak byli zaangażowani w życie parafialne i to było akcentem przygodowym. A przypomniał mi się też duchowy akcent, w kontekście tego, na co się nastawiać, a na co nie. Pamiętam, jak patrzyliśmy na trasę i od samego rana myśleliśmy o tym, gdzie odprawimy Mszę św. I planowaliśmy, że zrobimy polową. Na mapie była taka fajna prosta droga, to gdzieś tam będzie jakiś las, zagajnik, zajazd. To tam gdzieś się zatrzymamy i odprawimy Mszę św. Wjechaliśmy na tę drogę. Rzeczywiście była prosta, nawet asfaltowa na początku, fajnie się jechało. Później zamieniła się w szutrową. Potem las, który był przez pierwsze 1,5 km się skończył i była totalna pustynia i wiatr w oczy. I rzeczywiście, nastawiłem się, że będzie pięknie, że tam odprawimy Mszę św, a ja wtedy przeżyłem taką pustynię duchową. Miałem ją wokół siebie i taką walkę wewnętrzną. I tam wtedy miałem najwięcej takich rozkmin duchowych, wyobraziłem sobie też Chrystusa na pustyni, który tam był i walczył ze słabościami bycia w samotności. I my też byliśmy tam we trójkę, ale każdy był sam. Nikomu się nie chciało gadać, każdy jechał swoim tempem, każdy był sam i tam tak mocno dotykałem swojego wnętrza, swojej duchowości, swojego kapłaństwa. Każda pustynia i posucha duchowa się kiedyś kończą i zaczyna się wodopój, więc trzeba ją przejechać.
KK: I też towarzyszy nam pragnienie czegoś konkretnego, może nie zdajemy sobie sprawy czego. Ale Duch Święty działa. Czyli nie bać się pustyni. Pozwolić sobie na nią wejść, jeśli się przydarzy na Camino?
Ks. D: Tak. Ale na pustyni nie można się zatrzymać. Pustynia wymaga przejścia i pragnienia Pana Boga. A fizycznie pragnienia wody i rzeczywiście ono wykrzesa z nas jakąś siłę, ale odnosząc to do duchowości, to przechodzenie przez pustynie musi być związane z pragnieniem Pana Boga. I wtedy rzeczywiście ta droga, choćby nie wiem jak długa, jest do przejechania. My się na pustyni zatrzymywaliśmy. Ja się zatrzymałem, położyłem rower i myślałem, że nie dam rady. A chłopaki byli jakiś kilometr przede mną. Ale nie chciałem do nich dzwonić (nie było i tak zasięgu), więc wsiadłem na rower i jechałem dalej. Tak samo odnoszę to do życia duchowego. Można się zatrzymać na pustyni kryzysu i po prostu będziesz suchy, a życie z ciebie wypłynie. Może nawet i dalej człowiek gdzieś się posuwa, ale może się też zgubić. Więc pragnienie Boga powoduje, że człowiek wstaje i idzie dalej na pustyni. I w końcu wyjdzie do pięknych momentów. Wtedy zaczęły się właśnie festyny!
KK: Haha! Super, dzięki wielkie. To tak jak zapowiadałam, teraz ostatnie pytanie. Być może wśród czytelników Przestrzeni są osoby, które zapiszą się na Camino na ostatnią chwilę lub tym razem nie pojadą, ale nie wykluczają tego w ogóle. Jak by ksiądz przekonał nieprzekonanych?
Ks. D: Przekonać nieprzekonanych… Myślę o tym, jak ja przekonałem ludzi, że oni ze mną pojechali. Hmm… musiałbym wiedzieć, czy mam osobę nieprzekonaną duchowo czy fizycznie. Jeśli fizycznie, to… widoki Camino cię poniosą! Poniosą tak, że zapomnisz o tym, że masz do przejścia 20 km, że masz plecak, który waży 7 kg. O tym w ogóle nie będziesz myśleć. Po prostu pielgrzymowanie po szklaku Camino, spotkanie ludzi, którzy się do ciebie uśmiechają, którzy też mają jakiś bagaż swojego doświadczenia, swojej przygody, to sprawi, że na Camino będziesz chciał wrócić. Jeśli chodzi o kwestię duchową, to tutaj bym bardziej powiedział, że jeśli się zastanawiasz pod względem duchowym, to tym bardziej dla ciebie Camino jest odpowiedzią. Wyjście z danego swojego punktu, wstanie z kanapy, jak mówił papież Franciszek, zawsze będzie tym elementem, że znajdziesz tam odpowiedź duchową. I czy to będzie Camino z Polski, niemieckie, francuskie, hiszpańskie… Zawsze znajdziesz odpowiedź. Na pewno piękne jest, jeśli się pielgrzymuje małą grupą i to może być świetną sprawą dla skautów. Nawet jeśli ktoś się boi, to da sobie radę, nawet gdy wyrusza pierwszy raz. I gwarantuję, że te osoby, które pojadą w tym roku, wrócą do domu i sprawdzą od razu, co „wycaminować” w następnych latach. Później tych szlaków będzie bardzo dużo. Droga będzie wtedy pociągać. Z takich wspomnień jeszcze duchowych, to jest taki moment, że szlak św. Jakuba kończył się taki sposób, że się przychodziło do św. Jakuba, wchodziło się po schodkach do góry, bo nad ołtarzem jest figura św. Jakuba i jest tzw. „przytulas z Jakubem”. Że się podchodzi do tyłu św. Jakuba i się go przytula. Myślę, że osoby, które są w sobie zakochane, nieraz doświadczyły takiego objęcia, poczucia bezpieczeństwa. I to jest tak, że gdy obejmujesz tak św. Jakuba (oczywiście to są akcenty zewnętrzne, ale akcenty zewnętrzne do wspomożenia ducha są nam bardzo potrzebne), to czuje się to objęcie. Takie „św. Jakubie, pewne rzeczy musimy ponieść razem”. Takie wspomnienia bardzo często nam się zradzają, bo mamy takie swoje piątki caminowe. Od momentu, gdy wyszliśmy na Camino z tą ekipą, to oglądamy filmik z Camino i zazwyczaj coś tam jeszcze wspominamy i opowiadamy albo planujemy nową drogę.
KK: To pozostaje mi życzyć „Buen Camino!”.
Ks.D: Buen Camino!
KK: I bardzo dziękuję za rozmowę. Z księdzem Dawidem Kosteckim, w Bolesławcu, rozmawiała Kasia Kaczmar HR.
Ks.D: Pozdrawiam wszystkich skautów, którzy wyruszą na Camino w tym roku. Nie bójcie się, wyruszcie z uśmiechem, z otwartą duszą, otwartym sercem, a będą się dziać rzeczy wielkie. Buen Camino!
PS.
KK: Może ksiądz powiedzieć, dlaczego go ciągnie na Camino.
Ks.D: Haha! Dlatego, że żyjemy w świecie jakim żyjemy. Bardzo szybkim, który daje nam mnóstwo informacji. I patrząc też ze struktury kościoła i struktury duchowieństwa, to nie żebym się żalił, ale każdy wie, że nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie jest pięknie. No i na Camino mnie ciągnie, żeby uspokoić tego ducha. Złapać oddech duchowy. Bo rzeczywiście na Camino mam dużo czasu dla Pana Boga. Mogę z Nim poprzebywać, przemyśleć i ładować te baterie. I też na pielgrzymkę do Częstochowy pielgrzymuję jako organizator, a na Camino jestem uczestnikiem, więc to jest całkiem inny poziom pielgrzymowania. I jeszcze mi się przypomniało coś w kontekście tego, co zabrać na Camino. Niektórzy się szykują tak, że gdzieś tę muszelkę szykują wcześniej, żeby znalazła się na plecaku. Muszla św. Jakuba. Ale ją też możecie nabyć w pierwszych dniach, będąc na szlaku. Warto. Niech się znajdzie na plecaku, bo jest to symbol, że dana osoba jest pielgrzymem. I paszport pielgrzyma. Lepiej zaopatrzyć się w niego wcześniej. I nie żebym robił jakąś reklamę, bo nic od nich nie mam, ale Katedra w Lęborku wydaje te paszporty, jako certyfikowany paszport polski. I jest to przygoda, żeby te pieczątki zbierać. A my też w tamtym roku na pieszej pielgrzymce do Częstochowy rozdawaliśmy muszle świętego Jakuba proboszczom, którzy nas gościli. Jedna osoba, która była na Camino, powiedziała mi, że jeśli się komuś daje muszlę, to zobowiązuje się tę osobę, żeby wyruszyła na Camino. I okazało się to któregoś dnia. I gdy dawałem tę muszlę na ręce proboszcza to mówiłem, że też całą parafię zobowiązuję, żeby wyruszyć na Camino. Muszla jest tym symbolem pielgrzymowania, więc Kasiu – na Twoje ręce daję też muszlę św. Camino, abyś ty i wszyscy skauci, którzy nas czytają i słuchają, mieli owocny czas pielgrzymowania. Buen Camino!
KK: Bardzo dziękuję! Buen Camino!
PS. 2
KK: Jedziemy na dworzec, ks. Dawid odwozi mnie na pociąg do Wrocławia i przypomniała mu się historia.
Ks.D: Tak, z takich przygód, które gdzieś tam nazwaliśmy przygodami jedzeniowymi to pamiętam jak strasznie padało, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i szukaliśmy noclegu. Pojechaliśmy na Mszę św. Ksiądz nas wpuścił, żebyśmy odprawili. Powiedział też, że ma taką parafialną albergę, ale ona jest nieużywana i będzie gotowa niedługo. Jak przyjechaliśmy, to wszystko było brudne, pleśnią porośnięte i stwierdziliśmy, że ciężko będzie tam nocować. Kościelny, który nas zawiózł, zlitował się nad nami i zabrał nas do swojego mieszkania i tam nas przenocował. Ale chcieliśmy coś zjeść, więc poszliśmy do restauracji. No i chcieliśmy zupę, żeby się zagrzać. Wzięliśmy zupę rybną. Cena wskazywała na porcję – talerz zupy. Ale nie mogliśmy się z panią dogadać, bo oczywiście po hiszpańsku nikt z nas nie mówił. I ona była bardzo zdziwiona, że bierzemy aż 4 porcje zupy rybnej. No, ale nam przyniosła i okazało się, że to były cztery wazy tej zupy. W ogóle bardzo często Hiszpanie dziwili się – na pewno tyle zjecie? Na pewno tyle dacie radę? My też się bardzo zdziwiliśmy tymi czterema wazami.
KK: Zjedliście?
Ks. D: Zjedliśmy. I drugie danie, które zamówiliśmy, też zjedliśmy.
KK: Jest takie powiedzenie wśród skautów „Harcerz Rzeczpospolitej, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic”. Więc pielgrzym na Camino, który nie zjadł wszystkiego, nie zjadł nic.
