I co z tą Europą?

Na końcu tekstu znajduje się link do artykułu w formie audio.

Kto z Was słyszał o wymiarze lub przestrzeni, jaką jest Europa? Jak ją realizować w pracy pedagogicznej w swojej jednostce? A w ogóle w jaki sposób wykorzystać ją, żeby użyte przez nas narzędzia działały lepiej? Odpowiedź jest prosta: zrobić zagraniczny obóz drużyny.

Idea

Słyszałem kiedyś taką piękną historię, którą każdy instruktor znać powinien. Nie byłoby wstydem opowiadać ją romantykom, czy wspominać przy herbacie pozytywistom. Oczywiście mowa tutaj o myśli, jaka przyświecała młodym ludziom, którzy zakładali Skautów Europy. Praca nad młodzieżą, praca u podstaw, która poprzez poznawanie piękna przyjaźni i kultury o wspólnych korzeniach, prowadziłaby do pokoju na świecie, tak potrzebnego po II wojnie światowej. Założeniami nowo powstałego w Kolonii ruchu było złączenie nie tylko poprzez przyjaźń, ale również poprzez wspólne wartości, wspólny cel jakim jest zbawienie oraz przez prawidła metody skautowej.

Cel czy wymiar?

Chyba każdy z nas może się zgodzić, że myśl przedstawiona powyżej jest zdecydowanie szczytna i piękna. Dlaczego w takim razie Europa jest wymiarem, a nie celem? Z odpowiedzią może nam przyjść Henri Bouchet, który w swojej książce “Skauting i indywidualność” pisze, że skauting wychowuje do życia w grupie poprzez wychowanie indywidualne. Aby wykształcić osobę dobrze funkcjonującą w społeczeństwie, czy powiedzmy, nawet naszej Europie, musimy najpierw być dobrze osadzeni i ukonstytuowani w nas samych, w naszej wierze, charakterze, czy w jakimkolwiek z innych celów. Wychowanie społeczne staje się wtedy częściowo pochodną naszego wychowania indywidualnego.

Jednak to cały czas nie tłumaczy, jak w takim razie sprawić, by Europa stała się rzeczywiście wymiarem, tak jak jest to nam przedstawiane. Myślę, że z wymiarem europejskim, jeśli chodzi o zastosowanie, jest trochę jak z zastępem czy leśną szkołą wychowania obywatelskiego. Wystarczy zapewnić warunki, w których występuje. Aby mieć zastęp, trzeba zebrać grupę chłopców, jednego z nich zrobić zastępowym, dać im funkcje. Aby LSWO działało, muszą istnieć inne zastępy, a dokładniej ich republika, musi być system rad i system zastępowy. Jeśli chcemy, żeby motory zaczęły działać dużo prężniej i efektywniej w ramach tych miejsc, to musimy włożyć w nie trochę pracy. Europa wymaga z nich pozornie najwięcej. Jest obca i straszna, i nie jesteśmy pewni, czy wyjdzie, zadziała.

Od razu powiem – działa świetnie, a jej zastosowanie to czysta przyjemność.

Jak? Czytajcie dalej.

Realizacja

W swojej karierze w zielonej gałęzi miałem przyjemność być na dwóch obozach międzynarodowych, jednym, organizowanym przez mojego drużynowego, na którym byłem przybocznym oraz drugim, zrobionym przeze mnie. Ten drugi był dla mnie szczególnie ważny jako ostatni obóz z moją ukochaną drużyną. Chciałem, aby ten czas był wyjątkowy, zarówno jeśli chodzi o przygodę, epickość oraz oczywiście pedagogikę.

Na początku roku zgłosiłem do działu spraw zagranicznych zielonego namiestnictwa chęć udziału naszej drużyny w obozie i już jakoś w lutym poznałem telefonicznie drużynowego ze Słowacji, który miał być naszym gospodarzem. Na początku, przestraszony ilością zaufania, jaką muszę go obdarzyć w sprawie przygotowania miejsca obozu, patrzyłem na to całe przedsięwzięcie pełen obaw. Jednak widząc zaradność drużynowego i śledząc zdalnie przygotowania byłem pewien, że jesteśmy w dobrych rękach. Tak naprawdę główną trudnością z naszej strony było oszacowanie i zoptymalizowanie kosztów, szczególnie transportu na miejsce. Jedyną formalnością, jaką musieliśmy spełnić wobec kuratorium, było wypełnienie zgłoszenia i zakup dodatkowego ubezpieczenia. Nie, nie pomyliłem się – żadnej straży pożarnej czy sanepidu.

