„Otwarci na miłość” to książka, która w naprawdę przystępny sposób przeprowadzi nas przez tematykę gotowości na miłość – poznawania siebie, swojego powołania i wchodzenia w relacje z Bogiem i drugim człowiekiem. Publikacja trzech autorów – ks. Krzysztofa Grzywocza oraz Moniki i dk. Marcina Gajdów, jak czytamy na okładce „przede wszystkim mówi o tym, jak zatroszczyć się o siebie nawzajem, jak okazywać sobie miłość, jak wyjść poza krąg obwiniania siebie i skupienia na własnych niedostatkach, jak wyruszyć na spotkanie”.
Już w jednym z pierwszych rozdziałów ks. Grzywocz przypomina nam, co jest istotą miłości Boga do człowieka. Przejawy przeżywania przez nas tej miłości są przeróżne i nieciężko jest się w nich pogubić. W „Otwartych na miłość” przeczytamy zatem o dialogach – z Bogiem i z bliskimi, czyli o miłości ekspresyjnej, wyrazistej i pewnej. Z drugiej strony nie zabraknie treści o tym, co także ważne – miłości cichej, a nawet milczącej, gotowej na samotność. Jeśli jesteś w momencie oczekiwania (na miłość?), tak jakby w pewnym sensie zapętlił się u Ciebie Adwent, to jest to z pierwszych powodów, dla których polecam tę lekturę.
Książka przeprowadzi nas przez pojęcia procesu i zmiany, a przede wszystkim ukaże Boga, który wchodzi w proces rozwoju człowieka i rozumiejąc nasze ograniczenia podpowiada… jak żyć. W trakcie lektury może nam się wydać, że mamy styczność z tym, co polecił nam Pan Jezus i co jest najważniejsze – wzajemna miłość. Autorzy w kilkunastu rozdziałach chcą udzielić nam wskazówek, dzięki którym możemy łatwiej zauważać w swoim życiu sytuacje, w których rzeczy istotne prześlizgują nam się między palcami.
Polecam niniejszą lekturę osobom, które chcą lepiej zrozumieć swoje funkcjonowanie w relacji. Jak pisałam wcześniej, w relacji z Bogiem, ale także przede wszystkim z drugim człowiekiem. A przed sięgnięciem po książkę, wydaje mi się, że dobrze przypomnieć sobie przykazanie miłości i prosić Ducha Świętego, żeby ono nam towarzyszyło.
Autorzy, opisując tytułowe otwarcie, porównują otwieranie się na drugiego człowieka i spotkanie z nim do otwierania prezentu. Cieszymy się, gdy go dostajemy, z ekscytacją rozpakowujemy, ale zastanawiamy się też, co będzie dalej. Tak samo jest z otwieraniem – początkiem każdej przyjaźni czy związku. Książka ta może stać się pomocą, by z nową radością i ekscytacją otwierać szerzej i wnikać głębiej w relacje, które tworzymy na co dzień, w których jesteśmy już od jakiegoś czasu lub które stworzymy w przyszłości.
Książkę też należy najpierw otworzyć, dlatego za autorami chcę Wam przemycić wiadomość, że niebezpieczeństwo zamknięcia jest nieporównywalnie większe niż ryzyko otwarcia.
Cenię sobie „Otwartych na miłość” przede wszystkim za to, że wskazówki, których udzielają nam autorzy, nie są zero-jedynkowe. Często pojawiają się także pytania, na które czytelnik może sobie szczerze odpowiedzieć. Warto więc nie brać tej książki „na raz”, ale dozować sobie fragmenty i poddawać je refleksji.
Na koniec – ciekawostka. Książka jest dostępna także w formie audiobooka, ponieważ jest ona zapisem rekolekcji, które ks. Grzywocz oraz państwo Gajdowie wygłosili kilka lat temu we wrocławskim Duszpasterstwie Akademickim Maciejówka. Być może dla części z Was książka „mówiona” będzie łatwiejsza w odbiorze lub będzie po prostu bardziej poręczna – w drodze do pracy, na uczelnię czy w dłuższej podróży.
A zatem, odwagi! We wchodzeniu w relacje, w walce o ich podtrzymanie, w wyborze… dobrej lektury!
HRka, obecnie szczepowa z zielono-czerwoną historią służby lokalnej i krajowej. Z wykształcenia i zamiłowania pedagog dorosłych. Prywatnie żona i mama.
Nie jest wielkim odkryciem stwierdzenie, że jesteśmy „zwierzętami stadnymi”, że potrzebujemy być w relacjach, dojrzewamy dzięki sobie, że do jakiegokolwiek wzrostu konieczna jest wspólnota. Począwszy od rodzinnej, przez szkolną, skautową, wiary itd. Jednym słowem – jesteśmy stworzeni do relacji. Taki jest pomysł Boga na nasze życie. Widać to już w Księdze Rodzaju, w której Bóg po stworzeniu świata umieszcza w nim człowieka – mężczyznę i kobietę, którzy żyją we wspólnocie małżeńskiej. Sam Bóg również objawia się ostatecznie jako relacja Osób – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Warto na marginesie dodać jeszcze jeden wątek. Kiedy przyjrzymy się bożkom pogańskim, zauważymy, że są one bóstwami żywiołów, drzew czy lasów, jezior, gór, piorunów czy zwierząt. W widzeniu Jakuba, opisanym w 28 rozdziale Księgi Rodzaju, Bóg przedstawia się następująco: „Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka” (Rdz 28, 12). Jest więc On w odróżnieniu od pogańskich bożków Bogiem osób, relacji, historii życia. W tym kontekście jeszcze mocniej brzmi jedna z fundamentalnych prawd naszej wiary, mówiąca, że w Chrystusie ten właśnie Bóg stał się człowiekiem – jednym z nas!
Powróćmy jednak do momentu stworzenia, do Raju. „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” (Rdz 2, 18) – stwierdza Bóg widząc jego samotność w rajskim ogrodzie. Interweniuje, stwarzając kobietę, która budzi zachwyt mężczyzny. Ich relacja jest wzajemnym ratunkiem przed beznadzieją samotności. Raj był miejscem, w którym człowiek doświadczał ogromnego pokoju i miłości w każdym wymiarze relacji – do Boga, drugiego człowieka, samego siebie i do stworzonego świata. Bóg napełniał człowieka miłością, a człowiek bezpośrednio tę miłość „odbierał” i „oddawał” – sam doświadczając ze strony Stworzyciela przyjęcia, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa, miłosierdzia, pokoju i wsparcia. Mógł w nieskrępowany niczym sposób kochać drugiego oraz samego siebie. To doświadczenie było również widoczne w sposobie odnoszenia się do stworzonego świata. Myślę, że mamy to doświadczenie jakoś w sobie zapisane, odkrywamy je w swoim wnętrzu i sumieniu, kiedy pragniemy przysłowiowego świętego (a może trzeba powiedzieć „rajskiego”) spokoju. Dochodzi ono do głosu podpowiadając nam w sumieniu, jak powinniśmy kreować nasze relacje, wzbudzając potrzebę przebaczenia i pojednania, reagując na potrzeby bliźnich, prowokując nas do miłosierdzia. Jednocześnie to właśnie w sferze relacji doświadczamy również największych problemów i zranień.
Dlaczego Titanic zatonął?
Jedna z teorii próbujących wyjaśnić katastrofę słynnego Titanica mówi, że powodem jego zatonięcia było użycie złej jakości nitów do łączenia blachy. Konstruktorzy statku przewidzieli możliwość zderzenia z górą lodową i zaprojektowali użycie odpowiedniej grubości blachy do poszycia kadłubu. W tamtym czasie coraz powszechniej zaczęto używać do pracy maszyny parowe, w tym do łączenia nitami kolejnych arkuszy blachy. Stwarzało to oczywiste zagrożenie utraty pracy przez ekipy nitowników, bo maszyn było coraz więcej i pracowały szybciej niż ludzie. Nitownicy, żeby móc stanowić jakąkolwiek konkurencję dla maszyn, zaczęli używać słabej jakości żużlu do robienia nitów, co pomagało przyspieszyć ich topnienie, a przez to cały proces nitowania. Najprawdopodobniej to właśnie słabej jakości nity w momencie nacisku góry lodowej na kadłub statku, zaczęły się kruszyć i doprowadziły do tego, że kadłub pękał „w szwach”. Jak wiemy Titanic poszedł na dno, a w katastrofie straciło życie około 1,5 tysiąca osób.
Projekt Titanica był bardzo dobry i zakładał możliwe niebezpieczeństwa, ale ludzie, którym wydawało się, że „wiedzą lepiej” niż architekci i konstruktorzy doprowadzili do tragedii. Podobnie jest ze stworzeniem człowieka – Architekt zaprojektował i stworzył wszystko według zamierzonego planu: „widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Człowiek jednak, zmanipulowany dodatkowo przez węża, „wiedział lepiej”. W ten sposób doprowadził do grzechu pierworodnego i w konsekwencji do zburzenia rajskiej harmonii. Od tej pory przestrzeń relacji z Bogiem, drugim człowiekiem i samym sobą (a także z naturą), jest pełna trudu, zranień i nienasycenia. Jednocześnie głód i potrzeba relacji są w nas nieustannie bardzo silne. Kiedy spojrzymy na trud relacji Adama i Ewy, czy zobaczymy tragiczną historię Kaina i Abla, to zrozumiemy tragiczne źródło naszych problemów i trudności w relacjach. Nie będziemy się zajmować w tym artykule relacją z Bogiem, mimo iż grzech pierworodny jest w nas źródłem wielu fałszywych Jego obrazów, chcemy natomiast spojrzeć na przekazanie miłości bliźniego, które jest odpowiedzią Boga na rany grzechu pierworodnego.