Ks. D: Często odwoływałem się też do innego powiedzenia, które mi się kojarzy ze skautami, czyli „dzisiaj jesteśmy najedzeni pod korek”. A jeszcze z kwestii duchowych, to była bardzo duża otwartość Hiszpanów na pomoc w załatwieniu Mszy św. W sensie takim, żeby ta Msza była odprawiona w takich godnych warunkach. Pamiętam kaplicę, którą zajmowali się Hiszpanie. Stanęli prawie na głowie, żeby ściągnąć księdza i zapytać go, czy możemy odprawić Mszę św. I bardzo mocno przykładają wagę do wystroju duchowego wewnętrznego i zewnętrznego. Pamiętam, jak jeden ksiądz skończył Mszę i bardzo gdzieś się spieszył, a my chcieliśmy odprawić Mszę i on poświęcił swoje inne obowiązki na to, żebyśmy my mogli przeżyć Eucharystię. I to było piękne. A wiem, jak to jest być czynnym kapłanem w swojej parafii i czasami przełożyć swoje obowiązki dla kogoś, kto Ci tak ni z gruszki, ni z pietruszki przychodzi. Jest to na pewno jakaś ofiara. Więc temu księdzu, za tę ofiarę – Bóg zapłać!
Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.
Jesteśmy na wędrówce na Święty Krzyż. Nie jesteśmy żadną jednostką, nie wędrówka nas zebrała, ale Asia – u końca drogi będziemy świętować jej obrzęd FIAT. Rozmawiamy, jak to przewodniczki, o skautingu. W pewnym momencie słyszę słowa poruszenia o „takim Ognisku, które nie planuje wędrówek, tylko na spontana losuje peron, liczbę przystanków i wyrusza w teren”. Z nieskrywaną nutą radości i dumy mówię „aaaa tak, to moje”.
Jak to się stało?
Dziewięć miesięcy wcześniej poczęło się w naszych sercach i głowach marzenie o przygodzie. Właśnie rozpoczynałam prowadzenie Ogniska Szefowych i bardzo mi zależało na Ognisku, które będzie nas i nieść, i ożywiać, i ładować akumulatory do służby w jednostkach. A co jest w sercu czerwonej gałęzi i najbardziej rozpala? Bycie w drodze: wędrówka właśnie.
Opowiem najpierw o powodach, później o pomyśle naszej przygody, o tym, jak ją realizowałyśmy, o owocach i moich wnioskach inspirowanych tymi przygodami.
Wędrówki zazwyczaj, a nasz pomysł
Wędrówka zazwyczaj wygląda tak: szefowa przygotowuje w excelu listę służb i tabelę z planem wyjazdu. Przewodniczki wpisują do tabelki, których zadań się podejmą. Później dołącza tabela ze sprzętem do zabrania i tabela z produktami do jedzenia (przygotowana przez inne przewodniczki). Po wędrówce tabelka z rozliczeniem. Zadania, zadania, tabelki, excelki… My byłyśmy serdecznie zmęczone formalizmem i sztywnością. Tym, że organizacja dwudniowej wędrówki pochłania nieproporcjonalnie dużo czasu i energii. A chciałyśmy odpocząć od kolejnego napięcia i stresu, mając studia i jednostkę na co dzień. Chciałyśmy, żeby wędrówki nas ożywiały i nie były kulą u nogi. Potrzebowałyśmy przygody, ryzyka, spontaniczności, radości życia, realizacji własnych celów i wyzwań. A że na pierwsze spotkanie przyszły szalone i odważne dziewczyny (innych nie mamy), to wizja wędrówki na spontanie stała się ciałem. „Albo się sprawdzi i do końca roku tak pociągniemy, albo pożałujemy i to będzie pierwsza, a zarazem ostatnia taka wyprawa” – uznałyśmy. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Challange accepted.
Ja wiem, że „potrzeba przygody i spontaniczności” może brzmieć dziwnie. Zadaniem czerwonej gałęzi jest przecież formacja, nie zabawa. Ale, ale… Uświadamianie sobie i realizacja potrzeb1 jest formująca. Tak więc naszym celem nie było pójście na łatwiznę i ucieczka: „rzucę wszystko i pojadę w Bieszczady (btw. jestem z Podkarpacia – nie widzę w tym nic czarującego)”, ale pozytywna odpowiedź na niezaspokojone wspólne potrzeby i marzenia czerwonych serc.
Spontaniczne wędrowanie w praktyce
Spotykałyśmy się na dworcu kolejowym w Krakowie i losowałyśmy najpierw peron odjazdu (tam wsiadałyśmy w pierwsze możliwe REGIO), potem liczbę przystanków, a już w terenie – azymut. I ruszałyśmy. Gdy droga dobiegała końca lub się rozwidlała, wybierałyśmy kierunek bliższy azymutowi. Każda z nas miała też zabrać jakieś losowe produkty na posiłki. Na przykład to, co akurat zostawało w lodówce po tygodniu zajęć. Ja zaś zabierałam kociołek do gotowania. I tak „się składało”, że i droga była piękna, i posiłki pożywne, a produkty do siebie pasowały. A z czterech tabelek, ku radości serc, zrobiło się okrągłe zero.
Podczas wędrówki jesiennej rozmawiałyśmy w drodze o Camino. Kilka z nas bardzo chciało ją przejść w wakacje. Nie upłynęło pięć minut, gdy na przystanku nasz wzrok zatrzymał się na muszli. Trasa znalazła nas sama. Dotarłyśmy nią do kościoła św. Jakuba w Więcławicach. Znalazłyśmy pana Mariana i nocleg w parafialnej salce.
Podczas wędrówki zimowej, już po zmroku, poprosiłyśmy o nocleg u ojców bonifratrów. Przełożony przed naszym telefonem rozważał fragment Ewangelii o miłosierdziu. Odczytał ów splot wydarzeń jako działanie Opatrzności, więc zaprosił nas do środka. Dostałyśmy trzy pokoje, dostęp do kuchni, wspaniałe śniadanie i kolację. A przede wszystkim obecność. Byłyśmy tam przyjęte, jak ukochane córki. Kilka tygodni później, dzięki temu spotkaniu, odbywałyśmy u ojców Cardinal.
Na wędrówce wiosennej trasa wypadła przez Kalwarię Zebrzydowską – jedno z najważniejszych sanktuariów w okolicy oraz trasa ze wzgórzami i dolinami zapierającymi dech w piersiach. Nocleg w hamakach na dziko w lesie dawał poczucie wolności i niezależności.
Tak sobie myślę: jeśli wykonam swoje zadanie [ni mniej, ni więcej] i zaufam Bogu – odważę się na nieznane, to On zajmie się resztą. Jeśli odpuszczę potrzebę kontroli i pewności, to dam Jemu przestrzeń na działanie. A Boga nie przerosną nawet największe nasze potrzeby. No więc zaufałam, a owoce przerosły moje najśmielsze oczekiwania.
Gwoli ścisłości
Warto wspomnieć jeszcze o planie dnia. Rytm zwykle wyznaczały posiłki, Godzina Światła przed obiadem i różaniec w ciszy [zaczerpnięty z wędrówki szkoleniowej] po obiedzie. Kiedy napotkałyśmy dobre miejsce na obiad lub na nocleg, po prostu tam się zatrzymywałyśmy. Nie spinałyśmy się konkretnymi godzinami, przez co plan układał się właściwie sam, a my cieszyłyśmy się byciem w drodze. Omawiałyśmy co będziemy robić 2-3 godziny naprzód, a wieczorami pozostawał czas na spotkania i rozmowy.
Jeszcze dwa słowa o spontanicznym przygotowaniu. Gdybyś odniósł/odniosła wrażenie, że spontaniczne wędrowanie to chaos i brak organizacji… Otóż nie. Jest różnica pomiędzy “spontanem”, a “przypałem”: pomiędzy świadomym wyborem [że razem tak chcemy wędrować], a brakiem pomysłu / nieodpowiedzialnym podejściem do swojej funkcji.
Przed chwilą pisałam o wykonaniu swoich zadań. Dokładnie wiedziałam, co jest moim zadaniem, a co mogę puścić z biegiem wydarzeń. Przed wędrówkami troszczyłam się o program duchowy i metodyczny – warsztaty, rozważania i o wybór odpowiedzialnych osób za ich realizację. Te kluczowe elementy miałam pod kontrolą, a podział drobniejszych zadań wychodził już spontanicznie.
Owocowo
Brak sztywnego planu pozwalał nam cieszyć się drogą i psychicznie odpocząć. Mnie, jako szefowej, ułatwiło to dostrzeganie potrzeb i możliwości innych Przewodniczek.
Będąc szefową, czuję pokusę, żeby przywiązywać się do planów i aktywności. Rozliczać siebie i innych z wykonanych zadań kosztem uwagi i zwyczajnego towarzyszenia sobie. Kosztem spotkania. Oczekując od siebie i od wędrówki wiele, łatwo można usprawiedliwić ucieczkę od budowania relacji w zadaniowość. A Szefowe potrzebują obecności, uwagi, przyjęcia, ciepła, zauważenia. Zadanie Szefowej Ogniska postrzegam jako budowanie przestrzeni bliskiego spotkania, w którym można się otworzyć i podzielić tym, czym każda z nas żyje. I dziś widzę, że taki plan ułatwił nam świadomą obecność, bycie tu i teraz.
Z radością obserwowałam, jak przewodniczki cieszą się wędrówkami i na nich odpoczywają (szczególnie psychicznie). One żyły tymi przygodami pomiędzy wędrówkami. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby Ogień tak płonął. W ciągu roku widziałam radość i dumę na twarzach dziewczyn, kiedy opowiadały o Ognisku i wędrówkach.
Pięknym było również, to gdy szefowe dostrzegały w różnych sytuacjach Boże prowadzenie.
Wędrówka letnia
Kumulacja Opatrzności i spontaniczności wydarzyła się na wędrówce letniej. Padło na Norwegię. Przed wędrówką kupiłyśmy bilety, zrobiłyśmy zakupy i każda z nas przygotowała jedną rzecz – dwie godziny spotkania na żywo, bez żadnych excelków i tabelek.
Spałyśmy zazwyczaj na dziko, w hamakach. Nie losowałyśmy już peronów i stacji, bo pociągi w Norwegii do tanich nie należą. Za to jeździłyśmy stopami. Udało się nam około 80% drogi samochodowej przejechać całą czwórką. Podobnie jak w ciągu roku, plan i trasa układały się niemal same.
Pierwsza Godzina Światła skłoniła nas do pójścia w ciemno i od niej właśnie wiele się zaczęło: „zdobyłyśmy” Preikestolen, pływałyśmy łódką po morzu (dwie z nas nawet prowadziły), weszłyśmy przez zamknięte zazwyczaj drzwi, poznałyśmy miejscowych Polaków, uczestniczyłyśmy w Mszy Świętej odprawianej tylko dla nas (po angielsku przez Kenijczyka, którego proboszczem jest Wietnamczyk, a szefową – ważniejszą od biskupa – pani Ela), modliłyśmy się Słowem i wędrowałyśmy, zajadałyśmy kanapki u marynarza z Kongo, spałyśmy przy cmentarzu w towarzystwie alpaki, biwakowałyśmy w skandynawskiej naturze, odwiedziłyśmy skautkę na protestanckim spotkaniu młodych, a dwie z nas zaliczyły przejażdżkę policyjnym radiowozem – na pace.
Dostałyśmy palnik i butlę z gazem, mnóstwo jedzenia, a nawet pieniądze. Niewiele brakło, byśmy wyszły z tej wędrówki na plus(!) – tak, po tygodniu spędzonym w Norwegii. Ogrom hojności Boga i ludzi. W każdym miejscu byłyśmy przyjmowane jak ukochane osoby. Dla jasności, nie minęły nas trudne momenty – zimne noce, późne poszukiwanie noclegu, zmęczenie, napięcia i niepokoje. Częścią każdej wędrówki jest trud, szczególnie tej najbardziej szalonej.