Efekty

Sam obóz jest tematem na bardzo długą opowieść, którą chciałem Wam tutaj streścić do kilku najważniejszych myśli, dobrych rzeczy, które dzięki temu obozowi zadziałały. Pierwsze i najważniejsze to explo, które po raz pierwszy udało się zrealizować tak, aby rzeczywiście było kontaktem z ludźmi, miało element służby i było nastawione na prawdziwą eksploracje. Sparowane zastępy przeżyły przygodę, która myślę, że zostanie w ich głowach na długo. Explo było przygotowane przez nich, co sprawiło, że rzeczywiście wzięli na siebie odpowiedzialność i wykazali się działaniem, poznali bratnie zastępy i zintegrowali się z nimi. Dobrym aspektem okazała się też wymiana kulturowa, zarówno jeśli chodzi o wspólną historię, ciekawostki językowe, czy wachlarz technik harcerskich. Piękne i pełne energii były wspólne wieczorne ogniska. Ciekawy był też aspekt religijny, ponieważ mieliśmy okazję uczestniczyć w obozowej Mszy grekokatolickiej.

Wspólne ognisko na obozie Vyrava 2022, fot. Jan Nowiński

Pięknym elementem tego obozu było też poznawanie się i rozmowy z Kraalem Słowaków. Udaliśmy się też na wspólne mini explo, gdzie odbyliśmy służbę na rzecz potrzebujących z lokalnej parafii, zwiedziliśmy okolicę oraz zjedliśmy obiad w słowackiej knajpie. Porównywaliśmy także nasze spojrzenia na pedagogikę i to, co organizujemy dla swoich chłopaków w ramach obozu. Pomimo trudnej pogody, w tym dwóch ewakuacji, był to obóz po którym cała kadra wróciła wypoczęta. Przez cały wyjazd towarzyszyło nam poczucie, że robimy coś wielkiego, co na długo zostanie w pamięci i tożsamości naszych podopiecznych.

Post scriptum

Oczywiście obóz zagraniczny nie jest jedynym miejscem do realizowania naszej pracy pedagogicznej w wymiarze europejskim. Gry fabularne, poznawanie historii świata, tradycji katolickiej też będą się w to wpisywać. Te elementy większość z Was stosuje w swojej corocznej pracy, realizując swoje cele pedagogiczne. Ja proponuję Wam, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, pójść o krok dalej, wstać z kanapy, wyjść ze swojej strefy komfortu i chociaż raz w swoim stażu jako Drużynowa lub Drużynowy pojechać na dobrze przygotowany obóz zagraniczny.

Fot. na okładce: Jan Nowiński

Jan Nowiński


Obecnie hufcowy w Warszawie i asystent namiestnika harcerzy. Na codzień siedząc w cyferkach i niekończących się liniach kodu ukojenia szukam w filozoficznych rozmyślaniach o pedagogice. Realizuje się artystycznie w fotografii i książkach. W wolnym czasie tworzę historię o smokach i czarodziejach napędzane kawą.

Wędrowanie na spontanie – o ogniu co zapala, a nie gasi

Jesteśmy na wędrówce na Święty Krzyż. Nie jesteśmy żadną jednostką, nie wędrówka nas zebrała, ale Asia – u końca drogi będziemy świętować jej obrzęd FIAT. Rozmawiamy, jak to przewodniczki, o skautingu. W pewnym momencie słyszę słowa poruszenia o „takim Ognisku, które nie planuje wędrówek, tylko na spontana losuje peron, liczbę przystanków i wyrusza w teren”. Z nieskrywaną nutą radości i dumy mówię „aaaa tak, to moje”.

Jak to się stało?