Najtrudniejsze jest to, że to takie proste
Bóg nie zostawia człowieka w rozdarciu spowodowanym grzechem pierworodnym. jak czytamy w Liście do Efezjan: „Chrystus bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość. W swym ciele pozbawił On mocy Prawo przykazań, wyrażone w zarządzeniach, aby z dwóch rodzajów ludzi stworzyć w sobie jednego nowego człowieka, wprowadzając pokój i w ten sposób jednych, jak i drugich znów pojednać z Bogiem w jednym Ciele przez krzyż, w sobie zadawszy śmierć wrogości. „A przyszedłszy zwiastował pokój wam, którzyście daleko i pokój tym, którzy blisko, bo przez Niego jedni i drudzy w jednym Duchu mamy przystęp do Ojca.” (Ef 2, 14-18). Fragment ten odnosi się do napięć między chrześcijanami nawróconymi spośród Żydów oraz tych, którzy wcześniej byli poganami. Przeszkodą w braterskiej jedności była wrogość, która jednak, jak zaznacza Paweł, została zniszczona przez Chrystusa. Jest to nowa perspektywa, pełna Bożego Miłosierdzia, która prowadzi człowieka do przebaczenia i pojednania. Ten fragment możemy oczywiście odnieść również do naszych relacji, a czasem nawet do wnętrza własnego serca, które często również jest podzielone – tak jakby przez jego środek przebiegał właśnie mur wrogości. Odpowiedzią Boga na grzech człowieka jest więc miłość i miłosierdzie. Bóg nie odpowiada zemstą, ale przebaczeniem i przygarnięciem oszukanego przez grzech i zło człowieka. Jednym z często powtarzanych przez Jezusa wezwań jest „pójdź za mną”. Jest to zachęta do naśladowania Go przede wszystkim w wymiarze relacji. Stąd łatwo zrozumieć, dlaczego Jezus swoje przesłanie streszcza w następujący sposób: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy” (Mt 22, 37-40). To prawo chrześcijańskiego życia jest więc, jak widzimy, bardzo proste, ale jednocześnie każdy z nas ma świadomość, jak bardzo wymagające.
Tego się u nas nie uczy
Jakiś czas temu polski artysta Buslav opublikował utwór pt. „Syn”, który jest listem do matki. W jednej ze zwrotek śpiewa: „mówiłaś kochaj bliźniego, a siebie samego nikt nie nauczył mnie”. Wydaje mi się, że bardzo trafnie ujął problem, z którym borykamy się, kiedy mówimy o relacjach. Bo prawdziwa miłość bliźniego, tworzenie jakichkolwiek autentycznych więzi, będą możliwe wyłącznie wtedy, kiedy najpierw pokocham samego siebie. „Ale, moment, przecież to egoizm, egocentryzm, trzeba służyć, zapominać o sobie ze względu na drugą osobę, bo skupienie na sobie to pycha, grzech!” – ktoś mógłby tak powiedzieć. Zwróćmy uwagę jak brzmi przykazanie: „kochaj bliźniego jak siebie samego”! Miłość, przyjęcie samego siebie, zrozumienie i zaakceptowanie historii swojego życia są tu punktem wyjścia. Muszę zwrócić na siebie uwagę, muszę pracować nad sobą, zmagać się, troszczyć a czasem walczyć o siebie, żebym mógł wchodzić w dojrzałe relacje. Muszę siebie mieć, żeby stać się darem dla drugiego. Świetnie ujął to ks. Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie, mówiąc o miłości jako posiadaniu siebie w dawaniu siebie.
Wydaje mi się, że wspomniany wcześniej Buslav, ma wiele racji, mówiąc, że nie uczy się nas troski o siebie samych. Zbyt szybko przyjmujemy narrację, że troska o siebie jest egoizmem lub objawem pychy. Tymczasem praca nad sobą ukierunkowana na to, żebym usuwał z siebie przeszkody do budowania więzi, przyjaźni i miłości jest istotą chrześcijańskiego nawrócenia! W tym kontekście, paradoksalnie, służba, poświęcenie, spalanie się dla innych, niesienie pomocy zawsze, wszystkim i wszędzie może stać się czymś w rodzaju pokusy, żeby nie zająć się sobą w imię wyższych wartości. Ale ta służba nie będzie dojrzała, poświęcenie może okazać się bezowocne, a pomoc bezskuteczna, jeśli to ja pierwszy jej nie przyjmę – zgodnie z zasadą, że ratownik musi na pierwszym miejscu zadbać o swoje bezpieczeństwo, musi być żywy, żeby mógł komukolwiek pomóc.
Podróż do własnego serca jest jedną z najtrudniejszych jaką możemy podjąć. ale jednocześnie to najważniejsza droga na jaką wyrusza człowiek. Bez poznania siebie nie możemy mówić o autentycznym życiu duchowym, rozeznaniu i dojrzewaniu. Na tej drodze Bóg prowadzi mnie do dojrzałości, która najpełniej objawia się w relacji z innymi. I jest ona rzeczywiście bardzo wymagająca, ponieważ prowadzi mnie do konfrontacji z samym sobą, odkrywania własnych słabości, ale i talentów. Wymaga wreszcie przyjęcia siebie, takiego jakim Jestem, z tym bagażem jaki niosę.
Wracamy do Raju
Jezus, którego poznajemy na kartach Ewangelii, nieustannie wchodzi w dalsze i bliższe relacje z różnymi osobami. Widzimy, jak one Go kształtują, jaki mają na Niego wpływ. Obserwujemy Go siedzącego przy stole, zarówno z grzesznikami, odrzuconymi przez społeczeństwo, ubogimi, jak i Jego najbliższymi przyjaciółmi. Wezwanie „pójdź za mną” to w istocie zaproszenie do przyjaźni: „nazwałem was przyjaciółmi” (J 15, 15). Naśladowanie Jezusa dotyczy również tego wymiaru. Stając się Jego przyjacielem, przyjmując Jego miłość, otwieram się na siebie samego, a w konsekwencji na drugiego człowieka. Stąd św. Jan Apostoł tak radykalnie stwierdza: „Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego” (1 J 4, 20-21).
Myślę, że droga człowieka rozumiana w ten sposób, może pozwolić nam w jakiś sposób wrócić do Raju. Jest to przecież zaproszenie do tego, żebyśmy realizowali wolę Bożą. Kochając siebie, kochając bliźniego, wprowadzamy Królestwo Boże do świata rozstrojonego przez grzech. Mam świadomość, że łatwo to ująć w kilku prostych słowach, a jednocześnie bardzo trudno żyć w taki sposób. Pamiętaj, że to droga, która wymaga czasu i zmagania, czasem wiele wysiłku. Podróż do własnego serca to też wielka przygoda, a jak mawiał Robert Baden-Powell: „Życie bez przygód byłoby strasznie głupie”.
Święcenia kapłańskie przyjął w 2012 r. Sekretarz misyjny warszawskiej prowincji zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Duszpasterz Namiestnictwa Przewodniczek Skautów Europy. Mieszka w Warszawie. Prowadzi bloga bratszymon.pl.
Zapewne niektórzy, zaintrygowani tytułem, czytając ten tekst chcą się dowiedzieć, jak poznać odpowiedniego wybranka/wybrankę serca w gronie skautowym. Otóż faktycznie, jeśli szukać tej „drugiej połówki”, to w środowisku, w którym reprezentowane są określone wartości, a więc skauting doskonale wpisuje się w te kryteria. Nie zamierzam wyprowadzać nikogo z błędu: tak, tekst będzie o szukaniu miłości w skautingu. Dlaczego? Bo taki był zamysł. Jednak zanim dojdę do meritum, warto pomyśleć sobie o swoich jednostkach i służbie jaką pełnisz. Zapewne wielu z nas, szefów, w pewnym momencie dochodzi do „ściany”. Zastanawiasz się czy jesteś dobrym szefem, czy dajesz radę itd. Idę o zakład, że w naszym stowarzyszeniu nie istnieje „idealny szef”, który jest mistrzem wszystkich technik skautowych w taki sposób, że nie można się z nim równać, a oprócz tego studiuje dwa kierunki w trybie dziennym i ma ambitną pracę na pełen etat, pamięta o codziennej modlitwie brewiarzem i takich „idealnych cech” można by jeszcze długo wymieniać. Jednak czy o to naprawdę w tym wszystkim chodzi? To pytanie pozostawiam celowo bez odpowiedzi…
Wielu z nas, szefów, było kiedyś na miejscu tych, dla których zostaliśmy dziś powołani. Czemu powołani? Bo skauting nie jest dla każdego, dlatego służba to pewien rodzaj powołania, specyficznego daru, możliwości i odporności do specyficznej miłości, ale o tym za moment. Przypomnij sobie te czasy, gdy jako wilczek, harcerka bądź harcerz, byłeś wpatrzony w swojego szefa z podziwem. Uwierz, on mógł czuć dokładnie to, co Ty czujesz teraz. Pewne zwątpienie, wypalenie, myśl, że może nie jesteś „skautowym omnibusem”, że są lepsi itd. Może nawet czasem odczuwasz jakiś kompleks względem tych dzieciaków, może zastępy, które prowadzisz potrafią zrobić lepszą pionierkę, może Twoje wilczki znają więcej piosenek albo mają więcej sprawności niż Ty kiedyś miałeś. Te wszystkie myśli mogą sprawiać, że zadajemy sobie pytanie „Po co to wszystko? Czy jestem im potrzebny?” Nie trzymając nikogo w napięciu, warto odpowiedzieć, że TAK!