Na zakończenie usłyszałam: „teraz to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych”. I chyba nie ma większej nagrody na zakończenie roku pracy, niż doświadczać takiego Ognia.
Tytułem podsumowania
Spontaniczne wędrowanie było skuteczne i owocne w naszym Ognisku, ponieważ zaspokajało potrzeby: wyzwań, świętowania, celu, przygody, urozmaicenia, prostoty, zabawy, autonomii, wybierania własnych planów oraz sposobów ich realizacji, spójności, kontaktu z przyrodą, pokoju, wzajemności, siły grupowej, zrozumienia, wsparcia, wzbogacenia życia, wspólnoty, rozwoju, autorytetu, inspiracji. I jestem przekonana, że te potrzeby można również zaspokajać w planowanych wędrówkach, tych z excelkami. My wybrałyśmy akurat taką formę, bo dzięki niej chętniej przekraczałyśmy próg domu i ruszałyśmy w niewygodę drogi. Bo taka forma nas ożywiała i zapalała.
I ja wiem, że niektórzy powiedzą: „ale wy macie małe Ognisko, to możecie sobie pozwolić na takie wyprawy. Też bym tak chciała, ale u nas dziewczyny potrzebują prysznica i ciepłej wody. To, o czym opowiadasz, nie jest możliwe dla wszystkich… Nie każdy jest taki odważny…”Myślę, że w najlepiej pojętym interesie skautingu jest dostrzeganie i odpowiadanie na potrzeby szefów. Zauważam to po fakcie, jako wynik refleksji nad zeszłorocznym doświadczeniem prowadzenia Ogniska. Sprawdzone – potwierdzone. Natomiast te potrzeby mamy różne, dlatego warto poznać swoje. Takie wędrowanie było dla nas ryzykiem, bo odpuściłyśmy kontrolę i potrzebę bezpieczeństwa. Zaryzykowałyśmy głód, niepewność, niezadowolenie, bezdomność – wiemy, jak to jest czuć się jak żebrak. I pod koniec wyjazdu naprawdę cieszyłyśmy się powrotem do „zaplanowanego życia”. Ale wyzwanie się opłaciło. I nie tyle mam na myśli spontaniczne wędrówki, ile zaryzykowanie i przełamanie schematów. „Zrobienie ogniska po naszemu”, elastycznie, według tego, czego potrzebujemy, a nie według sztywnych wytycznych. A jednocześnie cele wędrówki i formacji czerwonej gałęzi zrealizowałyśmy w nie mniejszym stopniu, niż w poprzednich latach.
Dlatego, jeśli chcecie coś zmienić, odwagi! Niech nie ograniczają Was schematy i liczby, ale niech Was ożywia Duch! Wsłuchajcie się w swoje wnętrze: marzenia i potrzeby i dajcie się poprowadzić w nieznane. Niech Ogień Was rozpala i nie gaśnie!
Kasia, przez 6 lat Drużynowa krakowskiego „Tornada”, Szefowa Ogniska Przewodniczek, fanka i
organizatorka skautowych imprez integracyjnych - szczególnie tych kończących się rano. Wolny duch –
dziś tam, jutro tu. Ale zazwyczaj tam. Człowiek głębokiej myśli, absurdalnego żartu i czarnego poczucia
humoru. Wychodzi z dworu na pole.
Postawiliśmy sobie jako Stowarzyszenie bardzo ambitne cele. Mam na myśli Strategię przyjętą na Sejmiku (Z wypiekami na twarzy – misja, wizja 05.2021.pdf). Pierwszy z celów, chyba najczęściej poddawany pod dyskusję dotyczy liczebności: „1.Będzie nas dwa razy więcej (12 tys.) do 2025 roku i 4,5 raza więcej (20 tys.) do 2030 roku”. Pomimo tego, że ktoś pomylił się w rachunkach, to zagłębiając się w lekturę owego planu zauważam, że jest całkiem sensowny. Może i ma trochę zbyt marzycielski ton, ale po jego lekturze wiemy dokładnie czego chcemy, po co i dlaczego. Niestety niewiele zostało powiedziane o tym jak to zrobić. Jak powiększyć tę moją jednostkę?
Z tym pytaniem mierzyłem się przez ostatnie dwa lata, a w ostatnim roku ze wzmożoną aktywnością, z racji tego, że reaktywowaliśmy z bratem szczep. Poniższy tekst jest odpowiedzią na te pytanie. Przedstawiam w nim moje pomysły, doświadczenia, wnioski oraz zasłyszane koncepcje. A na końcu znajdziecie link do folderu z materiałami naborowymi.
Część I: Kanały dotarcia do potencjalnych skautów i skautek
1. Bezpośrednie rekomendacje – zacznijmy od tego co najprostsze i najbardziej naturalne, czyli poczta pantoflowa.
Cenni mogą okazać się znajomi (ze studiów, z pracy, z duszpasterstwa). Pochwalmy się im, gdy przeżyjemy coś niezwykłego. Może któryś z nich nada się na przybocznego? Warto zachęcić dobrego kolegę do pojechania z kręgiem na wędrówkę, poprosić o pomoc na zbiórce. Nie masz nic do stracenia – najwyżej się nie zgodzi.
A jak już wszyscy twoi znajomi będą mieć dość słuchania o harcerstwie, to warto, by do akcji wkroczyli kochani, dumni rodzice. Pewnie już nie raz opowiadali swoim znajomym jak zaradne są ich dzieci dzięki harcerstwu. Potrzebujemy by robili to częściej, by byli naszymi ambasadorami. Mowa tu zarówno o Twoich rodzicach, jak i rodzicach chłopaków z twojej jednostki. Warto przypominać im o ich ważnej, roli podzielić się z nimi materiałami takimi jak link do strony ze zdjęciami, ulotki, foldery. Wszystko po to, by rekomendacja zakończyła się przekazaniem kontaktu do was – szefów.
Skauting polecać mogą też harcerze, których już mamy. Wiele firm za przyprowadzenie nowego klienta hojnie wynagradza polecającego. Może warto gratyfikować to także w drużynie? Czemu przyprowadzenie kolegi na zbiórkę nie mogłoby być zadaniem na stopień?
2. Szkoła – jeśli chcemy szybko i dużo.
Z naszych doświadczeń wynika, że im młodszy rocznik, tym łatwiej zachęcić potencjalnych skautów. W ubiegłym roku nabór w 20 klasach (trzecich, czwartych i piątych) dał gromadzie 23 chętnych, a w 21 klasach (szóstych, siódmych i ósmych) dał drużynie 9 chętnych, z czego tylko jeden był z ósmej klasy. Te liczby w zależności od szkół mogą być bardzo różne, ale dają pewien obraz tego, czego można się spodziewać.
Problem z naborami w szkole jest jednak taki, że kierujemy naszą ofertę do szerokiego grona i trafiają do nas ludzie dość mocno przypadkowi. Szansa na to, że zostaną na dłużej jest więc mniejsza niż w przypadku rekomendacji.
Opcji naborowych w szkole jest wiele. W dużej mierze zależy to od szkoły, w której będą miały miejsce:
A) Krótkie 5-10 min wystąpienia w klasie. Kluczowe jest tu zaciekawienie i kontakt z uczniami. Bardzo mile widziane są emocjonujące historie obozowe i pytania do publiczności. Warto wspomóc swój przekaz werbalny jakąś wizualizacją: prezentacją ze zdjęciami, czy wydrukowanymi materiałami.
B) Wystąpienie podczas zebrania z rodzicami. Dobre szczególnie w przypadku naboru do gromady. Ale sprawdza się też wiadomość z kluczowymi informacjami od dyrekcji do rodziców (np. poprzez librusa). Informacja od dyrekcji doda wam wiarygodności w oczach rodziców i dzięki temu nawet, gdy dzieciaki pogubią ulotki, rodzicie będą wiedzieć, gdzie i kiedy jest zbiórka.
C) Umówienie się z katechetami i przyjście do nich na religię to prosta i przyjemna opcja. Macie wtedy całą lekcję dla was. Po wystąpieniu warto zabrać klasę na boisko na grę, żeby nie zanudzić ich samym gadaniem. Dobrą motywacją do przyjścia na pierwszą zbiórkę może być też ocena w górę z religii za dołączenie do drużyny.
D) Spotkanie z uczniami z wszystkich klas na auli. Tutaj wyzwaniem jest utrzymanie uwagi tak licznej widowni. Dobrze jest wyposażyć się w rzutnik i materiał filmowy, który pozwoli utrzymać uwagę odbiorców i da wam chwilę na napicie się wody podczas wystąpienia. Mile widziane będą też quizy z bieżąco przekazywanej wiedzy, aby uważnie Was słuchali.
E) Do naborów w szkole dobrze jest wykorzystać naszych harcerzy. Świadectwo kogoś w ich wieku jest bardziej pociągające niż gadanie kogoś starszego. Warto, by oni też powiedzieli kilka słów na naborze lub chociaż zbierali kontakty. Jeśli masz w tej szkole już dużo harcerzy, to dobrze, by wszyscy w dniu naboru przyszli w mundurze. Zainteresowanie kolegów będzie gwarantowane i nim się obejrzycie, sami zaczną pytać o co chodzi w tym skautingu. Harcerze mogą także wykorzystać inną formą naboru, tzn. dawać listy z fabularnym zaproszeniem na zbiórkę (najlepiej z jakąś prostą zagadką) osobom, które wyglądają na takie, które nie boją się przygód.
F) Gdy pogoda sprzyja, można też zorganizować jakąś aktywność dla szkoły, na przykład jedną dyscyplinę podczas dnia sportu, jakiś bieg na orientację itd. To dobrze pokazuje wasze działania w praktyce i pomoże zaskarbić sobie przychylność dyrekcji.
3. Parafia to miejsce, przy którym działamy. Ważne by wierni jak i księża mieli świadomość i rozumieli czym się zajmujemy. W sprzyjającym środowisku łatwiej o pomoc z ich strony. Na powiedzenie kilku słów o harcerstwie mamy kilka okazji:
A) Krótkie (max. 3 min) przemówienie po ogłoszeniach parafialnych to okazja by opowiedzieć o tym czym się zajmujemy szerokiemu gronu parafian. Przekaz kierujemy tu raczej do rodziców i dziadków. Nie nastawiałbym się na wielu chętnych z tej formy naboru, ale jest to budowanie dobrego PR-u o którym mowa wyżej.
B) Spotkania dla rodziców dzieci pierwszokomunijnych lub spotkania dla bierzmowanych. Zaletą wystąpień podczas takich spotkań jest to, że mówimy do ludzi w odpowiednim wieku lub ich rodziców oraz to, że są wierzący (a przynajmniej jakaś część z nich).
C) Gdy macie zaangażowanego duszpasterza, który ma dobry kontakt z parafianami, to warto poprosić go, by „wyhaczył” wam kilku kandydatów i zachęcił do przyjścia na zbiórkę. Szczególnie dobrą okazją na to jest chodzenie księży po kolędzie.