Dziewięć miesięcy wcześniej poczęło się w naszych sercach i głowach marzenie o przygodzie. Właśnie rozpoczynałam prowadzenie Ogniska Szefowych i bardzo mi zależało na Ognisku, które będzie nas i nieść, i ożywiać, i ładować akumulatory do służby w jednostkach. A co jest w sercu czerwonej gałęzi i najbardziej rozpala? Bycie w drodze: wędrówka właśnie.

fot. Archiwum Autorki

Opowiem najpierw o powodach, później o pomyśle naszej przygody, o tym, jak ją realizowałyśmy, o owocach i moich wnioskach inspirowanych tymi przygodami.

Wędrówki zazwyczaj, a nasz pomysł

Wędrówka zazwyczaj wygląda tak: szefowa przygotowuje w excelu listę służb i tabelę z planem wyjazdu. Przewodniczki wpisują do tabelki, których zadań się podejmą. Później dołącza tabela ze sprzętem do zabrania i tabela z produktami do jedzenia (przygotowana przez inne przewodniczki). Po wędrówce tabelka z rozliczeniem. Zadania, zadania, tabelki, excelki… My byłyśmy serdecznie zmęczone formalizmem i sztywnością. Tym, że organizacja dwudniowej wędrówki pochłania nieproporcjonalnie dużo czasu i energii. A chciałyśmy odpocząć od kolejnego napięcia i stresu, mając studia i jednostkę na co dzień. Chciałyśmy, żeby wędrówki nas ożywiały i nie były kulą u nogi. Potrzebowałyśmy przygody, ryzyka, spontaniczności, radości życia, realizacji własnych celów i wyzwań. A że na pierwsze spotkanie przyszły szalone i odważne dziewczyny (innych nie mamy), to wizja wędrówki na spontanie stała się ciałem. „Albo się sprawdzi i do końca roku tak pociągniemy, albo pożałujemy i to będzie pierwsza, a zarazem ostatnia taka wyprawa” – uznałyśmy. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Challange accepted.

Ja wiem, że „potrzeba przygody i spontaniczności” może brzmieć dziwnie. Zadaniem czerwonej gałęzi jest przecież formacja, nie zabawa. Ale, ale… Uświadamianie sobie i realizacja potrzeb1 jest formująca. Tak więc naszym celem nie było pójście na łatwiznę i ucieczka: „rzucę wszystko i pojadę w Bieszczady (btw. jestem z Podkarpacia – nie widzę w tym nic czarującego)”, ale pozytywna odpowiedź na niezaspokojone wspólne potrzeby i marzenia czerwonych serc.

Spontaniczne wędrowanie w praktyce

Spotykałyśmy się na dworcu kolejowym w Krakowie i losowałyśmy najpierw peron odjazdu (tam wsiadałyśmy w pierwsze możliwe REGIO), potem liczbę przystanków, a już w terenie – azymut. I ruszałyśmy. Gdy droga dobiegała końca lub się rozwidlała, wybierałyśmy kierunek bliższy azymutowi. Każda z nas miała też zabrać jakieś losowe produkty na posiłki. Na przykład to, co akurat zostawało w lodówce po tygodniu zajęć. Ja zaś zabierałam kociołek do gotowania. I tak „się składało”, że i droga była piękna, i posiłki pożywne, a produkty do siebie pasowały. A z czterech tabelek, ku radości serc, zrobiło się okrągłe zero.

fot. Archiwum Autorki

Podczas wędrówki jesiennej rozmawiałyśmy w drodze o Camino. Kilka z nas bardzo chciało ją przejść w wakacje. Nie upłynęło pięć minut, gdy na przystanku nasz wzrok zatrzymał się na muszli. Trasa znalazła nas sama. Dotarłyśmy nią do kościoła św. Jakuba w Więcławicach. Znalazłyśmy pana Mariana i nocleg w parafialnej salce.

Podczas wędrówki zimowej, już po zmroku, poprosiłyśmy o nocleg u ojców bonifratrów. Przełożony przed naszym telefonem rozważał fragment Ewangelii o miłosierdziu. Odczytał ów splot wydarzeń jako działanie Opatrzności, więc zaprosił nas do środka. Dostałyśmy trzy pokoje, dostęp do kuchni, wspaniałe śniadanie i kolację. A przede wszystkim obecność. Byłyśmy tam przyjęte, jak ukochane córki. Kilka tygodni później, dzięki temu spotkaniu, odbywałyśmy u ojców Cardinal.