Życie to plansza do gry w szachy…
Zobacz, Drogi Czytelniku, żyjemy w świecie, który jest niczym plansza do gry w szachy. Każdy z nas jest inną figurą, posiada inne możliwości. Czym byłby król lub królowa, gdyby nie konie, wieże czy zwykłe pionki. Żyjemy w świecie, który jest różnorodny, abyśmy mogli się w nim uzupełniać i czuć potrzebni. Podstawą bycia szefem to zrozumienie, że nie jesteś wcale najlepszy i naprawdę nie musisz być. Pozwól sobie na tę niedoskonałość, daj sobie czas i wyrozumiałość. To pierwsza zasada szukania miłości w skautingu albo raczej jej wstęp. Daj sobie szansę na bycie nieidealnym, co nie znaczy, że masz cokolwiek zaniedbywać. Wręcz przeciwnie! Kochaj to, co robisz, ukochaj swoją służbę. Jeżeli nie widzisz pasji w tym, co robisz, porządnie zastanów się po co i dlaczego robisz to co robisz. Zastanów się, czy to zwyczajne wypalenie, czy może jednak skauting po prostu nie jest dla Ciebie, brakuje Ci powołania.
Co w zasadzie kochać?
Jak można ukochać służbę, jeżeli jest ona tylko dla służby? Służba ma być dla Ciebie przygodą, ale również narzędziem, które formuje Ciebie jako człowieka. Nie możesz nie podchodzić do niej z miłością, czyli pasją, oddaniem ale również z pokorą. Te wszystkie rzeczy sprawiają, ze służbą jest tym, co sprawia, że stajesz się lepszym człowiekiem, że wzrastasz w miłości i dla miłości. Zastanów się nad tym, pomyśl, dlaczego robisz to, co robisz. Czy robisz to dla kogoś? Tak oto powoli dochodzimy do głównej myśli. Kochaj tych, którzy zostali Ci powierzeni, zwłaszcza w momentach zmęczenia, zdenerwowania czy wtedy, gdy nie ma ich przy Tobie. Jedyne, co możesz dać tym dzieciakom, to wcale nie niesamowita wiedza skautowa, lecz miłość. Miłość, która wyraża się w modlitwie, w sakramentach, w samorozwoju, aby być dobrym szefem, który słucha, jest, obserwuje i wyciąga wnioski. Tak naprawdę jedyne, co możesz im dać, to bezinteresowna miłość. Żyjemy w ciężkich czasach pozbawionych jakościowych autorytetów. Zastanawiamy się nad miejscem młodych w Kościele, obserwujemy upadek wiary, zawodzimy się na naszych autorytetach, nie żyjemy w świecie rozmowy i słuchania. To wszystko to składowe upadania miłości. Dla tych, dla których jesteś powierzony, powołany, jesteś tym punktem we wszechświecie, który może „uczynić ten świat choć trochę lepszym niż się go zastało”.
Jak znaleźć miłość w Skautach Europy?
Jako stowarzyszenie harcerskie mamy swoje stopnie i sprawności, które chcemy uzyskać. Na poziomie szefów nie przyszywamy sobie ich już do ramienia, ale i tak chcemy je zdobywać, bo to pcha nas do samorozwoju. Harcmistrz to tak naprawdę ktoś, kto nauczył się kochać. Miłością bezinteresowną, czystą i opartą na Bogu. To ktoś, kto rozumie, że jedyne, co może dać tym młodym ludziom, to wcale nie wielka wiedza o technikach, odwaga czy inny wymysł, lecz miłość, która pociąga innych do stawania się lepszym człowiekiem dziś, jutro i nawet w momencie „wyjścia ze skautingu”. HR to natomiast ktoś, kto zrozumiał, że miłością nauczoną w skautingu należy dzielić się w otaczającym świecie, to ktoś, kto nauczył się jej na tyle, by iść dalej i pokazywać ją w całym swoim życiu i świecie, który go otacza. To po prostu naśladowanie Chrystusa w tworzeniu zjednoczonej i braterskiej Europy, a nawet i świata.
Kończąc, chcę jeszcze odpowiedzieć na pytanie: jak znaleźć miłość w skautingu? Przede wszystkim jej szukać! Szukać w swoim sercu. Nie ma nic piękniejszego, niż dawanie drugim tak pięknego i bezinteresownego daru. Miłość, to jedyne, czego potrzebują ci, którzy zostali Ci powierzeni, którzy często nie wiedzą, że tak bardzo tego potrzebują. Szukaj tej miłości w codziennej modlitwie, w przygodzie, w rozmowach, w byciu dla swojej jednostki. Życzę Ci, abyś po znalezieniu w sobie tego Daru był tym metaforycznym HRem i Harcmistrzem, nawet jeśli formalnie nie uzyskasz tych stopni. Bo tak naprawdę „z nich największa jest miłość”.
Do skautingu trafiła przypadkiem w wyniku rozmowy z ówczesnym Przewodniczącym. Była szefowa ogniska młodych przewodniczek w Warszawie i była drużynowa w Milanówku. Kocha góry i przebywanie w przyrodzie. Troszczy się i niepokoi o wiele, ale zazwyczaj potrzeba tylko jednego.
Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…
***
Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.
Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.
Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.
Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.
Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.
Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.
Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.
Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.
Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.
Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.
„Pamiętaj! Jezus Cię kocha!” – Takie zdanie można usłyszeć wielokrotnie na kazaniu wygłaszanym przez entuzjastycznego księdza, w jakiejś pobożnej rodzinie w celu wsparcia w trudnych chwilach, a nawet w centrum miasta, gdy jakiś natchniony „współczesny apostoł” próbuje zachęcić przechodniów do wiary. Po dłuższym czasie jednak piękno tych słów powszednieje i traci smak. Bóg mnie kocha – wiem to, ale czy naprawdę to do mnie dociera? Jak odkrywać tę tajemnicę na co dzień?
Prawdopodobnie jest wiele mistycznych sposobów doświadczania Bożej miłości, ale może nie trzeba szukać tak daleko? Bóg jest istotą duchową i transcendentną, jednak mimo to, chce tworzyć z człowiekiem relację i, aby do niego dotrzeć, często posługuje się jego językiem. Ewangelia przytacza nam wiele obrazów tego, kim jest Bóg i jak ta relacja z człowiekiem wygląda – Pasterz i owca, Kupiec i perła, to wszystko to przecież bardzo ludzkie sposoby na nazwanie rzeczywistości duchowej. Gary Chapman, psychoterapeuta pracujący z małżeństwami, wyróżnił 5 sposobów na okazywanie sobie miłości, a tym samym na podsycanie relacji. Nazwał je językami miłości (o których możesz przeczytać też w artykule: Czy języki miłości pomagają kochać świadomie). Skoro Bóg posługuje się ludzkim językiem, to może też okazywać nam miłość w ten sposób.
Wyrażenia afirmatywne to prościej mówiąc – słowa. Słowa wsparcia, docenienia, pokrzepienia, komplementy. Na każdej liturgii po przeczytanym czytaniu słyszymy „Oto słowo Boże”. Nie jest to tylko formułka, On naprawdę kieruje do nas słowo. Często jest to słowo pocieszenia („Nie bój się, bo Ja jestem z tobą, nie lękaj się, bom Ja Bogiem twoim! Wzmocnię cię, a dam ci pomoc, podeprę cię prawicą sprawiedliwości” Iz 41,10), pokrzepienia, zapewnienia („Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.” Jr 29,11), a nawet dla bardzo niewierzących w swoje piękno, znajdą się i komplementy („O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna” PnP 1,15). Biblia jest listem Boga do człowieka, spisanym przez pośredników niczym skrybów notujących uwagi króla. Bóg jednak nie tylko mówi, ale sam jest Słowem. Mówi On do nas nie tylko przez Pismo Święte, ale całym sobą.
Prezenty – może być to promyk słońca w deszczowy, pochmurny dzień, czy uśmiech przechodnia. Każdy nasz dzień jest usiany prezentami od Boga, nie trzeba jednak bardzo się silić, by w każdej koniczynie odnajdywać Boga. Najlepszym prezentem jaki dostajemy, jest łaska – dar darmo dany. Dlaczego najlepszym? „Łaska jest pomocą, jakiej udziela nam Bóg, byśmy odpowiedzieli na nasze powołanie i stali się Jego przybranymi synami. Wprowadza nas w wewnętrzne życie Trójcy Świętej” (KKK 2021).
Andriej Rublow – Trójca święta
Trójca Święta nie jest dla nas tylko niedoścignionym wzorem relacji, nie jest niedostępną abstrakcyjną przestrzenią. Przez łaskę jesteśmy w nią wprowadzani, możemy stać się jej częścią, czwarte miejsce przy stole czeka na nas. Czy może istnieć lepszy prezent?
Drobne przysługi – nazywam je „małymi cudami codzienności”, które można traktować jak szczęśliwy przypadek, ale można też w nich dostrzec palec Boży. Jak tu nie czuć się zaopiekowanym, kiedy wpadniesz samochodem do rowu, a ze sklepu obok akurat wychodzi gość, który ma ciągnik? Jak nie docenić odwołanych z rana zajęć, gdy planowałeś na nie nie iść, bo byłeś zbyt zmęczony? Jaką wdzięczność wywołuje przypadkowa rozmowa, która akurat rozwiąże problem, z którym borykasz się od kilku miesięcy! Płonący krzew, z którego Bóg przemówił do Mojżesza na pustyni, nie musiał być jakimś zaskakującym zjawiskiem, jego cudowność polegała na tym, że się nie spalał. Cuda są na porządku dziennym, ale wymagają od nas uważności na otaczający nas świat, a także odrobiny zaufania.