D) W parafii z pewnością są też jakieś wspólnoty. Dobrze znaleźć taką, która ma ofertę jedynie dla dorosłych. Warto wtedy wkręcić się na jedno z ich spotkań i zaoferować rodzicom przestrzeń do rozwijania wiary dla ich dzieci.
Ludzie zwerbowani z parafii zazwyczaj zostają na dłużej, bo mają bardziej zbliżony światopogląd i sprzyjających rodziców.
Zarówno w parafii, jak i w szkole, ważne jest by zebrać numery kontaktowe do potencjalnie zainteresowanych. Da to możliwość zadzwonienia w piątek, przypomnienia im o zbiórce i rozwiania ich niepewności.
4. Ulotki, plakaty i działalność w Internecie – bardziej jako wsparcie pozostałych środków niż samodzielne kanały, ale ważne i potrzebne.
W przypadku wszelkich naborów nieocenioną pomocą okazują się drukowane materiały. (Nieocenioną, ale jednak tylko pomocą, bo nie wierzę w to, że rozdanie ulotek na ulicy, bez chociażby kilku zdań komentarza, kogokolwiek zachęci). Ulotki należy traktować jak takie swoje wizytówki – w końcu to oprawa graficzna dla twoich danych kontaktowych. Dzięki nim ludzie mają na czym zawiesić wzrok podczas waszego wystąpienia. A ulotka, która po przyjściu ze szkoły wypadnie uczniom z zeszytu, przypomni im o zbiórce.
Rodzice zaciekawieni twoją reklamą skautingu często chcą dowiedzieć się czegoś więcej przed wysłaniem dziecka na pierwszą zbiórkę. Przydatna do tego będzie estetyczna i pełna waszych zdjęć strona. Przejrzysta komunikacja w internecie zapewni wam wiarygodność w oczach rodziców, bo zobaczą, że wiele osób już wam zaufało, że z powodzeniem organizujecie wyjazdy itd. Najłatwiejszą do zrobienia wydaje się strona na Facebooku. Dobrze jest mieć stronę szczepu, bo macie pełną kontrolę nad tym, co się na niej znajduje i możecie dodać typowo naborowe grafiki. Mimo wszystko strona środowiska też powinna spełnić taką rolę.
Można również pokusić się o na tyle mocne funkcjonowanie w internecie, żeby chętni zgłaszali się dlatego, że zobaczyli na waszym profilu jak fajnie się bawicie w tym harcerstwie. Ale dojście do takiego poziomu to byłby raczej długotrwały i energochłonny proces. No chyba, że dysponujecie dużym budżetem na promowanie waszych materiałów. Wtedy można pokusić się o dobre dobranie grupy odbiorczej i posty sponsorowane.
5. Myślę, że bardzo ciekawą i taką pierwotną formą naboru, byłoby podchodzenie do grupek dzieciaków z bloków i zagadywanie do nich o harcerstwie. Nie ma już takich band za wiele, dlatego trzeba by zawsze nosić przy sobie kilka ulotek, na wypadek spotkania tego wymierającego gatunku. Ale tak szczerze to nie miałem jeszcze odwagi do zrobienia czegoś podobnego, więc tylko wspominam o tym sposobie dla zuchwałych.
Część II: o czym i jak mówić?
„Ludzie to egoiści, sprzedawaj im korzyści”
Zastanów się, jaka wartość płynie ze skautingu dla naszego odbiorcy? Jakie jego potrzeby może zaspokoić harcerstwo? Dlaczego nas potrzebuje?
Żeby odpowiedzieć na realne potrzeby, trzeba dobrze określić grupę docelową. Rodzice chcą usłyszeć jak ich pociecha rozwinie się dzięki skautingowi. Mówcie im o tym, jak harcerze samodzielnie gotują, sprzątają, robią zakupy, uczą się kreatywności i innowacyjności, gdy muszą zbudować wszystkie obozowe meble z samych żerdek i sznurka. Że uczą się przez doświadczenia, bo stwarzamy im bezpieczne środowisko, w którym mogą popełniać błędy. Że poprzez wykorzystanie prostych środków dajemy im poczucie sprawczości i wzmacniamy pewność siebie. Że spędzamy aktywnie czas na świeżym powietrzu pracując nad kondycją i prawidłowymi nawykami.
Chłopcy natomiast chcą usłyszeć, że w harcerstwie mogą zrealizować swoje najskrytsze marzenia. Że skauci budują własną bazę w lesie, że robią łuki i tratwy. Że bronią honoru drużyny na grach i podchodach. Że tworzą z zastępem paczkę przyjaciół, w której każdy ma ważną rolę do odegrania.
Wiemy już co chcemy przekazać, teraz pytanie ,,jak”?
Chyba nie muszę mówić, że czytanie z kartki odpada. Można nauczyć się tekstu na pamięć, ale wtedy wypowiedź może brzmieć nieco sztucznie, a w sytuacji dużego stresu łatwo jest wiele zapomnieć. Najlepiej i najłatwiej jest oprzeć swoje przemówienie o anegdotki z harcerskiego życia – je masz już w głowie. Wystarczy tylko odpowiednio je przedstawić, by trzymały w napięciu, zadbać o gestykulację i ustawić w logicznym ciągu. Ludzie mają taką właściwość, że kochają słuchać dobrych i emocjonujących historii.
Podsumowanie
Wszelkie materiały naborowe, które stworzyłem przez ostatnie dwa lata zgrałem do folderu: Nabór. Można się zainspirować albo kraść w całości. Udanych naborów!
PS: Wiem, że nie zmieściłem w tym artykule wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że sam wszystkiego nie wiem, a po drugie, że ten tekst jest już wystarczająco długi. Jeśli jednak nadal masz wątpliwości, zastanawiasz się jak porozmawiać z dyrekcją albo jak przeprowadzić zbiórkę naborową itp., to śmiało pisz do mnie na maila skautowego. Myślę, że pomocy nie odmówią też ziomki z namiestnictwa i szefowie CR-ów. Warto pytać.
Fot. na okładce: Franciszek Biel
Antoni Biel
Założyłem jedną drużynę, drugą wyciągnąłem z kryzysu. Kładę duży nacisk na łączenie teorii z praktyką. Bo na nic zda się wielka rozkmina o wyczynach zastępów, jeśli na obozie zabraknie żerdek.
Szkolę drużynowych i dbam o wizerunek hufca w mediach.
Pracuję w korpo i kończę studia z Zarządzania na UW.
Przyciemnione światło, klimatyczna muzyka co chwilę przerywana stukotem kostki spadającej na stół. Kilka osób pochylonych nad stołem, przesuwających figurki z plasteliny pomiędzy misternie wykonanymi z kawałków kartonu drzewami. Wszystko to obserwuje Mistrz Gry, wychylając głowę ze swojej twierdzy, zbudowanej ze stosów notatek oraz kilku podręczników.
Czy przeżyją starcie z grupą wrogich goblinów, które zdesperowane próbują zdobyć miano wojowników? Czy strachliwa, drobna elfka Elanor odważy się stanąć w obronie swoich przyjaciół? Może po chwili namysłu, kierująca jej ruchami osoba, pełna wątpliwości, postanowi zachować swoją postać przy życiu i skieruje jej kroki do ciemnego lasu?
Emocje, trudne decyzje, immersyjny świat pełen tajemnic i epickich historii. Prości ludzie, stający się herosami. Mieszanka talentu aktorskiego, rekwizytów i nieograniczonej niczym wyobraźni. Właśnie w tych kilkunastu słowach, zawarta jest cała esencja gier typu RPG – role playing games. Piękno fabuły i historii, prostota wykonania i radość z przeżytych przygód. Każdy, kto miał kiedyś trochę styczności z metodą skautową, to już pewnie wie, jakie słowo zaraz padnie.
Ekspresja
To ona właśnie ma być piękna, prosta i radosna. Ma dawać możliwość przeżycia emocji i wyrażania samego siebie. Wylewając się, uświetnia każdy wyjazd swoją obecnością, sprawia, że “posmarowane” nią gry stają się niesamowicie wciągające. Jest nie tylko techniką, ale przede wszystkim metodą bycia. Daje dużo (jak nie najwięcej) korzyści wychowawczych. Ciężki grzech popełnia każdy metodyk, czy to poważny skautmistrz, czy też świeżo upieczony absolwent kursu II stopnia, nie rozwijając jej w swojej jednostce, niezależnie od gałęzi czy nurtu.
Jak to często bywa w skautingu, aby zapoczątkować jakąś zmianę u swoich podopiecznych, należy najpierw wdrożyć ją u siebie. W tym przypadku inspirując swoją ekspresywnością innych.
Co, jeśli sami nie czujemy się w tym dobrze? Jednym z kół ratunkowych są właśnie gry RPG. Nie potrzeba wiele, aby zacząć, a możliwości są ograniczone tylko zbiorową kreatywnością i wyobraźnią grających. W efekcie dostajemy bardzo dużo rozrywki typu old-school, przeplatanej interakcją z żywymi ludźmi, którzy siedzą naprzeciwko nas, a nie po drugiej stronie ekranu. Uczymy się wczuwania w postać, przeżywania emocji i okazywania ich innym, interakcji społecznych. Wszystko to w bezpiecznym, bo wolnym od społecznych i życiowych konsekwencji, środowisku high czy low fantasy, które dotąd znaliśmy tylko z powieści i bajek. Czy to nie brzmi fantastycznie?
Na szczęście to nie koniec tego, co mogą dać nam gry RPG. Możliwości wykorzystania ich w skautingu znacznie się poszerzają, kiedy staniemy się Mistrzami Gry (MG) i zaczniemy snuć własne historie dla innych. W swojej kilkuletniej przygodzie jako gracz, a potem prowadzący gry dla innych, odkryłem kilka rzeczy, które dają się dobrze zastosować w skautingu. Nie wątpię, że to dopiero początek odkryć, może po mojej zachęcie uda Ci się Drogi Czytelniku lub Czytelniczko, znaleźć coś samemu!
Immersja
W wyniku immersji następuje tak zwane “zanurzenie umysłu”. Immersja jest również jedną z właściwości sztuki i ważną cechą dobrych gier komputerowych. Czy czuliście się rzeczywiście Geraltem, podejmując trudne decyzje w Wiedźminie ? Może grając w Red Dead Redemption rzeczywiście mieliście moralne dylematy, wcielając się w postać Arthura? Jeśli tak, to doświadczyliście właśnie immersji. Dobrze prowadzony rpeg również będzie powodował głębsze wejście w świat, w którym się dzieje. Wysoka immersja pozwoli poczuć emocje postaci, którą kierujemy i podejmować decyzje, tak jak rzeczywiście byśmy my je podejmowali. Często będą to decyzje, jakich boimy się podjąć w realnym życiu.
Dobra gra skautowa musi być wciągająca i angażująca. Wprowadzenie do niej wysokiej immersji powoduje lepsze przeżycie i większą przygodę w grze. Jest różnica pomiędzy skakaniem przez sznurek, bo druh tak na punkcie powiedział, a dokonywaniem abordażu przez burtę statku, aby wygonić z niego piratów! Poprzez lepsze wczucie Kraala w postacie, dopracowanie strojów czy rekwizytów, stworzenie klimatu czy inne zabiegi, możemy pociągnąć naszych podopiecznych w nowe, dotąd niezbadane dla nich przeżycia.. Rozpatrujmy nasze gry pod kątem immersyjności i uczmy się ją stosować!