Na wędrówce wiosennej trasa wypadła przez Kalwarię Zebrzydowską – jedno z najważniejszych sanktuariów w okolicy oraz trasa ze wzgórzami i dolinami zapierającymi dech w piersiach. Nocleg w hamakach na dziko w lesie dawał poczucie wolności i niezależności.

fot. Archiwum Autorki

Tak sobie myślę: jeśli wykonam swoje zadanie [ni mniej, ni więcej] i zaufam Bogu – odważę się na nieznane, to On zajmie się resztą. Jeśli odpuszczę potrzebę kontroli i pewności, to dam Jemu przestrzeń na działanie. A Boga nie przerosną nawet największe nasze potrzeby. No więc zaufałam, a owoce przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

Gwoli ścisłości

Warto wspomnieć jeszcze o planie dnia. Rytm zwykle wyznaczały posiłki, Godzina Światła przed obiadem i różaniec w ciszy [zaczerpnięty z wędrówki szkoleniowej] po obiedzie. Kiedy napotkałyśmy dobre miejsce na obiad lub na nocleg, po prostu tam się zatrzymywałyśmy. Nie spinałyśmy się konkretnymi godzinami, przez co plan układał się właściwie sam, a my cieszyłyśmy się byciem w drodze. Omawiałyśmy co będziemy robić 2-3 godziny naprzód, a wieczorami pozostawał czas na spotkania i rozmowy.

fot. Archiwum Autorki

Jeszcze dwa słowa o spontanicznym przygotowaniu. Gdybyś odniósł/odniosła wrażenie, że spontaniczne wędrowanie to chaos i brak organizacji… Otóż nie. Jest różnica pomiędzy “spontanem”, a “przypałem”: pomiędzy świadomym wyborem [że razem tak chcemy wędrować], a brakiem pomysłu / nieodpowiedzialnym podejściem do swojej funkcji.

Przed chwilą pisałam o wykonaniu swoich zadań. Dokładnie wiedziałam, co jest moim zadaniem, a co mogę puścić z biegiem wydarzeń. Przed wędrówkami troszczyłam się o program duchowy i metodyczny – warsztaty, rozważania i o wybór odpowiedzialnych osób za ich realizację. Te kluczowe elementy miałam pod kontrolą, a podział drobniejszych zadań wychodził już spontanicznie.

Owocowo

Brak sztywnego planu pozwalał nam cieszyć się drogą i psychicznie odpocząć. Mnie, jako szefowej, ułatwiło to dostrzeganie potrzeb i możliwości innych Przewodniczek.

Będąc szefową, czuję pokusę, żeby przywiązywać się do planów i aktywności. Rozliczać siebie i innych z wykonanych zadań kosztem uwagi i zwyczajnego towarzyszenia sobie. Kosztem spotkania. Oczekując od siebie i od wędrówki wiele, łatwo można usprawiedliwić ucieczkę od budowania relacji w zadaniowość. A Szefowe potrzebują obecności, uwagi, przyjęcia, ciepła, zauważenia. Zadanie Szefowej Ogniska postrzegam jako budowanie przestrzeni bliskiego spotkania, w którym można się otworzyć i podzielić tym, czym każda z nas żyje. I dziś widzę, że taki plan ułatwił nam świadomą obecność, bycie tu i teraz.

Z radością obserwowałam, jak przewodniczki cieszą się wędrówkami i na nich odpoczywają (szczególnie psychicznie). One żyły tymi przygodami pomiędzy wędrówkami. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby Ogień tak płonął. W ciągu roku widziałam radość i dumę na twarzach dziewczyn, kiedy opowiadały o Ognisku i wędrówkach.

Pięknym było również, to gdy szefowe dostrzegały w różnych sytuacjach Boże prowadzenie.

Wędrówka letnia

Kumulacja Opatrzności i spontaniczności wydarzyła się na wędrówce letniej. Padło na Norwegię. Przed wędrówką kupiłyśmy bilety, zrobiłyśmy zakupy i każda z nas przygotowała jedną rzecz – dwie godziny spotkania na żywo, bez żadnych excelków i tabelek.