Wspólny czas – tu nawet nie chodzi o robienie wspólnie czegoś konkretnego, raczej chodzi o bycie ze sobą, realną obecność. Gdy Mojżesz pyta Boga o imię (które w myśli hebrajskiej oznacza istotę bytu), słyszy w odpowiedzi: „JESTEM, KTÓRY JESTEM”. ISTOTĄ Boga, jest to, że On JEST. Jednak jest to imię, które oznacza także trwanie i działanie. Można to także przetłumaczyć jako: „Jestem ten Będący”. Choć Bóg żyje poza czasem, cały czas jest z Tobą i działa – jest z Tobą, kiedy idziesz na wyczekaną imprezę, jest kiedy czujesz się samotny, jest kiedy piszesz znienawidzoną już pracę dyplomową. Jest, będzie i będzie działał.
Dotyk – Bóg posługuje się człowiekiem w najróżniejszy sposób – stawia na naszej drodze ludzi mądrych, aby nas pouczyć, troskliwych, aby się nami opiekować, bliskich, aby nas kochać. Każde dobro pochodzi od Niego, a więc dotyk miłości drugiego człowieka, jest także Jego dotykiem. Gdyby jednak ktoś był zawiedziony, czekając wyłącznie na „Boski wymiar” dotyku, to jest jeszcze jedna taka przestrzeń. „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6,56). Wyrazem najwyższej bliskości i jedności jest komunia święta. Żaden człowiek nie może być tak blisko drugiego, jak Bóg w komunii z człowiekiem.
Pamiętaj! Bóg Cię kocha i to w każdym języku, a Ty jak mu odpowiesz?
W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.
„Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boga go stworzył stworzył ich mężczyzną i niewiastą” (Rdz 1,27)
Od wielu tysięcy lat, przytoczony pierwszy opis stworzenia człowieka, niezmiennie staje się wyznacznikiem sensu naszego istnienia. Sensu najgłębszego, najważniejszego. Jesteśmy stworzeni na obraz Boga.
Stworzeni mężczyzną i niewiastą. Ten fragment odzwierciedla wartość istnienia mężczyzn i kobiet tworzących wspólnie pełny obraz człowieczeństwa.
Zastanawiając się nad tym fragmentem, tak uniwersalnym i kluczowym dla zrozumienia samej natury ludzkiej, przyszło mi kiedyś na myśl – ale jak?
Opis stworzenia wskazuje na cel naszego istnienia – bycie obrazem Boga. Ale czy informuje nas również w jaki sposób ten obraz powstawał, jak go w nas odnaleźć, jakie są tego konsekwencje?
Mogłoby się wydawać – temat rzeka. Wczytując się, niemal wgryzając w ten fragment podczas rozważania, natknąłem się w duchu na jego pewną, dość nietypową interpretację – mam nadzieję, że nie jest ona herezją. W odpowiedzi na pierwsze z zadanych powyżej pytań odkryłem piękno i lapidarność zawartej w nim odpowiedzi. W jaki sposób Pan Bóg stworzył człowieka, przy pomocy jakich narzędzi utworzył ten autoportret.
„Stworzył ich mężczyzną i niewiastą”. Owszem, akt stwórczy miał miejsce w naszej historii naturalnej, gdzieś na początku powstania człowieka. Ale czy to był jedyny akt stwarzania?
Ostrożnie, nieśmiało pojawiająca się w moim sercu hipoteza, zaczęła nabierać kształtów. Pan Bóg nie tylko stworzył nas po raz pierwszy mężczyzną i niewiastą, ale stwarza nas nimi nadal. Niby oczywiste, ale jak to odczytać w przytoczonym fragmencie Księgi Rodzaju?
„Stworzył ich mężczyzną i niewiastą”. Poszukiwana odpowiedź wynikająca z tego wyrażenia brzmi: stworzył nas „przy pomocy” mężczyzny i niewiasty. Przy pomocy rodziców – ojca i matki. I stwarza nas tak nieustannie od początku istnienia, zarówno naszego gatunku, jak i naszego własnego życia.
5 trudnych słów
W przytoczonych wyżej rozważaniach, zaznacza się pewien dynamiczny, zdawać by się mogło bardzo odległy od siebie, obraz początków człowieka – akt stworzenia pierwszych rodziców i akt stwarzania każdego z nas przy pomocy naszych rodziców.
Czy jednak naprawdę te dwa początki są od siebie tak odległe?
Próbę ich połączenia podjął XIX-wieczny lekarz i zoolog Ernst Heinrich Haeckel. Po ukończeniu studiów lekarskich i zoologicznych oraz pod wpływem przeprowadzonych przez niego badań nad prostą fauną Morza Śródziemnego (m.in. promienicami, gąbkami i meduzami), opracował kilka pojęć, opisujących przyrodę, z którymi można się spotkać do dzisiaj.
1.Ekologia – ten niezwykle popularny w dzisiejszych czasach termin został ukuty właśnie przez Haeckela. W pierwotnym założeniu oznaczał on badania nad relacjami zwierząt ze środowiskiem, a także wzajemnymi oddziaływaniami między organizmami.
2.Filogeneza – to słowo, również wprowadzone do języka biologii przez Haeckela, oznacza opis rozwoju poszczególnych gatunków na drodze ewolucji oraz oznaczenie stopnia pokrewieństwa między gatunkami. Innymi słowy – jak rozwinął się dany gatunek na drodze ewolucji oraz jakie ma on relacje wynikające z różnych dróg ewolucji z innymi gatunkami.
3.Ontogeneza – jest to określenie rozwoju osobniczego danego gatunku, w przypadku strunowców, w tym człowieka, od stadium zarodka do naturalnej śmierci.
4.Prawo biogenetyczne – stanowi ono próbę połączenia dwóch poprzednich pojęć, tj. filogenezy i ontogenezy, poprzez odnajdywanie zależności między nimi. Poprzez to prawo Haeckel wyraził teorię, że w rozwoju każdego zwierzęcia (ontogenezie) jest odzwierciedlony jego rozwój ewolucyjny (filogeneza).
5.Monizm – jest to teoria filozoficzna, w której Haeckel przekładał prawo ewolucji na świat filozofii. Łącząc te dwa obszary, uważał on, że duch i materia są jednością, a wszystkie zjawiska – zarówno te dotyczące spraw związanych z fizyką, chemią czy biologią, ale też psychologią czy socjologią – można opisać poprzez odniesienia materialistyczne.
Skazani na monizm?
Teorie Haeckela są teoriami człowieka, a więc istoty ułomnej. Jednak, w świetle prawdy objawionej oraz w imię baden-powellowskiego podejścia szukania iskry dobra w każdym człowieku i próby jej rozdmuchania, można spróbować nawiązać z nimi dialog. Odrzucić część pojęć, by wyeksponować te, które mają praktyczną wartość opisywania rzeczywistości.
Iskra Inigo, fot. Wojciech Nowak
Na samym początku warto zauważyć, że nauczanie Kościoła odrzuca koncepcję monizmu. Przykładem tego mogą być teksty encykliki Humani Generis Piusa XII z roku 1950 czy tekst Przesłania Ojca Świętego Jana Pawła II do członków Papieskiej Akademii Nauk z roku 1996. Dokumenty te stwierdzają jednak, że przy odrzuceniu teorii opisujących cały świat Stworzenia jedynie w kategoriach ewolucji, nie ma sprzeczności między tą teorią pochodzenia gatunków a nauczaniem Kościoła.
Chwytając się tego, co prawdziwe lub przynajmniej bez sprzeczności z prawdą, dzięki bogactwu wiary, w koncepcjach Haeckela można dostrzec ciekawe i piękne spostrzeżenia na temat świata, jak również samego aktu Stworzenia i procesu Stwarzania. Wystarczy odrzucić błędne teorie filozoficzne i uzupełnić bardziej współczesną wiedzą na temat opisywanych przez niego zależności.
Dwa skrzydła i dwie nogi
W swojej encyklice Fides et Ratio z roku 1998 papież Jan Paweł II napisał, że „wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy”. Ten znany wielu osobom cytat określa ostateczny cel rzeczywistości rozumu i cnoty wiary. Zanim jednak człowiek wzbije się przy ich pomocy do lotu, potrzebuje się oprzeć na nogach swojego rozwoju – gatunkowego i osobniczego. Gatunkowego w świetle ewolucji i osobniczego w rozumieniu rozwoju życia ludzkiego i dojrzewania do rozumienia pojęć abstrakcyjnych. Inne gatunki nie mają bowiem naszej zdolności kontemplacji prawdy, a w stadium prenatalnym, niemowlęcym i wczesnodziecięcym również nie jest to możliwe w takim stopniu, jak w przypadku osoby dorosłej.
Powyższe rozważania pozwoliły mi sformułować 7 kroków, które zbiorczo dały szansę zagłębić się w rozważanie piękna stworzenia.
Krok 1. Początek
„Na początku było Słowo” (J 1,1)` „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1)
Stworzenie świata William Blake
Czyli jak w końcu? Który początek był początkiem bardziej, a który mniej. Czy może mamy dwa początki? Jak wygląda chronologia tego wszystkiego?
Na te dziecinne zdawałoby się pytania, można by odpowiadać na różne sposoby w zależności od kontekstu. Po wszystkich powyższych przemyśleniach, moją próbą dania odpowiedzi jest słowo przestrzeń. A właściwie dwie przestrzenie – ducha, zapoczątkowanego w Logosie i materii, zapoczątkowanej w akcie stwórczym Boga, według współczesnych teorii zaczynającym się widzialnie od wielkiego wybuchu.
Te przestrzenie nie są sobie przeciwstawne, one się wzajemnie przenikają i uzupełniają. I spotykają ze sobą, w ramach konstrukcji we wnętrzu człowieka, zwanej duszą.