Metody budowania historii
Cechą dobrej kampanii (długotrwałej historii dla graczy) jest między innymi nieoczywista i nieliniowa historia, która jest w niej kreowana. Na pierwszy rzut oka, wygląda to na bardzo trudne zadanie dla MG. Jak stworzyć fabułę, w której dochodzi do fascynujących interakcji, zwrotów akcji, skomplikowanego i jednoczesnego biegu wielu wydarzeń?
Pierwszym etapem jest wykreowanie świata: czy jest w nim magia? Jak działa? Jakie istoty go zamieszkują? Jakie religie wyznają? Czy są w nim wspomniane w tytule smoki i czarodzieje? Jak wyglądają wsie i miasta? Jaki jest poziom technologii?
Nie ma tutaj ograniczeń, jeśli chodzi o poziom komplikacji zasad komponujących świat i mnogości tego, co w nim jest. Możemy stworzyć świat prosty albo podobny do już istniejącego.
Potem osadzamy w tym świecie bohaterów i inne ważne osobistości. Każda z postaci graczy również narodziła się w tym świecie i w nim żyje. Jakiej jest rasy? Gdzie mieszka i czym się zajmuje? Jaka jest jej osobista historia? Czy MG umieścił w wymyślonej przez gracza historii postaci, czy epizody związane z innymi herosami? Jak spotkała się z resztą grupy? Do tego dochodzą wszystkie główne postacie tworzone przez MG – zły mag, który chce przejąć władzę nad światem, gobliny, które próbują udowodnić swoją dojrzałość do bycia wojownikami i wiele innych… Kreator świata może tworzyć go iteracyjnie, w miarę jak gracze przemieszczają się w nim.
Finalnie czynimy świat otwartym – postacie mogą udać się, gdzie chcą i robić co chcą. Mogą wybrać jeden z wątków przygotowanych dla nich i pokonać złego maga albo dogadać się z nim i rządzić światem. To co definiuje fabułę, to starcie intencji i celów poszczególnych graczy z celami i naturą otaczającego ich świata. To właśnie MG definiuje, jak świat będzie reagować na ich działania. Co zrobi zły mag, aby nie pozwolić graczom sobie przeszkodzić? Jak zareagują gobliny, gdy wyczują opór? Co stanie się, gdy postacie spróbują okraść handlarza bronią na targu?
Jest to kompletnie inne podejście, niż to, co zazwyczaj stosujemy w naszym procesie kreacji gier. Zazwyczaj mamy pewien koncept historii i z góry znamy jej przebieg. Co, jeśli damy pole do wyboru? Czy stworzymy fazę gry, w której nasi harcerze i harcerki prowadzą interakcję ze światem? Może znaleźli się właśnie w małym portowym miasteczku i mają dowiedzieć się, co ono kryje – czy zajmą się wyplewieniem piratów, czy może pomogą w lokalnym sierocińcu – ich wybór. Dobrze skonstruowany świat, nawet prostymi sposobami, pozwoli poczuć im, że mają realny wpływ na rzeczywistość i mogą być jej kreatorami, w pełnej wolności. Poczują naturalne konsekwencje swoich działań i przeżyją immersyjną przygodę.
Pole popisu dla zastępów – bonus dla zielonych duszyczek
Przestrzeń wolności generowana przez otwarty świat daje duże pole do popisu. Niech wcielą się, w kogo chcą – może jeden z nich będzie kowalem, drugi rycerzem… Mogą zrobić stroje, aby pokazać swoje zdolności i zaznaczyć przynależność do określonej frakcji. Niech rozwijają umiejętności i statystyki swojej postaci, realizując stopnie i sprawności w ciągu roku. Możliwości są nieograniczone – i znowu – jedyne co nas blokuje to nasza kreatywność i wyobraźnia!
Obecnie hufcowy w Warszawie i asystent namiestnika harcerzy. Na codzień siedząc w cyferkach i niekończących się liniach kodu ukojenia szukam w filozoficznych rozmyślaniach o pedagogice. Realizuje się artystycznie w fotografii i książkach. W wolnym czasie tworzę historię o smokach i czarodziejach napędzane kawą.
Masz objąć służbę w jednostce. Trzeba się jednak do tego jakoś przygotować. W większości wypadków (a przynajmniej tak powinno być) jedziesz więc na jeden z obozów szkoleniowych: Dżunglę, Adalbertusa, Jadwigę, Inigo lub W drodze. Tam słuchasz konferencji, uczysz się, czym jest Skała Narady czy Apel Ewangeliczny. Czasem nawet dostajesz gotowe materiały np. scenariusze gier. Wracasz więc naładowany teorią i odrobiną praktyki. Zaczynasz rok harcerski i z zapałem wprowadzasz to wszystko w życie. I co? I nie do końca działa. Ale jak to?
Hmmm, najlepiej opiszę to na pewnym przykładzie. Wyobraźmy sobie świeżo upieczonego szefa kręgu. Już na początku swojej służby staje on przed zadaniem przygotowania wędrowników do pierwszego obrzędu na Młodej Drodze. Chcąc być dobrym szefem, sumiennie zaplanował sobie na wrzesień, październik i listopad konferencje o Eligo Viam i związanych z tym wyborach. Zaprosił księdza, zaprosił doświadczonego HR-a, a w grudniu czekał na listy od wędrowników. Efekt jednak był mierny. Kilku chłopaków złożyło listy, ale pozostali utknęli w miejscu. Mijają kolejne miesiące. W kręgu przybyło nieco odznak EV, bo w końcu szefowi kręgu udało się „wcisnąć” swoim wędrownikom jakichś HR-ów i było co zapisać na papierze. Jednak został jeszcze jeden wędrownik bez Opiekuna Drogi. Chciałby dalej się formować, być w kręgu, ale jakoś nie może znaleźć odpowiadającego mu Starszego Brata, mimo iż z pozostałymi wyborami EV nie miał problemów. „Szkoda, ale chyba trzeba będzie się z nim pożegnać” myśli sobie szef kręgu. „Ewentualnie jakoś go przepchnąć bez Eligo Viam”. No i właśnie tu widać, na czym polega problem tego szefa…
Opisywany przeze mnie szef kręgu nie zrozumiał, o co chodzi w obrzędzie Eligo Viam. Nie spróbował wyszukać jego istoty. Kiedy weźmiemy ceremoniał do ręki i przestudiujemy odpowiedni fragment, dowiemy się, że w gruncie rzeczy w tym obrzędzie chodzi o dwie sprawy. Pierwsza to pragnienie życia duchem wędrowniczym. Druga to chęć rozwoju i formacji osobistej prowadzącej m.in. do podjęcia służby Harcerza Orlego. Cztery wybory to tylko pewna rama. Ważna i potrzebna. Ale w podejściu indywidualnym powinniśmy umieć dostosowywać te środki. Dlatego wędrownika z przykładu należałoby dopuścić do Eligo Viam i pozwolić mu się dalej rozwijać, gdyż chce tego, co jak napisałem jest istotą obrzędu. Starszego Brata możemy mu na jakiś czas „odpuścić”, mając nadzieję, że znajdzie takiego, z którym wytworzy dobrą relację i spotka się więcej niż dwa razy (pierwszy i ostatni).
Niestety, nie zawsze na obozach szkoleniowych, szczególnie tych pierwszego stopnia, przyszli szefowie wnikliwie poznają istotę tego, co przyjdzie im robić. „Technikaliów” jest sporo, czas goni, więc kto by jeszcze spamiętał „dlaczego to wszystko tak wygląda?”. A to przecież najważniejsze pytanie! Dlatego zachęcam, żeby nie zatrzymywać się w rozwoju i nie poprzestawać na pierwszym stopniu kursu. Polecam jeździć na kolejne stopnie obozów szkoleniowych, na spotkania śródroczne namiestnictw i na kursy skautmistrzowskie (np. Iziqu i Kudu). Kiedy zrozumiesz metodę, to, co jest jej istotą, będziesz lepszym szefem dla swoich podopiecznych. Być może dzięki temu uratujesz dla skautingu (i nie tylko) jakiegoś chłopaka lub dziewczynę, którzy pozornie nie wpisywali się w „ramy”. Może nie będziesz ciągnąć wyuczonego schematu Skały Narady, który w Twojej gromadzie dawno przestał działać, a twórczo go odświeżysz uzyskując pożądany efekt. Ważne, żeby wiedzieć i rozumieć, po co podejmuje się konkretne działania. Nie robić tego bezmyślnie lub „bo zawsze tak było”.
Dlatego zachęcam wszystkich: zostańcie entuzjastami metody!
Fot. na okładce: Krzysztof Noworyta
Piotr Wąsik
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
Z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Niby już wiosna, a takie zimno. Na szczęście zostało za drzwiami. Jak dobrze wrócić do domu. W lustrze mignęło odbicie potarganych wiatrem włosów. Po chwili raźny turkot czajnika zagłuszył bębnienie deszczu.
Czwartek właściwie kończył tę najbardziej roboczą część tygodnia Eli. W piątek już tylko wykłady. Usiadła przy biurku z błogim poczuciem, że nic nie musi. Ciepło herbaty z cytryną łagodnie rozeszło się wzdłuż przełyku. Kilka razy machinalnie przesunęła Facebooka. Koleżanka z podstawówki jest zainteresowana festiwalem naleśników. Promocja na skarpetki w muchomory. Te obok, w liski, całkiem fajne. Ale już bez promocji. Skauci z Przemiłowa mieli zbiórkę w Przemiłowie w sobotę i ugotowali zupę. Znajomy z młodym psiakiem. Na filmiku zgrabne damskie ręce w przyspieszonym tempie robią coś z kolorowej włóczki. O, ale ładne wyszło. Można by zrobić na zbiórce. Czy na najbliższą sobotę planowałyśmy już coś konkretnego? Ela przełożyła kilka kartek w kalendarzu. Trafiła na właściwy tydzień i poczuła jak jej wnętrzności zamieniają się w kamień, a cały spokój momentalnie się ulatnia. Przecież w ten weekend jest wędrówka…
* * *
Zawsze człowiek pakuje to samo, a nigdy te rzeczy nie chcą się znaleźć – myślała Ela gorączkowo grzebiąc w szufladzie w poszukiwaniu latarki. Przelała trochę płynu do mycia naczyń do malutkiej plastikowej buteleczki. Brać polar oprócz swetra, czy nie? Niby lekki, ale wiadomo, jak to potem jest. Każdy mały nadmiar w plecaku potrafi wgnieść człowieka w ziemię. W końcu przypięła karimatę i ciężko tupiąc pobiegła na autobus. Próbowała nie rozdeptać żadnej z różowo-białawych dżdżownic, które jak zwykle w czasie deszczu powyłaziły na chodnik. Podmuch zimnego wiatru wcisnął jej włosy do lewego oka. Wskoczyła do autobusu. Trzymając się lepkiej rurki, pospiesznie wdychała duszne powietrze. Wzdłuż kręgosłupa spływała jej strużka potu.
W mieszkaniu została parująca herbata i apetycznie otwarta powieść o pożółkłych stronach.