Spałyśmy zazwyczaj na dziko, w hamakach. Nie losowałyśmy już peronów i stacji, bo pociągi w Norwegii do tanich nie należą. Za to jeździłyśmy stopami. Udało się nam około 80% drogi samochodowej przejechać całą czwórką. Podobnie jak w ciągu roku, plan i trasa układały się niemal same.

fot. Archiwum Autorki

Pierwsza Godzina Światła skłoniła nas do pójścia w ciemno i od niej właśnie wiele się zaczęło: „zdobyłyśmy” Preikestolen, pływałyśmy łódką po morzu (dwie z nas nawet prowadziły), weszłyśmy przez zamknięte zazwyczaj drzwi, poznałyśmy miejscowych Polaków, uczestniczyłyśmy w Mszy Świętej odprawianej tylko dla nas (po angielsku przez Kenijczyka, którego proboszczem jest Wietnamczyk, a szefową – ważniejszą od biskupa – pani Ela), modliłyśmy się Słowem i wędrowałyśmy, zajadałyśmy kanapki u marynarza z Kongo, spałyśmy przy cmentarzu w towarzystwie alpaki, biwakowałyśmy w skandynawskiej naturze, odwiedziłyśmy skautkę na protestanckim spotkaniu młodych, a dwie z nas zaliczyły przejażdżkę policyjnym radiowozem – na pace.

fot. Archiwum Autorki

Dostałyśmy palnik i butlę z gazem, mnóstwo jedzenia, a nawet pieniądze. Niewiele brakło, byśmy wyszły z tej wędrówki na plus(!) – tak, po tygodniu spędzonym w Norwegii. Ogrom hojności Boga i ludzi. W każdym miejscu byłyśmy przyjmowane jak ukochane osoby. Dla jasności, nie minęły nas trudne momenty – zimne noce, późne poszukiwanie noclegu, zmęczenie, napięcia i niepokoje. Częścią każdej wędrówki jest trud, szczególnie tej najbardziej szalonej.

Na zakończenie usłyszałam: „teraz to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych”. I chyba nie ma większej nagrody na zakończenie roku pracy, niż doświadczać takiego Ognia.

Tytułem podsumowania

Spontaniczne wędrowanie było skuteczne i owocne w naszym Ognisku, ponieważ zaspokajało potrzeby: wyzwań, świętowania, celu, przygody, urozmaicenia, prostoty, zabawy, autonomii, wybierania własnych planów oraz sposobów ich realizacji, spójności, kontaktu z przyrodą, pokoju, wzajemności, siły grupowej, zrozumienia, wsparcia, wzbogacenia życia, wspólnoty, rozwoju, autorytetu, inspiracji. I jestem przekonana, że te potrzeby można również zaspokajać w planowanych wędrówkach, tych z excelkami. My wybrałyśmy akurat taką formę, bo dzięki niej chętniej przekraczałyśmy próg domu i ruszałyśmy w niewygodę drogi. Bo taka forma nas ożywiała i zapalała.

I ja wiem, że niektórzy powiedzą: „ale wy macie małe Ognisko, to możecie sobie pozwolić na takie wyprawy. Też bym tak chciała, ale u nas dziewczyny potrzebują prysznica i ciepłej wody. To, o czym opowiadasz, nie jest możliwe dla wszystkich… Nie każdy jest taki odważny…”Myślę, że w najlepiej pojętym interesie skautingu jest dostrzeganie i odpowiadanie na potrzeby szefów. Zauważam to po fakcie, jako wynik refleksji nad zeszłorocznym doświadczeniem prowadzenia Ogniska. Sprawdzone – potwierdzone. Natomiast te potrzeby mamy różne, dlatego warto poznać swoje. Takie wędrowanie było dla nas ryzykiem, bo odpuściłyśmy kontrolę i potrzebę bezpieczeństwa. Zaryzykowałyśmy głód, niepewność, niezadowolenie, bezdomność – wiemy, jak to jest czuć się jak żebrak. I pod koniec wyjazdu naprawdę cieszyłyśmy się powrotem do „zaplanowanego życia”. Ale wyzwanie się opłaciło. I nie tyle mam na myśli spontaniczne wędrówki, ile zaryzykowanie i przełamanie schematów. „Zrobienie ogniska po naszemu”, elastycznie, według tego, czego potrzebujemy, a nie według sztywnych wytycznych. A jednocześnie cele wędrówki i formacji czerwonej gałęzi zrealizowałyśmy w nie mniejszym stopniu, niż w poprzednich latach.