Początkiem życia na Ziemi, jak się obecnie uważa, były organizmy jednokomórkowe. I tutaj pierwsza różnica: obecnie istnieją dwa rodzaje takich organizmów – królestwo prokariotów (głównie bakterii) i liczniejsze królestwa eukariontów,, których przedstawicielami jednokomórkowymi są niektóre protisty, grzyby oraz niektóre rośliny pierwotnie wodne. Różnica między tymi dwoma typami organizmów polega na braku lub obecności jądra komórkowego. Zorganizowanej informacji genetycznej. Informacji, znaczenia, sensu w komórce? Symbolu duszy?
Nazwa pierwszego stadium rozwoju człowieka zaraz po zapłodnieniu to zygota. Pan wybrał dla nas komórkę eukariotyczną na sam początek bycia. Gdzieś tam w tej komórce zasiał też naszą duszę. Czego obrazem jest takie drobne stadium? Małych, jak chmurka zapowiadająca większy deszcz, spraw Bożych, lekkiego powiewu będącego zaproszeniem do spotkania z Nim? Robi się coraz ciekawiej.
Krok 2. Rozwój
Po 30 godzinnym szoku spowodowanym własnym początkiem egzystencji, zygota zaczyna się dzielić. Jej kolejne komórki zwane są blastomerami. Jest ich coraz więcej i stają się coraz mniejsze, w ramach tej samej wielkości zarodka. Gdy liczba komórek osiągnie poziom między 12 a 32, stadium rozwoju człowieka zyskuje nazwę moruli.
Morula
Dotychczas miejscem akcji nowego życia był jajowód kobiety, a wspomniane procesy zachodziły na drodze zarodka ku macicy. Dociera on do niej po około 4 dniach. Zaraz po dotarciu do jamy macicy wewnątrz moruli pojawia się wolna przestrzeń zwana jamą blastocysty. Blastomery przekształcają się w dwie grupy – embrioblast, z którego powstanie całe ciało człowieka oraz trofoblast, który uformuje zarodkową część łożyska. To stadium rozwoju nosi nazwę blastocysty.
Po około 6 dniach od zapłodnienia blastocysta zagnieżdża się w jamie macicy. Ten moment powoduje szybkie dzielenie się komórek trofoblastu i różnicowanie ich, co powoduje rozwój zarodkowej części łożyska.
Tyle wdrożeń, a to dopiero pierwszy tydzień rozwoju.
Odkładając na potrzeby tego artykułu na bok sprawy pochodnych trofoblastu, coraz intensywniej łączących zarodek z organizmem matki, chciałem skupić się na dalszym rozwoju embrioblastu. Kolejnym etapem jest dla niego podział na dwie warstwy komórek – epiblast i hipoblast, łącznie zwane tarczką zarodkową.
Do końca trzeciego tygodnia istnienia człowieka, z tarczy zarodkowej – poprzez proces zwany gastrulacją – tworzą się trzy listki zarodkowe: ektoderma, mezoderma i endoderma, z których powstają różne rodzaje tkanek ludzkich.
Dla nas to trzy tygodnie życia. Ile czasu oznacza to dla reszty Stworzenia, w ramach jej rozwoju przyjąwszy teorię ewolucji?
Komórka zygoty jest komórką zwierzęcą. Jest więc najwyższą formą rozwoju eukariontów, wychodząc na prowadzenie przed protisty, grzyby i komórki roślinne. Żegnając tych krewniaków, dochodząc do samodzielności, zarodek wspomina jednak nostalgicznie inne organizmy, poprzedzające go w etapach ewolucji.
Nie posiadając początkowo tkanek, ten wielokomórkowy człowiek nawiązuje korespondencję nawet z badanymi przez Heackela prostymi organizmami morskimi zwanymi gąbkami. Idąc dalej, dochodząc do przejściowo dwuwarstwowej tarczy zarodka, wspomina parzydełkowce, takie jak różne meduzy, polipy czy koralowce. Tworząc wewnętrzną wtórną jamę ciała między komórkami mezodermy tarczy zarodkowej, raczej bez sentymentów zostawia za sobą organizmy nie posiadające tej jamy (acelomatyczne), czyli m.in. przywry i tasiemce, oraz posiadające wewnątrz siebie jedynie pierwotną jamę ciała zwierzęta pseudocelomatyczne, których najistotniejszą, niezbyt miłą grupę, stanowią nicienie (np. glista ludzka, owsiki czy włosień kręty).
Krok 3. Różnicowanie
W kolejnych tygodniach rozwoju zarodka z jego powstałych w wyniku gastrulacji trzech listków zarodkowych powstają kolejne rodzaje tkanek, komórek i narządów częściowo wypisane poniżej.
Listki zarodkowe
Z ektodermy:
– niektóre rodzaje tkanki nabłonkowej, wyściełające ośrodkowy układ nerwowy; – tkanka nerwowa; – komórki receptorowe (odbierające bodźce) narządów zmysłów; – niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – podwzgórze, przysadka, szyszynka, rdzeń nadnerczy; – komórki płciowe (plemniki i komórki jajowe); – siatkówka i soczewka oka; – gruczoły łzowe; – ucho wewnętrzne (ślimak i błędnik).
Z mezodermy:
– rodzaj tkanki nabłonkowej, wyściełający naczynia krwionośne i limfatyczne oraz serce, zwany śródbłonkiem; – tkanka łączna właściwa (tworząca zrąb wielu narządów); – tkanka tłuszczowa; – tkanka kostna; – tkanka chrzęstna; – krew; – tkanka mięśniowa; – narządy układu moczowo-płciowego (nerki, moczowody, pęcherz moczowy, cewkę moczową, gonady, czyli jajniki i jądra, genitalia); – niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – kora nadnerczy; – naczyniówka, twardówka, tęczówka, ciało szkliste oka; – części ucha środkowego (kosteczki słuchowe, błona bębenkowa); – ucho zewnętrzne (małżowina).
Z endodermy:
– niektóre rodzaje tkanki nabłonkowej, wyściełające jamy ciała (m.in jamę płucną, przewód pokarmowy, jamę otrzewnej, jamę osierdzia); – narządy miąższowe (płuca, narządy układu pokarmowego, śledziona); – niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – tarczyca, przytarczyce; – u mężczyzn: gruczoł krokowy (tzw. prostata).
Długa lista materialnych składników człowieczeństwa. Co na to zwierzątka?
Dalszy rozwój filogenetyczny organizmów jest klasyfikowany na podstawie kilku czynników, mających kluczowy wpływ na jego przebieg. W poprzednim podpunkcie wskazaliśmy, jaki wpływ na ten podział mają cechy liczby listków zarodkowych i posiadanie wtórnej jamy ciała. Dla kolejnych rozgałęzień i meandrów rozwoju ewolucyjnego najważniejsze znaczenie mają:
1. podział zwierząt na pierwouste i wtórouste,
2. występowanie cechy segmentacji,
3. występowanie struny grzbietowej,
4. wśród kręgowców: cechy poszczególnych narządów i ich układów.
1. Pierwouste i wtórouste
Na liście filmów zakazanych wśród porządnych ludzi istnieje pewien wulgarny serial animowany science-fiction o tytule Kapitan Bomba. Miałem wątpliwe szczęście obejrzeć kilka jego odcinków, które pozwoliły mi zapoznać się z głównymi motywami tego wytworu ludzkiej wyobraźni. Były to głównie tematy wulgaryzmów, brutalnego podejścia do ludzkiej seksualności oraz fekaliów.
Nie zachęcam do oglądania tego serialu, natomiast chciałem tu przytoczyć jeden obraz, związany wbrew pozorom ze wspomnianą cechą klasyfikacji organizmów. Otóż niektórzy występujący w tej animacji kosmici, mimo formy człekokształtnej, posiadali, delikatnie rzecz ujmując, odwrócony przebieg układu pokarmowego. Tzn. jego zakończenie było obecne w jamie ustnej, a koniec doogonowy był nazywany ustami.
Nie jestem w stanie powiedzieć, co inspirowało twórców do stworzenia tej animacji oraz wyboru jej tematów. Natomiast ten, zdawałoby się, obrzydliwy obraz ma swoje odzwierciedlenie w… rozwoju gatunków. Otóż zdecydowana większość ogromnej grupy zwierząt zwanej bezkręgowcami należy do organizmów pierwoustych, natomiast bliższa człowiekowi grupa strunowców należy do wtóroustych.
Co to oznacza w praktyce?
Większość istniejących pod słońcem organizmów ma prymitywne jamy gębowe oraz proste zakończenie odbytowe. Chcąc rozwinąć coś w ramach tej cechy, mechanizm ewolucji, o ile miał miejsce, odwrócił przebieg przewodu pokarmowego. Innymi słowy, wyżej rozwinięte organizmy zwane kręgowcami posiadają bardziej skomplikowaną jamę ustną i gardło dzięki temu, że rozwinęła się ona w miejscu odbytu prostszych bezkręgowców. Trochę creepy pasta.
2. Występowanie cech segmentacji
Jeszcze zanim w dziele Stworzenia powstały wtórouste strunowce, istniał przejściowy okres stworzeń posiadających ciało zbudowane z tzw. segmentów (somitów). Do tego zbioru należą pierścienice oraz największa istniejąca na ziemi rodzina zwierząt — stawonogi. Najbardziej znanymi pierścienicami są dżdżownice, a stawonogi dzielą się na trzy również dość znane grupy: skorupiaki, pajęczaki i owady. Ciała pierścienic mają wiele okrągłych segmentów. Budowa ciała stawonogów jest bardziej skomplikowana, ale również składa się z somitów, czyli sztywnych, oddzielnych składowych, zarówno korpusu (głowa, tułów, odwłok), jak i odnóży.