***
Cisza. Czasem tylko przerywana dalekim kwileniem jakiegoś ptaka albo silniejszym podmuchem wiatru, który poruszał w górze liśćmi. Ela pomału podniosła głowę. Siedziały na karimatach albo plecakach, każda pochylona nad grubą księgą o cienkich kartkach. Musnęła je po kolei ukradkowym spojrzeniem. Weronice jest zawsze zimno, teraz też siedzi w kurtce. Czasem aż się trzęsie i robią jej się sine usta, ale nawet wtedy potrafi się tak ciepło do człowieka uśmiechnąć. Klaudia jest jak czołg, chyba nic jej nie zniechęci. Nawet pole namiotowe wyglądające jak jedna wielka kałuża. Skąd ma tyle energii? Wydaje się, że wszystko idzie jej w życiu jak po maśle. Ale czasem wspomina o młodszym bracie. Urodził się ciężko chory, nie wiadomo za bardzo, co będzie dalej. W tych chwilach uśmiech Klaudii gaśnie. Ale zaraz wraca, żeby dodać otuchy innym. Ania robi niesamowite rzeczy ze swoją drużyną. Świecą jej się oczy, kiedy opowiada, jak wyglądał ostatni ZZZ albo gra. Aż słuchającemu przychodzą do głowy pomysły, które wcześniej nie miały odwagi się tam pojawić. Magda nie błyszczy na forum. Jak zacznie coś opowiadać z tymi wszystkimi nieistotnymi szczegółami, to można zasnąć idąc. Ale jak zostanie się trochę z tyłu i idzie tylko z nią, to potrafi tak zapytać, że nawet skończony introwertyk zaczyna opowiadać jej o tym, co u niego najlepsze i co najgorsze. Ona prawie nic nie mówi, ale jakoś potem sprawy przedstawiają się w lepszym świetle. Kasia często się denerwuje. Zwłaszcza jak ktoś coś zawali, na przykład zapomni zabrać garnka. Ale to ona pierwsza widzi, co jest do zrobienia i po prostu zaczyna to robić. Są naprawdę dobre – pomyślała Ela. – Przecież żadnej nie jest całkiem łatwo. Czasem w rozmowie wymknie się jakaś skarga, prośba o modlitwę, błysną łzy w oczach. A mimo tego robią tyle dobrych rzeczy, tyle mają w sobie życzliwości i zaangażowania. Naprawdę są dzielne. A co ja tu robię? – zdziwiła się nagle Ela. Spojrzała wokół jak człowiek, który dopiero się obudził, a potem w dół na swoją chustę. Poczuła, jak ogarnia ją całą ciepła fala wdzięczności. – Jestem przecież jedną z nich… jak dobrze!
Studiuje filologię polską i próbuje uczyć w szkole. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem odkryła żółtą gałąź i zachwyca się nią do dziś. Po 3-letnim akelowaniu została żółtą asystentką.
Pierwszy ZZZ w roku. Las, wieczór. Przy ognisku siedzą DRUŻYNOWA, ZOSIA, GOSIA I MARTA. Trwa rada drużyny.
DRUŻYNOWA
To teraz Zosia. Ile miałaś zbiórek od początku roku? Jak atmosfera w zastępie?
ZOSIA
Miałam 3 zbiórki takie harcerskie. Robiłyśmy obiady, uczyłyśmy się piosenek harcerskich, była gra z morsa i węzłów, ale było dość sztywno, więc zrobiłam jeszcze jedną taką nieharcerską z nocowaniem. Piekłyśmy ciasteczka i grałyśmy w mafię, dziewczyny mega to polubiły. Myślę, że teraz jest już lepiej, łatwiej nam się gada.
***
Nie jestem wieszczem, jednak mam wrażenie, że napisany przeze mnie fragment dramatu jest ponadczasowy. Nie twierdzę bynajmniej, że powodem tego jest jakiś kunszt artystyczny tekstu, raczej chodzi o powtarzalny problem harcerski (Nie wiem jak w męskim nurcie, ale w żeńskim jest to dość znany schemat). Zastęp nie jest zgrany, potrzebuje zacieśnić relacje, więc robi integracyjną zbiórkę w domu. Dlaczego mówię o dramacie? Jaki jest problem w nocowaniu zastępu, czy pieczeniu ciasteczek? Wiemy przecież, że nie robią tego na każdej zbiórce, więc dlaczego mamy tego zabraniać?
Nie chodzi o żadne zabranianie. Dramat nie polega na tym, że dziewczyny czasem robią „nieharcerskie zbiórki”. Problem tkwi głębiej.
Wielokrotnie spotkałam się z tym, że dziewczyny w zastępach, nawet nieświadomie, dzielą zbiórki na „te harcerskie”, gdzie palimy ogniska, robimy gry, uczymy się piosenek, różnych technik, oraz na zbiórki „te fajne, relacyjne”. Do tych drugich należą nocowania w domu, granie w planszówki, wspólne wyjście do kina, do escape roomu itd. Powtarzalny schemat jest następujący: Harcerskie zbiórki robimy na co dzień, bo jesteśmy w skautingu, zaś integracyjno-relacyjne co jakiś czas, by zastęp się bardziej zgrał.
Problemem nie jest wyjście integracyjne. Problemem jest myślenie dziewczyn, że „zwykłe, harcerskie rzeczy” są zbyt sztywne, wymuszone by dzięki nim stworzyć dobrą atmosferę w zastępie, więc do tego celu potrzebują innych, atrakcyjniejszych metod. Czy mają rację? Patrząc powierzchownie: tak. Zosia zrobiła 3 zbiórki, podczas których nie umiały się zgrać, a jedno nocowanie ich zjednoczyło. Kierując się swoim doświadczeniem, dochodzi do jednoznacznego wniosku: Ciasteczka łączą! Jednak kluczem jest tu słowo „powierzchownie”.
My, ludzie, niezwykle często wybieramy łatwiejszą drogę do osiągnięcia celu. I rzeczywiście ten cel osiągamy, więc w czym tkwi problem? No właśnie w powierzchowności. Możemy wjechać na Święty Krzyż samochodem i uznać to za pielgrzymkę, bo w końcu do celu dotarliśmy. Szybko się jednak okazuje, że ta łatwiejsza droga pozbawia nas wielu głębszych, więc niewidocznych powierzchownie korzyści. Myślę, że przewodniczkom i wędrownikom nie trzeba tego tłumaczyć. Każdy z nas choć raz doświadczył tego jak trud tworzy z nas lepszych, piękniejszych ludzi. Teraz naszym zadaniem jest nauczyć tego naszych podopiecznych. Pokazać im jak skauting tworzy prawdziwe relacje. Tylko jak to zrobić?
Tak jak wszystko w skautingu. Przez doświadczenie. Dziewczyny po kilku obozach rzeczywiście widzą, że takie „harcerskie życie” spaja zastęp, że trud codzienności obozowej sprawia, że się kłócą, wywalają wszystkie żale na wierzch, jednak potem stają się sobie dużo bliższe. Tylko czy musimy czekać do obozu, by zdobyć takie doświadczenie? Co z przygodą w ciągu roku? Jak drużynowa/wy może wpływać na jakość zbiórki? Przecież zastęp musi to robić sam. Nie będę dłużej trzymać w napięciu, tym bardziej, że już w tytule artykułu odpowiedziałam na to pytanie. Oczywiście chodzi o Zbiórkę Zastępu Zastępowych. Na zielonym kursie jest o tym cała konferencja, więc każdy wie o co chodzi, ale czy na pewno?
Jakiś czas temu w moim hufcu zrobiłam eksperyment i zamiast rady zielonych zrobiłam jednodniowy ZZZ dla drużynowych. Chciałam pokazać im dlaczego to jest takie ważne. Drużynowa w ciągu roku ma wiele okazji, by naładować swoje zielone baterie – wędrówka szefowych, spotkania w ognisku, rzekotki. Co mają zastępowe? Te, które są sercem skautingu i od nich tak naprawdę zależy jego jakość i przyszłość harcerek? No właśnie ZZZty. Dlatego tak ważna jest ich jakość i częstotliwość. Tego się uczymy na kursie. A jak to wygląda w życiu? „Ale Czerma, przecież to niemożliwe, żeby zrobić 5 ZZZtów w ciągu roku”, „No ja miałam dwa ZZZty, ale jeszcze dwa razy się spotkałyśmy u mnie w domu na radę”, „Ostatnio miałyśmy super ZZZ! Pojechałyśmy do miasta, tam trochę pozwiedzałyśmy, miałyśmy grę, gdybyś widziała, jak dziewczyny były zachwycone!”
Często chcemy zrobić ZZZty bardziej atrakcyjne, więc jedziemy zwiedzać miasto, albo idziemy razem do escape roomu. Konsekwencja? Zastępowa widzi, że to takie atrakcje spajają zastęp. Mamy dwa ZZZty wyjazdowe, a tak to na radę spotykamy się w domu przy herbatce. Zabawne potem może się wydawać mówienie harcerkom, żeby nie robiły zbiórek w salkach. Drużynowa ma maturę/studia i nie ma czasu zrobić ZZZtu w weekend. A jeszcze takich 5? ZZZ jest zbiórką. Ma być przykładową zbiórką. Nie zawsze musi trwać cały weekend (Choć oczywiście takie są największą przygodą). Dlaczego by nie wsiąść do pociągu byle jakiego, wysiąść na ostatniej stacji i tam zrobić zbiórkę? Jak mamy oczekiwać od zastępowych dużej częstotliwości zbiórek, jeśli my nie mamy czasu się z nimi spotkać raz na dwa miesiące?
Wracamy do dramatu. Czy Zosia ma przestrzeń, żeby zobaczyć jak skauting tworzy relacje? Czy umie połączyć „harcerskie zbiórki” z „relacyjnymi” znajdując w nich wspólną płaszczyznę? Czy miała doświadczenie prostej przygody? Czy czuła, że wspólne robienie rzeczy czyni z nich zastęp, bo robią to razem? Czy choć raz siedziała z zastępem przy ognisku w środku lasu i po prostu czuła się z nimi dobrze? Czy była kiedyś na dobrym ZZZcie?