fot. Archiwum Autorki

Dlatego, jeśli chcecie coś zmienić, odwagi! Niech nie ograniczają Was schematy i liczby, ale niech Was ożywia Duch! Wsłuchajcie się w swoje wnętrze: marzenia i potrzeby i dajcie się poprowadzić w nieznane. Niech Ogień Was rozpala i nie gaśnie!


[1] Tu  załączam      listę      potrzeb,      na      której      się      opieram:           https://nvclab.pl/wp- content/uploads/2017/01/lista-potrzeb.pdf.

Katarzyna Kąkol


Kasia, przez 6 lat Drużynowa krakowskiego „Tornada”, Szefowa Ogniska Przewodniczek, fanka i organizatorka skautowych imprez integracyjnych - szczególnie tych kończących się rano. Wolny duch – dziś tam, jutro tu. Ale zazwyczaj tam. Człowiek głębokiej myśli, absurdalnego żartu i czarnego poczucia humoru. Wychodzi z dworu na pole.

Dzikie podchody. Opowieści Teodora #2

Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…

***

Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.

Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.

Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.

Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.

Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.

Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.

Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.

Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Niespodzianka. Opowieści Teodora #1

Pod pewnym względem listopad i grudzień nie były dla mnie najlepszymi miesiącami. Czułem się wtedy zirytowany wrocławskim MPK. „Jak można w najmniej korzystne pogodowo miesiące remontować przystanek tramwajowy, z którego codziennie korzystałem dojeżdżając do pracy?”. Często w myślach zadawałem sobie właśnie takie pytanie. O ile rano można było jeszcze jako tako liczyć na autobusy i podróż nimi, a mimo że mniej wygodna, bywała nawet szybsza niż tramwajami, tak powroty okazywały się bardzo męczące. Zupełnie nie mogłem sobie znaleźć dogodnej trasy powrotnej i wypróbowałem wszystkie możliwe kombinacje, wliczając w to długie spacery z różnych przystanków. Jednak co najistotniejsze w tej historii, to fakt, że zmieniło się moje główne miejsce przesiadkowe. Z placu Dominikańskiego w samym centrum Wrocławia na plac Grunwaldzki, na którym swoje przystanki ma większość autobusów i tramwajów poruszających się w północno-wschodniej części miasta.

Któregoś popołudnia przed Świętami wracałem z pracy autobusem linii 149 mającym swój przystanek końcowy na placu Grunwaldzkim. „Jeszcze tylko jedna przesiadka i wreszcie będę w mieszkaniu” – pomyślałem widząc po lewej stronie górujące nad okolicą wrocławskie „sedesowce”. Jako że zbliżał się koniec roku, robiłem sobie w głowie podsumowanie minionego czasu. Myśli popłynęły w stronę Przestrzeni i moich artykułów. Trochę mi było szkoda, że nie udało się, mimo wielu prób, otworzyć skrzyni, w której znajdowały się listy Teodora. Listy Starszego Brata do Młodszego to był całkiem dobry cykl, miał paru wiernych fanów. Z takimi myślami wysiadłem na przystanku. Spoglądając na tablice systemu dynamicznej informacji pasażerskiej próbowałem wyszukać najwcześniejszy i najbardziej pasujący mi autobus. Moje zamyślenie przerwał skierowany do mnie głos.

– Piotr Wąsik? Dobrze poznaję? – zapytał niewysoki, pogodny chłopak stojący obok mnie.

– Tak, to… – zaskoczony zacząłem odpowiadać, ale nie skończyłem, gdyż chłopak przerwał mi w pół zdania.

– Ha! Wspaniale! Mam szczęście, że Cię rozpoznałem. Miałem nadzieję, że będąc we Wrocławiu spotkam Cię kiedyś na placu Grunwaldzkim, wszyscy przecież stąd gdzieś jeżdżą – mówił rozentuzjazmowany.