Co to ma wspólnego z rozwojem człowieka? W stadium zarodkowym, między 20. a 30. dniem życia, nasze ciało również posiadało segmenty! Ich liczba wzrastała od 1 do 35, aby ostatecznie zaniknąć w dalszym rozwoju. Najbardziej widoczną pozostałością segmentacji człowieka jest kręgosłup z wyraźnie oddzielonymi kręgami.
Kształtowanie się struny grzbietowej
3. Występowanie struny grzbietowej
A skoro już o kręgosłupie mowa, na pewnym etapie rozwoju organizmów, początkowo wodnych, zaczęła rozwijać się struktura zwana struną grzbietową. Od tej struktury pochodzi powłaśnie określenie najbardziej zbliżonej do nas grupy zwierząt – strunowców. Co dzieje się ze struną grzbietową w trakcie rozwoju zarodka i płodu? Jest ona stopniowo przekształcana w szkielet osiowy, czyli wspomniany powyżej kręgosłup.
Ta wyjątkowa, brzmiąca coraz bardziej znajomo grupa zwierząt to ryby, płazy, gady, ptaki i ssaki. Ciepło, ciepło, coraz cieplej.
4. Cechy narządów i układów kręgowców
Ostatnim czynnikiem różnicującym grupy poszczególnych zwierząt posiadających ukształtowany kręgosłup są cechy ich poszczególnych narządów i ich układów.
Wspólną cechą z rybami, poza istnieniem podobnych układów (chrzęstno-szkieletowego, krwionośnego, nerwowego, wydalniczego itp.), przewijających się i rozwijających coraz bardziej na dalszych etapach, jest posiadanie żuchwy i szczęki. Pierwszymi filogenetycznie kręgowcami zdolnymi do egzystowania, przynajmniej przez większość życia, na lądzie, m.in. dzięki zdolności pobierania tlenu z powietrza, są płazy. Gady wytworzyły błony płodowe, ptaki podobnie jak my posiadają stałą temperaturę ciała. A ssaki, co tu dużo mówić, to są już bliscy krewniacy.
Krok 4. Przygotowanie
Od 9. do 38. tygodnia od zapłodnienia (40. tygodnia od ostatniej miesiączki) rozwój prenatalny człowieka nosi nazwę stadium płodowego. O ile w czasie zarodkowym występowała organogeneza, czyli kształtowanie się z listków zarodkowych narządów i ich układów, w stadium płodowym następuje przede wszystkim ich dalszy rozwój oraz zwiększanie rozmiarów i wagi płodu.
Płód ludzki
Te procesy są wspólne dla gatunków już na stadium gadów. Jednak w odróżnieniu od nich i ptaków, nie wykluwamy się z jaj, tylko, jako dumne ssaki, rodzimy się już w miarę gotowi do życia, chociaż wymagający opieki rodziców, a zwłaszcza matki. Przystawienie do piersi, ten wyjątkowy akt – przetrwania dla dziecka, bliskości oraz jej miłości macierzyńskiej dla matki – jest zwieńczeniem drogi od przyjęcia przez nią nowego człowieka, do radości z jego pojawienia się na tym świecie.
Krok 5. Przejście
Tak często kwestionowana i wyśmiewana dzisiaj zbitka wyrazowa „cud narodzin” odnajduje swój sens w świetle słów Pana Jezusa:
„Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, nie pamięta już o bólu – z powodu radości, że się człowiek na świat narodził.”(J 16, 21)
Narodziny św. Jana Chrzciciela – Francisco Meneses Osorio
Tyle ciepła i słodyczy niesie ze sobą czas oczekiwania na narodziny dziecka. Pan Jezus nie kwestionuje tego, że moment przyjścia na świat jest trudny, bolesny, czy smutny dla matki. Wręcz przeciwnie. Użyte w tym cytacie słowo „godzina” Chrystus odnosi przede wszystkim do momentu Jego odkupieńczej męki i śmierci. Jak wiemy, nie była ona usłana różami, tylko cierniami. Jednak radość matki z pojawienia się w jej ramionach dziecka, przewyższa wszystkie doznane przez nią udręki.
Cud narodzin nie jest tylko aktem przedłużenia gatunku, jak u pozostałych ssaków. Jest aktem, świadomej lub nie, śmierci matki dla niej samej i odrodzenia się w radości z pojawienia się dziecka.
Krok 6. Droga
Wspomniany, pozornie trudny do przyjęcia cud narodzin, rozpoczyna nasze życie pod słońcem. Chociaż dziecko przytula się czasem pod sercem matki, nie znajduje się już w jej wnętrzu. Poprzez rozwój: noworodkowy, niemowlęcy, wczesnodziecięcy, przedszkolny, szkolny, młodzieżowy, ale też młodego dorosłego, wiek dojrzały, a nawet starość; stopniowo lub skokowo odchodzi od ziarna, którym była zygota, do ziarna, którym ma się stać w życiu, tu na Ziemi. Ziarno pszenicy, które jeśli nie obumrze, nie wyda plonu. Od aktu narodzin z ciała, człowiek odchodzi ku narodzinom z wody oraz ognia i Ducha Świętego. Wreszcie od życia rozwoju i poznania, przechodzi do życia czynnej radości realizacji powołania – przez każdy swój dzień i całe swe życie.
Tutaj kończy się pokrewieństwo ze światem komórek, prostych i bardziej złożonych zwierząt. Chociaż można odnaleźć w życiu pewne analogie do świata natury, jest on jednak daleko w tyle wobec rodziny, która pochodzi z krwi, z wyboru przyjaciół, z poświęcenia siebie w małżeństwie czy kapłaństwie.
Krok 7. Wieczność
Nasza droga, od zarodka, przez narodziny i życie na Ziemi, dąży nieuchronnie do śmierci. Inne organizmy również umierają. Jednak mimo tej jedności Stworzenia, fundamentalną różnicą między naszą, a filogenetycznie pokrewną śmiercią, jest akt powrotu do Boga. Finalny akt wzrostu w łasce i nawróceniu jest bowiem jednocześnie powrotem do miejsca, w którym Pan, jak powiedział do Jeremiasza, wybrał nas do życia i powołania jeszcze przed tymi wszystkimi procesami kształtowania nas w łonie matki.
Święty Krzyż – wejście do Bazyliki
Nauka czy hipoteza?
W latach trzydziestych XX wieku filozof Karl Popper próbował opisać w świecie nauk różnice między teoriami naukowymi i nienaukowymi. Otóż według jego koncepcji, wiedza ludzka na temat świata przyrody jest naukowa wówczas, gdy jej teorie są obalalne (falsyfikowalne). Według tej teorii to, co poznajemy w ramach biologii, zoologii, medycyny czy innych nauk przyrodniczych, może być określone jedynie jako paradygmat, tzn. hipoteza, którą da się obalić, gdy wystąpią określone warunki. To pozornie relatywne podejście, w świetle prawdy objawionej jest jednak podejściem wiary i nadziei, że świat naszej wiedzy na temat świata Stworzenia jest nieskończony. To, co wspólnym wysiłkiem ludzkości uda się ustalić w jakimś temacie, może tracić na wartości, gdy zbliżamy się do obiektywnej prawdy. Nauka nigdy nie powie ostatniego słowa. W świetle wiary, ostatnie słowo należy do Chrystusa.
Zawarte w tym artykule rozważania, poza przytoczonymi słowami Pisma Świętego, nie mają więc ambicji bycia czymś stałym, czy jakimś rodzajem naukowego dogmatu. Są one próbą połączenia świata wiedzy przyrodniczej, jak również ciekawych spostrzeżeń na ich temat, z tym, co wieczne. Z miłością Stwórcy do swoich dzieł, na których zwieńczenie wybrał nas, ułomnych ludzi.
Z mojego subiektywnego punktu widzenia piękno tego wyboru można dostrzec nie tylko na gruncie doświadczeń duchowych, ale również w mozolnej drodze stwarzania nas od początku świata i od planów Bożych, poprzez nasze życie ziemskie, aż ku ostatecznemu celowi przebywania w stanie i świecie, w którym wszystko, co żyje, uwielbia Pana.
Bibliografia:
Źródła duchowe:
1. Pismo Święta Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, wydanie V
2. Elementarz Teologii Ciała wg. Jana Pawła II, Paweł Kopycki wyd. Edycja św. Pawła
3. Encyklika Deus Caritas Est, Bendykt XVI, 2005, wyd. Polwen
Krzysztof Olaf Żochowski HR – Pochodzi z 1. Hufca Garwolińsko-Pilawskiego, w trakcie życia skautowego pełnił liczne funkcje w różnych gałęziach i obszarach służby. Zawodowo lekarz w trakcie specjalizacji z psychiatrii.
Zastanawiasz się, jak realizować jeden z sześciu wymiarów skautingu, jakim jest przyroda? Może nigdy nie widziałaś sensu w prowadzeniu Księgi Przyrody i robiłaś ją na trzy dni przed przyznaniem tropicielki? Po co w ogóle ją robić? Warto znać odpowiedź na to pytanie, aby żadna Twoja harcerka Cię nie zagięła 😉 Nie ma konkretnego wzoru, jak Księga Przyrody ma wyglądać i co zawierać, ale cel jest jasny ─ pozwala nam poznawać i zauważać to, co nas otacza. W tym zachwycie nad różnorodnością roślin, zwierząt, pogody i wszelkich organizmów żywych możemy uwielbiać Boga, On stworzył ten świat tak piękny dla nas!