Teraz pozostaje pytanie co znaczy dobry ZZZ? „Harce to radosna gra na łonie natury, gdzie mężczyźni z duszą chłopca idą razem z chłopcami na poszukiwanie przygody. Przyniosą stamtąd zdrowie i szczęście, zręczność i zaradność” (R. Baden-Powell Wskazówki dla skautmistrzów). Brzmi to bardzo idealistycznie, ale czy nie jest to dla nas osiągalne? Skauting jest prosty, a więc ZZZ jest prosty. Moim celem nie jest podanie przepisu na idelany ZZZ, gdyż takiego nie ma. Chcę pokazać, że powierzchowne atrakcje warto zastępywać prostymi zadaniami. Co spaja zastęp? Czas. Przeznacz na zbiórkę go wystraczająco dużo. Zosia nie zauważyła, że niekoniecznie to ciasteczka były powodem ich zjednoczenia, ale czas, który wspólnie na to przeznaczyły (dłuższy niż zwyczajowe 3h). Wyzwanie. Przy wyzwaniu zawsze pojawiają się emocje, przygoda. Można zrobić grę z węzłów, ale czy nie większym wyzwaniem będzie te węzły wykorzystać przy pionierce? Można pojechać do dużego miasta i zrobić sobie turystyczne zwiedzanie, ale może warto zmienić to w rodzaj explo, a grę z topografii na rajd? Trud jest przestrzenią przygody i to przygody, która tworzy interkacje – doświadczasz tego, że sam nie dasz rady wykonać zadania, potrzebujesz pomocy. Proszę bardzo, od czego jest zastęp? Odpowiedzialność. Każdy ma coś do zrobienia i to do zrobienia dla innych. Nie ma znaczenia czy to przyniesienie kurczaka, czy wymyślenie gry na 2 godziny. Odpowiedzialność czyni z Ciebie istotnią część zastępu. Bez Ciebie czegoś by nie było. Jesteś ważny. Jak lepiej zadbać o relacje niż pokazać, że każdy członek zastępu jest tak samo ważny? Wszystkie te elementy oczywiście spajają zastęp i ile jest to coś co chcą robić i robią to razem. Dzieki temu zastęp nie ma poczucia, że po prostu wykonał pionierkę, ale że zbudował ich własną bazę. Nie czują, że odgrywają przypadkową scenkę, lub uczą się jakiejś harcerskiej piosenki, ale tej dla nich ważnej, opisującej jakieś wspólne przeżycia.
Masz dość sztywnych zbiórek? Brakuje Ci relacji? Zrób dobry ZZZ. Weź zastęp, wsiądź do pociągu byle jakiego, idź przed siebie spontanicznie śpiewając, a ciasteczka zrób na ognisku. Naprawdę nie trzeba nic więcej.
W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.
Wyobraź sobie, że jesteś na wędrówce w górach. Wstajesz rano i wychodzisz z namiotu. Słońce też się już pomału budzi, ale jest jeszcze rześko. Modlitwa, toaleta, szykowanie śniadania. Ty się bierzesz za rozpalanie ognia, ktoś za składanie namiotu, ktoś inny za krojenie szyneczki. Wszystko przebiega sprawnie. Jest pięknie, jest stylowo.
O właśnie… Zdarza nam się dość często mówić o stylu wędrowniczym. A czym on właściwie jest? W skrócie: uzewnętrznieniem ideałów. Bardzo podobnie definiujemy mundur. Bardzo lubię to połączenie, bo pozwala na prostą mnemotechnikę odnośnie do tego, czym konkretnie wyraża się styl: krzyż w centralnym miejscu i munduru, i życia wędrownika, dalej: chusta wędrownicza symbolizująca prostotę, pokorę i służbę oraz przynależność do braterskiej wspólnoty (z obrzędu przyjęcia do kręgu). A więc w pierwszym akapicie idealnie uzewnętrznił się duch służby w Twoim kręgu. Dość definicji, maszerujmy dalej.
Śniadanie zjedzone, wyruszacie w trasę. Pierwszy odcinek OK. Msza święta. Kontynuujecie marsz. W pewnym momencie okazuje się, że mapa jest trochę nieaktualna. Pojawiają się małe problemy z nawigacją. W końcu trzeba to przyznać otwarcie: zgubiliście się. Zaczyna padać deszcz. Idziesz. Uwiera Cię garnek, który niesiesz w plecaku. Ale skoro pada, już wolisz tak iść, niż zatrzymywać się, by przepakować rzeczy. Noga za nogą. Nastrój 2/10. W końcu się odrobinę przejaśnia, ale dalej jest chłodno. Znajdujecie miejsce na obiad, dopiero gdy w brzuchach już dość głośno burczy. Zmęczenie doskwiera, drewno mokre… Średnio Ci się chce zabierać za przygotowanie posiłku. Najlepiej byłoby teraz paść na karimatkę, przykryć się i zdrzemnąć. Ale z drugiej strony widzisz, że Tomek właśnie opatruje swoje obtarcia na stopach, Romek rozwiesza przemoczony śpiwór, a ksiądz ewidentnie potrzebuje drzemki bardziej niż Ty – w sumie nie dziwne, ma 60 lat, a dalej chodzi z Wami na wędrówki. Bierzesz się ostatkiem siły woli za rozpalanie ognia mokrym drewnem. A może… odpuszczasz i czekasz aż ktoś inny się tym zajmie?
Styl został wystawiony na próbę. I bardzo dobrze, bo tylko w ten sposób możesz się rozwijać. Chodząc na kolejne wędrówki, będziesz siłą rzeczy wystawiany na takie większe i mniejsze próby. I choć prawdziwy zmysł służby na początku może być dużym wyzwaniem, po odpowiedniej liczbie pokonanych kilometrów po prostu wchodzi w krew. Możesz czytać mnóstwo mądrych artykułów, książek i encyklik o prostocie, pokorze czy służbie. Możesz słuchać wielu mądrych konferencji HR-ów, ale czy to sprawi, że zmienisz swoje postępowanie i będziesz lepiej służył? Zastanówmy się, jak to działa w innych gałęziach. Czy w gromadach oczekujemy, że po kwiecistym wykładzie Akeli wszystkie wilczki staną się altruistami? Jeśli chcemy, żeby harcerz był bardziej zaradny, raczej nie damy mu podręcznika o zaradności. Zapraszamy ich za to do przestrzeni wolności, jakimi są nasze gromady i zastępy i pozwalamy, by wilczek się posprzeczał z drugim wilczkiem, a harcerz rąbnął młotkiem w palec. Pozwalamy im działać i popełniać błędy po to, by sami zrozumieli, co mogą zrobić lepiej i się (skutecznie) rozwinęli. Czemu inaczej miałoby to wyglądać w czerwonej gałęzi? Tu skauting dalej jest robiony w praktyce, a nie w teorii.
Warto zastanowić się nie tylko nad samym działaniem w stylu wędrowniczym, ale też motywacją do niego. Wstępując do kręgu, przyjmujesz pewne zasady. Szef kręgu nie wydaje za bardzo poleceń, sam się bierzesz do roboty, bo tak to po prostu działa. Z czasem pewnie zauważasz, że ten styl jest opłacalny, wszystko przebiega miło i sprawnie, przekonujesz się do niego. Kiedy jednak daje o sobie znać zmęczenie, głód, deszcz, taka prosta motywacja może nie wystarczyć. Wtedy patrzysz na Romka, Tomka, księdza i decydujesz się (lub nie) przekraczać samego siebie w darze dla nich. Niektórzy może skojarzyli poprzednie zdanie z definicją miłości: bezinteresowny dar z siebie. I słusznie. Myślę, że w kręgu każdy przechodzi podobną drogę: od życia stylem niejako na siłę / bo tak szef każe, do momentu w którym coraz bardziej go rozumie, przyjmuje jako swój, a służba staje się wyrazem miłości. I każdy przechodzi tę drogę w swoim tempie. Czytając Ewangelię dowiadujemy się, że miłość jest w życiu czymś najważniejszym. Okazuje się, że gotowanie spaghetti w deszczu jest jej najlepszym szkoleniem. Dobra, może nie najlepszym, bo to dość proste danie i nie trzeba aż tyle siły woli, żeby się przemóc do pracy (na wyższy poziom szkolenia rekomendowałbym np. leczo). Mnie takie spostrzeżenie pozwala jeszcze bardziej docenić wędrówki. Nie dość, że mam frajdę ze zdobywania szczytów i przeżywania przeróżnych przygód w doborowym towarzystwie, to jeszcze, niejako w gratisie, wystawiam się na okoliczności (inaczej: przebywam w przestrzeni wolności), które mnie prawdziwie rozwijają.
Pewnym sprawdzeniem, tego co tu piszę o rozwoju na wędrówkach i skuteczności motoru działanie, jest pytanie, czy przenosimy te przyzwyczajenia na grunt codzienny. Czy mamy tę naturalną wewnętrzną motywację, by służyć swojej rodzinie? Czy wyrobiliśmy sobie zdolność zauważania ludzi potrzebujących? Czy w obliczu wojny na Ukrainie odpowiadamy realnym działaniem wsparcia dla uchodźców i czy nie wypalamy się w nim, kiedy w społeczeństwie zapał już słabnie? Takie zjawisko lubimy nazywać zgrabnie jednością życia. Jest to stan, w którym nie rozdzielamy różnych sfer życia na harcerskie/kościelne/codzienne i którego osiągnięcie zajmuje trochę czasu. Powiedziałbym, że jeśli widzisz, że jesteś blisko jedności życia, to podejmuj Wymarsz Wędrownika. Ale jeśli widzisz, że nawet nie przybliżasz się do tego ideału, to znak, że coś z Twoją formacją wędrowniczą jest nie tak. Tak jak harcerz nie zdobywa w pierwszym roku stopnia ćwika, ale jeśli nie złożył nawet przyrzeczenia, to wiedz, że coś się dzieje.
W ten sposób, na przykładzie jednego aspektu stylu wędrowniczego, chciałem przekonać Was, że wędrówka, oprócz oczywistej frajdy, którą przynosi (a może dzięki niej?), naprawdę nas rozwija. Jeśli ktoś by się mnie spytał, jak dobrze przygotować się do małżeństwa, powiedziałbym, że oczywiście słuchanie mądrych konferencji jest cenne, ale jak chcesz się przygotować naprawdę dobrze, to zakładaj plecak i ruszaj w trasę z braćmi z kręgu. A ja trzymam kciuki za deszcz.
Na jednej ze zbiórek naborowych wyciągnąłem krzesiwo i pytam: “czy ktoś chce rozpalić ognisko?” Zgłaszają się niemal wszyscy chłopcy. Przekazuje krzesiwo w ich ręce i zaczynają rozpalać. Znaczy… starają się, ale zadanie okazuje się zadziwiająco trudne. Po kilku minutach nieudanych prób, gdy wszyscy chętni spróbowali już swoich sił, pytają mnie: “Panie Antku, czy mógłby nam Pan pomóc?” Pokazuję im jak przygotować materiał na rozpałkę, biorę krzesiwo i po kilku sekundach mamy ogień. A “Pan Antek” zyskuje w oczach chłopców.
Wszyscy wiemy, że istotą metody jest samowychowanie młodych, a o powierzaniu odpowiedzialności słyszeliśmy już wiele. Ale czy robimy to w dobry sposób? Poniższy artykuł traktuje o rzeczach fundamentalnych, o roli szefa, wynikającej z istoty skautingu. Połączyłem w nim teorię z praktycznymi pomysłami, by dostarczyć Ci gotowych wskazówek do poprawy pracy z jednostką.
Kim szef nie jest?
“Skautmistrz nie może być ani profesorem, ani oficerem, ani katechetą, ani specjalistą, fachowcem”
~ Robert Baden-Powell “Wskazówki dla skautmistrzów”
To może w takim razie szef to menadżer albo przywódca?