– To trochę przypadek – odpowiedziałem, wiedząc, że gdy tylko skończy się remont, to ów przystanek będę odwiedzał sporadycznie.

– Od razu mówię, że nie należę do Skautów, ale przypadkiem trafiłem na stronę Przestrzeni i od tego czasu jestem wielkim fanem Listów Starszego Brata do Młodszego – kontynuował chłopak.

– Dzięki… – znowu zacząłem mówić i nie skończyłem, gdyż z ust chłopaka popłynęła niesamowita opowieść.

– Kilka miesięcy temu, podczas letniego, studenckiego wypadu w góry nocowałem w jednym z tatrzańskich schronisk. Chyba to było w Dolinie Chochołowskiej. Nieważne. Wieczorem w sali kominkowej zauważyłem mężczyznę koło czterdziestki otoczonego przez grupę osób. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, że ten gość opowiada jakieś historie. Mam zwyczaj nagrywania na telefonie różnych swoich przemyśleń lub innych rzeczy. Pomyślałem, że i te historie nagram, bo brzmiały bardzo ciekawie. Oczywiście telefon trzymałem w ukryciu. Opowieści tego mężczyzny były różne, ale przeważały takie harcerskie, z dawnych lat. Pewne elementy historii, nie wiedząc skąd, zaczynałem kojarzyć. Po kilku godzinach słuchania musiałem udać się pod prysznic, gdyż zaraz mieli zakręcać ciepłą wodę w schronisku. Telefon zostawiłem mojemu koledze Pawłowi i poszedłem. Kiedy wróciłem, grupka jeszcze siedziała, ale tego mężczyzny już nie było. Mój kolega powiedział mi, że gość przed minutą odszedł. A jedyne co Paweł jeszcze zdążył usłyszeć to imię Teodor, którym jeden ze słuchaczy zwrócił się do tego gawędziarza. Wtedy doznałem olśnienia. Przecież te fragmenty, które kojarzyłem były z twoich Listów! Dotychczas myślałem, że to tylko taka konwencja, że to wszystko wymyślone. Ale Teodor naprawdę istnieje! Niestety, rano mężczyzny już nie spotkaliśmy. Pani ze schroniska powiedziała, że wyszedł sam, jeszcze przed świtem.

W czasie opowieści chłopaka delikatnie się uśmiechałem. Domyślałem się, że mimo iż, nie znam źródła pochodzenia listów, to, skoro te listy leżą u mnie na strychu, to i ich autor musi przecież gdzieś istnieć. Tymczasem napotkany chłopak kontynuował.

– Od tamtego czasu pomyślałem sobie, że gdy cię kiedyś spotkam, to prześlę ci bluetoothem te nagrania. Może opublikujesz je na Przestrzeni? – spytał z nadzieją.

– Dobry pomysł. Ale przecież mogłeś do mnie napisać maila czy na facebooku – odparłem lekko zdziwiony.

– Aaa wiesz. Ja nie używam ani maila, ani mediów społecznościowych. Długa historia – odparł nieco rozbawiony chłopak.

Dziesięć minut później siedziałem w autobusie do domu, z telefonem cięższym o kilkadziesiąt megabajtów nagrań. Gdy się rozstaliśmy z moim niespodziewanym rozmówcą, chciałem jeszcze za nim krzyknąć i chociaż spytać jak ma na imię, ale gdy się odwróciłem, to chłopak gdzieś znikł w tłumie i nie mogłem go odnaleźć wzrokiem. No trudno. Dziwne to było spotkanie. Ktoś by nawet mógł rzec, że się nigdy nie wydarzyło. Wróciłem do mieszkania i wziąłem się za słuchanie. Nie przesłuchałem tego pliku od razu w całości, tylko w kolejne dni sukcesywnie włączałem sobie po kilkanaście minut. Robiłem przy tym notatki i zapisywałem minuty rozpoczynania i kończenia się poszczególnych historii. Następnie zabrałem się za spisywanie. Wszystko to było dość żmudnym procesem ze względu na dość słabą jakość nagrania. Wiele fragmentów musiałem przesłuchiwać po kilka razy, żeby wyłapać jakie słowo zostało wypowiedziane. Dlatego, mimo iż od Świąt minęło już trochę czasu, to dopiero teraz publikuję pierwszą część tej opowieści. Pozostawiam ją w formie pierwszoosobowej, czyli tak jakby to Teodor opowiadał historię i tak jak brzmiała ona na nagraniu. Zapraszam do lektury.