Bogactwo przyrody może nam służyć na zbiórkach, obozach, wędrówkach. Warto obserwować naturę, aby umieć rozróżniać gatunki roślin, które możemy wykorzystywać np. podczas gotowania. Nie jest to łatwe, kiedy jest ich tak dużo i wydaje się, że wszystkie wyglądają tak samo. Czy jest na to jakiś sposób, żeby wiedzieć co jadalne, a co niejadalne, co nam pomoże, a co zaszkodzi? Myślę, że dobrą metodą będzie prowadzenie notesu (zostawmy już tę patetyczną nazwę kojarzącą się z zaliczaniem tropicielki, czyli Księgę Przyrody), a w nim: własne rysunki, krótkie opisy, może zdjęcia. Do tego doczytywanie w różnych książkach czy internecie – to może pomóc w rozróżnianiu roślin. Gdy już trochę opanujesz temat i zaczniesz odróżniać buki od wiązów lub grabów, możesz urozmaicać jadłospisy na wyjazdy harcerskie o jakieś fancy potrawy z darów lasu. Poniżej podaję kilka przepisów z wykorzystaniem roślin, które tak naprawdę mamy pod ręką.
Jeśli lubisz gotować i poznawać nowe przepisy, zwłaszcza te okazjonalne, jak np. na potrawy świąteczne, to poniższa propozycja jest właśnie dla Ciebie. Sos świerkowy będzie idealnym dodatkiem do zimowych potraw mięsnych. Hola, hola, tylko nie pomyl świerka z jodłą! Możesz łatwo odróżnić te gatunki, obserwując ich igły. Świerk w przeciwieństwie do jodły ma zaostrzone końcówki igieł, a u jodeł końcówka nie kłuje i ma delikatne wcięcie na końcu. Gałązki jodeł są nieco gęstsze i igły trochę dłuższe od świerkowych. Znaczącą różnicą, która również pomoże Ci się nie pomylić, są szyszki ─ u świerków zwisają, a u jodły sterczą do góry.
Drugi przepis jest propozycją skierowaną bardziej do przewodniczek. Chociaż, wędrowniku, który to czytasz, wiedz, że sprawisz wielką radość każdej kobiecie, wręczając jej samodzielnie wykonany krem do rąk.
Ostatnia z moich pozycji spodoba się najwytrwalszym oraz do sympatykom kawy. Wyobraź sobie jesienny poranek, kiedy wstajesz rano i zalewasz w kubku własnoręcznie przygotowaną kawę zrobioną z żołędzi ─ bardzo jesieniarsko, prawda? Myślę, że mimo stosunkowo długiego przygotowania ta wizja brzmi naprawdę zachęcająco.
Zakochana w każdej gałęzi, obecnie spełnia się jako Szefowa Ogniska Młodych. Swoje zamiłowanie do przyrody i poczucia piękna rozwija studiując architekturę krajobrazu. Swój kierunek i życie uwielbia za różnorodność i interdyscyplinarność.
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, podczas których w większości naszych domów pojawi się iglaste drzewko zwane zwyczajowo choinką. Co roku poświęcamy wiele uwagi na jej przystrojenie i nie ma znaczenia, czy choinkowe ozdoby są niezmienne, czy też co roku staramy się udekorować drzewko w trochę inny sposób – chcemy, aby wyglądało po prostu pięknie. Wydawać by się mogło, że Święta i mundur harcerski mają ze sobą niewiele wspólnego. I rzeczywiście tak jest. Jest to jednak dobra okazja, by wspomnieć o jednej bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie o tym, że mundur to nie choinka.
W ceremoniale możemy przeczytać, że „mundur jest zewnętrznym znakiem naszego ideału”. Brzmi to bardzo górnolotnie, co z jednej strony jest dobre, ale myślę jednak, że warto również zastanowić się nad tym trochę głębiej i zadać sobie pytanie czym jest nasz ideał i w jaki sposób mundur jest jego zewnętrznym znakiem.
Na samym początku warto wspomnieć tutaj o krzyżu, który pojawia się na koszuli, swetrze, czy też berecie i jasno wskazuje na nasze chrześcijańskie korzenie oraz nasz główny cel, do którego prowadzić ma nas skauting, czyli spotkania kiedyś Boga twarzą w twarz (nie będę tutaj rozwijał się nad szczegółowym znaczeniem i symboliką naszego krzyża, ponieważ jest ona wszystkim dobrze znana). Kolejne oznaczenia znajdujące się na mundurze, takie jak naszywka Stowarzyszenia, flaga, herb, czy też naszywka szczepu jasno umiejscawiają nas w strukturach europejsko-krajowych, ale też budują naszą tożsamość rozpoczynając od szczepu, czyli naszej małej regionalnej ojczyzny. Następnie wskazują, że jesteśmy obywatelami zarówno Polski jak i Europy, i że powinniśmy troszczyć się o oba te byty.
Na mundurze nie brakuje również miejsca na oznaczenie pełnionych przez nas funkcji oraz na osiągnięty przez nas stopień rozwoju technicznego czy osobistego. Ceremoniał daje nam również możliwość tymczasowego oznaczenia uczestnictwa w jakimś większym wydarzeniu, poprzez naszycie na prawą kieszeń naszywki z nim związanej. Pozwala nam to na powrót wspomnieniami do dobrze przeżytych chwil.
fot. Monika Wójcik
W tym momencie ktoś może zadać sobie pytanie „No dobrze, ale dlaczego nie mógłbym dodać do munduru jakiegoś małego drobiazgu? Przecież to chyba nic złego?”. Mógłbyś, i nikt z tego powodu raczej nie wyrzuci Cię ze Stowarzyszenia. Warto jednak w takiej sytuacji zadać sobie pytanie, dlaczego do munduru, który jest dobrze wyważony, jeśli chodzi o ilość oznaczeń, chciałbym dodawać coś jeszcze. Czy to ma być kolejna naszywka czy znaczek przypominające o przeżytym przez nas wydarzeniu? Dobrze wracać do ważnych dla nas wspomnień, ale dlaczego nie możemy wracać do nich przypinając sobie odznaczenie na ścianie w pokoju lub też, jeśli bardzo chcemy mieć to przy sobie, nie przyszywając go do wewnętrznej części beretu, jak to jest praktykowane w niektórych środowiskach. Czy może chcemy dodatkowo zaakcentować nasze chrześcijańskie korzenie, przypinając do munduru dodatkowy krzyż czy różaniec? Przecież krzyż już tam jest, więc co miałby pokazać ten kolejny. Czy na to, że jesteśmy chrześcijanami, nie powinny wskazywać nasze uczynki, a nie ilość krzyży na mundurze? Tak samo sprawa ma się z różańcem. Dobrze jest mieć go przy sobie, ale czy eksponowanie go jako element munduru to, aby na pewno odpowiednie dla niego miejsce? Przecież równie dobrze możemy trzymać go w kieszeni, gdzie będzie zawsze bezpieczny, a my będziemy mieli do niego stały dostęp.
Myślę, że warto zastanowić się nad tym, czy dodatkowe elementy na mundurze pełnią jakąś ważną rolę i czy na pewno powinny się tam znaleźć, a czy nie jest to jedynie nasze widzimisię lub efekt bezrefleksyjnego westchnienia „bo my tak zawsze nosimy”. Ponadto dbając o jednolitość munduru dbamy o naszą jedność. Nie ma również znaczenia nasz status materialny – wszyscy jesteśmy równi i wszyscy posiadamy ten sam mundur. Warto również wspomnieć, że sam ceremoniał nieco dalej, bardzo jasno porządkuje takie sprawy. Czytamy w nim, że „należy dbać o to, żeby mundur był zawsze kompletny według zasad opisanych w ceremoniale, bez dodawania i bez ujmowania czegokolwiek, oraz żeby był czysty i zadbany”. Jak widać nie pozostawia to zbyt wiele miejsca na domysły względem tego, jak powinien wyglądać nasz mundur. Ponadto mówi nam to, że mundur powinien zawsze w miarę możliwości pozostawać czysty i zadbany. Implikuje to również konieczność troszczenia się o nasz własny wygląd podczas jego noszenia. Na nic zda się pięknie wyprana i wyprasowana koszula, podczas gdy my sami pozostajemy niechlujni i niezadbani.
Na sam koniec warto przytoczyć jeszcze jeden fragment z ceremoniału. „Mundur jest piękny, rozwija poczucie piękna, pomaga tworzyć radosną atmosferę”. Dbajmy więc o to, aby właśnie taki piękny pozostał i nie dopuszczajmy do tego, by przez dodatkowe oznaczenia czy przypinki wyglądał jak mundur radzieckiego generała. Niech choinka pozostanie w doniczce, gdzie jej miejsce, a nie na naszych mundurach.
Karol Chomoncik
Były Akela, następnie asystent namiestnika wilczków. Z wykształcenia informatyk, jednak jego wielką pasją pozostaje historia. Nie pogardzi również dobrą książką - szczególnie Tolkienem i Sienkiewiczem.
W pozostałym czasie grywa w planszówki lub w tenisa ziemnego.
Misją Skautów Europy jest nieść Chrystusa jak największej liczbie ludzi. Jest to cel, do którego dążymy w każdym naszym działaniu. Ewangelizacja, edukacja, nawiązywanie relacji to narzędzia, którymi się posługujemy. Naszymi trwałymi wartościami chcemy obdarować innych. Strategia rozwoju Skautów Europy „Z wypiekami na twarzy – misja, wizja” nakreśla plan tych działań. Mamy być rozpoznawalni jak śledź w wigilię, wybitni w działaniach, skuteczni w wychowywaniu. Powołani do zakonu, kapłaństwa, naukowcy, może nobliści, wybitni pedagodzy, konstruktorzy, poeci… Wszystko jest możliwe.
Tylko co mnie to obchodzi w mojej codzienności?