Nie. Rolą przywódcy jest takie prowadzenie zespołu, by ten dążył wytrwale do wyznaczonego celu, by kończył zadania z sukcesem. Na pierwszym miejscu stawiane jest tu powodzenie projektu, a ludzie, choć ważni, są raczej elementem, a nie podmiotem zainteresowania. Nie uważam, żeby takie podejście było złe w firmie. W końcu jej celem jest dostarczanie wartości dla klientów, a nie rozrywka dla pracowników. Ale skauting to nie przedsiębiorstwo i jego dążeniem nie jest sprawnie działająca grupa, ani 100% wykonanie planu pracy. Dla nas to, czy scenka na ognisku była udana czy też nie, jest mało ważne. To sytuacja wychowawcza, której celem jest rozwój wodzireja, który ją przygotował. I takie podejście jest też zdrowe dla szefa, bo przestaje przejmować się rzeczami, które choć są najbardziej widoczne, to jednak mniej ważne. Szef powinien wspierać w rozwoju, stwarzać przestrzeń do samowychowania się młodego człowieka. “Dziewczyna i chłopak muszą wziąć sprawy tej wielkiej łodzi, jaką jest ich życie, we własne ręce” (B-P) I do tego prowadzi formacja skautowa, której zwieńczeniem jest wymarsz/fiat – wzięcie całkowitej odpowiedzialności za swój rozwój.
Kim więc powinien być szef?
“Skautmistrz musi być starszym bratem dla swoich chłopców, to znaczy ma patrzeć na świat z ich punktu widzenia, musi prowadzić, przewodniczyć i budzić entuzjazm dla właściwych rzeczy. Jak prawdziwy starszy brat musi zachowywać tradycje rodzinne i pilnować by były one przestrzegane, pożądana jest tu pewna stanowczość. Oto i wszystko.”
~ Robert Baden-Powell “Wskazówki dla skautmistrzów”
Proste? Na pierwszy rzut oka tak. Ale zagłębiając się w ten temat mocniej, możemy napotkać pewne trudności. Choćby dlatego, że taki obraz starszego brata rzadko kiedy ma odzwierciedlenie w obecnej rzeczywistości. Nie każdy z nas ma starszego brata, ale z pewnością, każdy ma pewne intuicje co do jego roli. To określenie posiada liczne konotacje, więc aby uniknąć nieporozumień, chciałbym na potrzeby tego tekstu, na nowo zdefiniować pojęcie opisujące rolę i zadania szefa.
Szef jako Inspirator, czyli osoba mająca pozytywny wpływ na Inspirowanych (nie wychowanków czy podwładnych, bo te pojęcia nieadekwatnie definiują relację między chłopakiem/dziewczyną, a szefem).
Jak kształtować swój autorytet?
Wiadomo, że wiele zachowań inspirowani wchłaniają przez nasz przykład. Warto więc byśmy prezentowali sobą dobry poziom. Nie chodzi o to, by być chodzącym ideałem, ale przykładem dążenia do niego, inspiracją do pracy na sobą. Skauting daje nam ku temu narzędzia: spotkania z opiekunem drogi, stałym spowiednikiem, kursy szkoleniowe itd.
Inspirowanym imponuje też umiejętność stworzenia przygody i brania w niej udziału. Pociąga ich energia i harc bijące od inspiratora. Ale także jego wytrwałość w dążeniu do celu. Niezłomność, wypływająca z przekonania o słuszności misji oraz zgodności z zasadami, którymi żyje.
Negatywny wpływ na autorytet inspiratora ma, bez wątpienia, brak osobistego zorganizowania. Dlatego tak ważna jest sumienność i punktualność. Jednak inspirator to też człowiek, czasem powinie mu się noga. Ważne jest wtedy, by umiał przyznać się do błędu.
Nie zapominajmy, że autorytet żyje prawem harcerskim. Szczególnie widoczny w jego życiu jest 8 punkt. Inspirator nie może być sztywny. Gdy trzeba zachować powagę to jest poważny, ale w pozostałym czasie, zawsze radosny. Ma do siebie dystans i lubi żartować.
Warto zastanowić się, których z powyższych cech nam brakuje, co potrzeba jeszcze doszlifować. Ale tak jak już wspominałem, chodzi o rozwijanie się w dobrym kierunku, a małe potknięcia wcale nie przeszkadzają w byciu autorytetem. One też niosą przekaz. Pokazują inspirowanym, że można popełniać błędy. Ważne, by mimo tych niepowodzeń ciągle iść naprzód.
Jak więc rozwijać relacje z inspirowanymi?
Przede wszystkim szukać okazji do spotkań, być dostępnym na zbiórkach czy wyjazdach. Śmiać się razem z nimi. Pytać o zainteresowania, pasje, szkołę, pomysły na gry. Okazywać zaufanie, przez powierzanie odpowiedzialnych zadań, pomagać w ich wykonaniu i chwalić dobrze wykonaną robotę. Nagradzać inicjatywę. Szczerze mówić o swoich odczuciach. Jasno i konsekwentnie komunikować oczekiwania. Rozmawiać o zachowaniach, które nie są właściwe.
Zainteresowanie i poważne traktowanie, nie tylko dostarczają nam wiedzy o problemach i potrzebach inspirowanego, lecz także budują jego wiarę w siebie. Uwaga poświęcona przez kogoś starszego, skutkuje wzrostem jego poczucia własnej wartości i sprawia, że czuje się on potrzebny. To z kolei daje przestrzeń motorowi odpowiedzialność.
Powierzanie odpowiedzialności jest głównym narzędziem wpływu inspiratora. Cała zagwozdka polega jednak na tym, że trzeba pogodzić w nim, dwie pozornie sprzeczne idee: dawanie pełnej odpowiedzialności i obdarzanie odpowiedzialnością na miarę inspirowanego. Odpowiedzią na ten problem jest podejście obszarowe, zilustrowane na schemacie.
Na działania grupy, można spojrzeć jak na puzzle. Pojedyncze elementy tworzą statek, morze, brzeg, roślinność, niebo, które razem dają kompletny krajobraz. Jeden puzzel oznacza pojedyncze, proste zadanie. Grupa elementów tworząca żagiel to projekt, składający się z kilku zadań, a cały statek jest odrębnym obszarem działalności grupy. I tak dajemy całkowitą odpowiedzialność inspirowanemu najpierw w jednym puzzelku – np. przynieś siekierę na zbiórkę, naucz zastęp nowego węzła. Potem dajemy mu do ułożenia żagiel – np. zrób grę terenową, skoordynuj budowę tratwy. Następnie obejmuje on ster kierowania całym statkiem – np. pionierką zastępu. Do niego należy określenie kierunku rejsu i rozdzielenie mniejszych zadań innym.
Do poziomu umiejętności i chęci działania trzeba dopasować sposób traktowania.
Przychodzący do zastępu świeżak lub starszy członek w nowym dla siebie obszarze, jest pełen energii. Chce działać. Wszystko jest dla niego nowe i fascynujące. Nie wie jeszcze, że pewnych rzeczy nie potrafi zrobić, dlatego mocno wierzy w siebie. Sygnalizuje on pierwsze własne pomysły, które warto wykorzystywać, chociaż na początek bardziej oczekuje wzięcia udziału w przygodzie, niż samodzielnego jej tworzenia. Warto dawać mu proste zadania i gdy sobie z nimi nie radzi, pokazywać jak je wykonać: przynieś na zbiórkę łopatę i sznurek; zbierz drewno, „ale patrz to co zebrałeś jest żywe – nie będzie się palić, a poza tym jako harcerze szanujemy przyrodę – poszukaj martwego i suchego drewna – to te które łatwo się łamie”.
Kiedy weźmie udział w kilku grach i trochę się podszkoli, można poprosić go o zrobienie własnej gry dla zastępu. Będzie to dla niego pierwsze trudniejsze zadanie, warto więc, by nie skończyło się totalnym niepowodzeniem. Dobrze byłoby usiąść z nim i pomóc w jej zaplanowaniu, potem w rozłożeniu punktów przed zbiórką. Następnym razem wystarczy jedynie szczere zainteresowanie: ‘’jaki masz pomysł na tą grę’’, ‘’jak chcesz nagrodzić zwycięzców?’’ A po wykonaniu dokładna informacja zwrotna z pochwałą. To szczególnie ważne, by inspirowany nie stracił wiary w siebie, by pokazywać mu, że potrafi, przez dostosowywanie poziomu trudności zadań do jego możliwości. W przeciwnym wypadku, gry nie zrobi – powie, że zapomniał, ale tak naprawdę, to nie umiał, albo nie wiedział, że potrafi.
Gdy już podstawy mamy opanowane, a inspirowanego zaczynają nudzić proste zabawy, trzeba po raz kolejny zwiększyć obszar jego odpowiedzialności. Przekazać funkcję, czyli powierzyć pieczę nad rozwojem zastępu w danej technice. Funkcyjny z prawdziwego zdarzenia sam powinien wykazywać inicjatywę. Powinien wiedzieć czego chce chłopaków nauczyć, jaki ambitny harc zaproponować. Po pewnym czasie, zdobędzie wiedzę z danego obszaru większą od zastępowego. W takim przypadku nieuzasadnione byłoby jakiekolwiek kontrolowanie tego jak idzie mu wymyślanie gry czy wyczynu dla zastępu. Taki ekspert powinien mieć wolna rękę w obszarze swojego działania. A kiedy funkcja przestanie go rozwijać i zacznie nudzić, to warto zastanowić się nad jej zmianą na inną np. na funkcje zastępowego, a wtedy cykl oddziaływania zatoczy koło.
Powyższy opis dotyczy zielonej gałęzi, bo w niej najłatwiej to zilustrować. Schemat ten jest jednak bardzo uniwersalny i można go stosować na różnych poziomach.
Generalną zasadą jest, by w zadaniach o pewnym stopniu skomplikowania i nowych dla inspirowanego oddziaływać poprzez instruowanie – jasno określić cel działania i w razie potrzeby pokazać sposób jego realizacji. Oraz pamiętać o dostarczaniu świeżakowi częstej informacji zwrotnej.
Adeptowi, który powoli traci wiarę we własne możliwości, a brak zdolności do wykonania zadania samodzielnie, frustruje, potrzeba wzmocnienia pozytywnego i wyznaczania zadań na jego miarę. Wspierania, polegającego na zainteresowaniu postępami oraz pomaganiu w odnajdywaniu sposobów wykonania projektu. Ważne jest tu chwalenie i motywowanie do działania.
Kiedy kompetencje adepta wzrosną, zadania zaczną go nudzić, to znaczy, że powoli staje się ekspertem. To znak, że trzeba powierzyć mu obszar, w którym to on będzie rządził i swobodnie decydował. Nie można jednak przestać się nim całkowicie interesować. Konsultacja na początku i podziw wyrażony po dobrze wykonanej pracy powinien wystarczyć.
Powierzanie odpowiedzialności wszystkim w jednakowy sposób, może mieć fatalne skutki. Nie można traktować świeżaka jak eksperta, gdyż doprowadzi to do pozostawienia go samemu sobie. Z kolei nadopiekuńczość wobec eksperta, wywoła u niego frustrację. Będzie czuł, że mu nie ufamy, że nie jest traktowany poważnie. Ważne jest więc, by nauczyć się prawidłowo rozpoznawać na jakim etapie jest nasz inspirowany i dopasować wsparcie do jego potrzeb i możliwości.
Fot. na okładce: Antoni Biel
Antoni Biel
Założyłem jedną drużynę, drugą wyciągnąłem z kryzysu. Kładę duży nacisk na łączenie teorii z praktyką. Bo na nic zda się wielka rozkmina o wyczynach zastępów, jeśli na obozie zabraknie żerdek.
Szkolę drużynowych i dbam o wizerunek hufca w mediach.
Pracuję w korpo i kończę studia z Zarządzania na UW.