Codzienność
Wyobraź sobie typowy piątek. Wychodzisz po południu ze szkoły/uczelni/pracy, zmęczony wracasz do rodzinnego domu, nierzadko wiele kilometrów, bo trzeba jutro poprowadzić zbiórkę. Karta zbiórki jest przygotowana od paru dni, jeszcze tylko zjeść, pogadać z rodzicami, wydrukować materiały i pójść spać. Rano kawa na przebudzenie, bułka na szybko i do samochodu, by się na zbiórkę nie spóźnić. A tam Kajtek i Bartek spóźniają się dziesięć minut, Olek zapomniał książeczki Mowgli, Olaf z Adamem pobili się sam nawet nie wiesz o co. I tak dwa razy w miesiącu. Codzienność.
Kolejna sytuacja, jest środa. Masz jutro dwa sprawdziany, jak zwykle nie zdążyłeś powtórzyć wszystkiego. I już raczej nie zdążysz, bo za pół godziny msza święta. Dzisiaj asysta przypada zastępowi Bóbr. W zakrystii widzisz biednego zastępowego i jednego harcerza. Tak samo było w zeszłą środę, gdy asystę miał Jeleń. Bierzesz lekcjonarz i czytasz pierwsze czytanie. Codzienność.
Nietrudno sobie wyobrazić te sytuacje. Problemy dotykające nas wszystkich, zdarzenia powtarzające się cyklicznie. Tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Karta zbiórki nie zmienia się, jest stała. Zawsze czekająca, by ją uzupełnić. Msza Święta zastępu, szczepu – pójść trzeba. Składka członkowska nadal nie zebrana. Muszę o niej przypomnieć po raz trzeci rodzicom. Marcel z zastępu Ryś znowu myśli o tym, żeby zrezygnować, nie chce mu się. Zadzwonię ponownie, zmotywuję go do działania. Tylko kto zmotywuje mnie?
Codzienne działania, codzienne problemy. Nasza mała, szara rzeczywistość. Miło się słucha o misji, wizji, celach. Głoszone wielkie idee, legendarne wyczyny, wielkie strategie. A potem znowu nasza mała, szara rzeczywistość.
Czy aby na pewno?
Próba codzienności
Życie nie trwa od sukcesu do sukcesu, od wydarzenia do wydarzenia, od harcu do harcu. Życie to ciągłość, to droga, którą przebywamy codziennie. Taka sama od wielu lat. Jednak coś jest w tej codzienności: szczerość, uczciwość i regularność. Można ocenić kogoś po wyczynie, po poprowadzonym obozie, po wygranym konkursie. A czy patrzyłeś/patrzyłaś na drogę, jaką pokonał?
W codzienności objawiają się nasze cechy charakteru i działania. Łatwo jest poprowadzić idealną zbiórkę raz na kwartał, codziennością jest prowadzenie jej parę razy w miesiącu. Łatwo jest idealnie służyć do mszy świętej w odpust, codziennością jest służyć parę razy w miesiącu. Zawsze, od dawna, niezmiennie, ale czy dobrze?
Posłużę się przykładem Naszego Pana, Jezusa. Czy oceniamy Go tylko po uzdrowieniach wskazanych w Piśmie, po cudach spisanych, po kazaniu na górze? Nasz Zbawiciel ukazuje nam, że prawdziwa świętość, ten krzyż który mamy wziąć i go naśladować, leży w naszej codzienności. Mistrzami pokory i wiary nie byli wierni sobotnio-synagogowi, a uczniowie pomagający sąsiadom, karmiący głodnych, przyodziewający ubogich. I to nie na środku ulicy, a w zaciszu domowym.
Spróbuj się wczuć przez chwilę. Od dwóch lat chodzę co tydzień na mszę świętą, robię zbiórki, jeżdżę na ZZ-ty, rozmawiam z moimi chłopakami, dziewczynami, rozwiązuję konflikty, wspomagam co niedzielę Kościół darowizną, pomagam proboszczowi skosić trawnik, w domu sprzątam, przychodzę do rodziców wilczków na herbatę, piszę kalendarium jednostki, bawię się z wilczkami, przeżywam przygody, zmywam naczynia na wędrówce. W tych drobnych czynach kryje się droga chrystusowa. Wielkie Harce Majowe, Euromoot, zimowisko – to wydarzenia, przed którymi i po których życie trwa nadal. I nasza codzienność. Ta nasza próba codzienności.
Podziękuj dzisiaj Bogu za łaskę, jaką dostałeś/dostałaś. Za łaskę codziennego życia w radości. Za łaskę Jego opatrzności i mądrości. Naśladowanie Chrystusa to droga, którą podążamy. Rano, kiedy wstajemy, w południe i wieczorem. I pomiędzy także. I jutro. I każdego dnia. Jesteśmy uzdolnieni do jedności życia. Żmudnej i trudnej. Nie od Lednicy do Lednicy ani od pielgrzymki do pielgrzymki. Wdzięczność za otrzymane dary, pogodność ducha, uśmiech, empatia, altruizm to cechy, które wypracowuje się nie jednorazowymi akcjami a latami. Pomódl się po wstaniu i idź jak zawsze do szkoły czy pracy. Ale swoim działaniem powoli inspiruj, nawracaj, zmieniaj. Pomóż koledze z biura naprawić laptopa, zrób zakupy sąsiadce, uśmiechnij się do babci w parku, odrób lekcje, naucz się na kolokwium, dokończ projekt, nakarm przybocznego – właśnie tak buduje się relacje. Nie radzisz sobie? Zadzwoń do przyjaciela, Starszego Brata, umów się do specjalisty. Zmów różaniec, pójdź na groby. Pojedź na wycieczkę do Poznania, odwiedź zoo we Wrocławiu. Znajdź rynek w Radomiu. Nakarm głodnego kota pod klatką. To jest Twoja próba codzienności.
Mozolnie, powolnie i skutecznie
Wróćmy do misji i wizji z pierwszego akapitu. Może tego nie widzisz, ale realizujesz cele i idee, które nam przyświecają. Robiąc zbiórki, pracując z zastępowymi, chodząc na wędrówki z wędrownikami małymi kroczkami wychowujesz swoich podopiecznych, rekrutujesz nowych i rozwijasz nasze stowarzyszenie. Największa siła ruchu leży właśnie w pracy u podstaw. W tych spotkaniach parę razy w miesiącu, w telefonach do rodziców, w mailach do szefów. Z solidną podstawą i mozolną długotrwałą pracą przyczyniamy się do realizacji strategii rozwoju Skautów Europy.
Ale nie o niej w ogóle jest ten tekst. Jest on o Tobie, o Twoich codziennych zmaganiach. One kształcą, powoli i uporczywie formując z Ciebie mężczyznę/kobietę. Niepowodzenia były, są i będą. Cieszmy się naszą codziennością, małymi sukcesami, kolejną przeprowadzoną aktywnością. Czy ktoś je zapamięta? Bardziej zapamięta obóz. Lecz czy obóz się uda bez wcześniejszej pracy? Czy wilczki nie będą „roznosiły” szkoły, jeśli wcześniej nie nauczymy ich roli ciszy i posłuszeństwa? Za każdym efektownym zdarzeniem stoi długotrwała praca. Codzienna praca.
Dziewiąty punkt Karty Skautingu Europejskiego: „Skauting, jako metoda wychowania czynnego, dąży do »zdesubiektywizowania« dziecka, a potem młodego człowieka: zachęca do nieustannego przekraczania samego siebie, pozwala mu odkryć obiektywność Prawdy w wymiarze społecznym na miarę potrzeb i zdolności jego wieku”. Nawet nie zauważamy, kiedy przekraczamy samego siebie, kiedy otwieramy się na służbę bliźniemu. I to jest ta łaska od Boga, to jest ten charyzmat pełnionej funkcji.
Twoja służba w jednostce to cegiełka do wspólnego rozwoju. Cegiełka może nie zawsze duża, ale nas, skautów, jest dużo. A to już robi różnicę. To niezbyt subtelne porównanie wskazuje, że codzienność każdego z nas pcha ruch do przodu. To Twój trud kształtuje ludzi, którzy zostali Tobie powierzeni. Zmagania z problemami, logistyka wyjazdów, regularność spotkań. Ciesz się i raduj z każdej chwili, w każdym dniu obozu, w każdym dniu ZZZ-tu. Kropla drąży skałę. W pracy tydzień w tydzień z dziećmi, młodzieżą szukaj zadowolenia w małych rzeczach. W uśmiechu wilczka, w radości harcerza, we wdzięczności przewodniczki,w podziękowaniu wędrownika, w pochwalnym SMS-ie od rodzica. W naszej małej codzienności.
Fot. na okładce: Antoni Biel
Michał Grabarczyk
Radomianin od zawsze, skaut od 14 lat. Niepoprawny fanatyk kuchni włoskiej i kociarz. Studiuje Inżynierię Biomedyczną. Były Akela, nadal szuka dzieci z Michałowa. Próbuje zostawić świat odrobinę lepszym niż zastał.
Wieże katedry wyraźnie rysowały się na tle głębokiego błękitu nieba. Drzewa zaczęły się już miejscami przebarwiać na żółto i czerwono. Ela szła raźnym krokiem po bruku Ostrowa Tumskiego i patrzyła na zabytkowe budynki z dumą bogatej dziedziczki. Wciągnęła głęboko ostre, jesienne powietrze nasycone słońcem. „Piękne to moje miasto” – pomyślała starając się objąć czułym spojrzeniem jak największą przestrzeń.
Studiuje filologię polską i uczy polskiego obcokrajowców. Chciałaby doczytać się do „istoty rzeczy”. Była drużynową i szefową młodych, a potem najdłużej i najskuteczniej - Akelą. Obecnie redaktorka naczelna "Dżungli" - czasopisma dla wilczków.