***

„Kap, kap, kap”. Powoli do mojej świadomości przedostawał się dźwięk spadających kropel deszczu. Podciągnąłem śpiwór i zamaszyście przekręciłem się na drugi bok sądząc, że tam znajdę nieco miększy kawałek ściółki. Niestety tym razem orientacja przestrzenna mnie zawiodła. „Łup, zgrzyt, trzask, ała”. Tak pewnie dla potencjalnego obserwatora brzmiałaby sekwencja powstałych w tamtym momencie dźwięków. „Łup” – moje czoło napotkało pień sosny, przy której wybudowałem swój prowizoryczny szałas. „Zgrzyt” – dolne zęby z impetem uderzyły w górne. „Trzask” – siła uderzenia czołem w sosnę spowodowała upadek gałęzi, które oparte o drzewo chroniły mnie przed deszczem. „Ała” – z kolei taki dźwięk wydobyłem z siebie chwilę później. Od razu po uderzeniu dotknąłem ręką czoła. Było całe. Nie napotkałem żadnych oznak świadczących o ewentualnym rozcięciu skóry. Jednak w tej samej chwili poczułem na nosie wcześniej słyszalne tylko „kap”. Mój szałas został zniszczony i przeciekał. „Tylko tego jeszcze brakowało” – pomyślałem i wydałem z siebie głośne „Ojaaaaa!”. Wstałem, szybko się spakowałem i ruszyłem do pobliskiej wsi.

Na skraju miejscowości znalazłem duży, rozłożysty dąb, pod którym było względnie sucho. Powoli zaczynało świtać. Jak wiecie, letnie noce są krótkie. „Zaczął się nowy dzień, więc czas na kolejny list” pomyślałem i otworzyłem kopertę, którą dostałem od mojego szefa kręgu. To był już przedostatni dzień mojej Próby Szlaku, więc mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jeśli dobrze pamiętam, to w kopercie znalazłem tylko garść monet i kartkę. Jednak całkowicie zaskoczyło mnie to, co było na niej napisane. Tekst brzmiał jakoś tak: „Teodorze! Aż do zmroku nie możesz wypowiedzieć żadnego słowa. Znajdź inny sposób na komunikację, ale przede wszystkim kontempluj ciszę. PS. Pieniądze przeznacz na dzisiejsze posiłki”. „Kurka wodna” – pomyślałem. Tamten dzień zaczął się z przytupem.

Gdy tak stałem z listem w ręku, zza zakrętu powoli wyłonił się policyjny radiowóz. Oczywiście zostałem dostrzeżony i auto zatrzymało się tuż przede mną. Szyba po stronie pasażera została opuszczona i zobaczyłem dwóch policjantów siedzących we wnętrzu pojazdu. Ten bliżej mnie miał, o ile dobrze pamiętam, duży, ciemny wąs. Było zbyt deszczowo, żeby jemu chciało się wysiadać z radiowozu, więc z takiej pozycji zaczął mnie wypytywać o to, co tak wcześnie robię z plecakiem w takim miejscu. Ja, niewiele myśląc, otworzyłem swoją Kronikę Próby, którą zawsze miałem pod ręką i na ostatniej stronie zacząłem pisać odpowiedź. Oczywiście, po chwili padło pytanie „Dlaczego się tak wygłupiam i nie odpowiadam normalnie”. Na nie też odpisałem w notesie. Obaj policjanci po przeczytaniu odpowiedzi spojrzeli na mnie i popukali się w czoło. Machnęli ręką i powiedzieli „nienormalny”. Ja za to odwzajemniłem się szerokim uśmiechem. W tym momencie stróże prawa spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Ten z wąsem zaczął coś notować w swoim kajecie, wyrwał kartkę i podał mi ją, po czym śmiejąc się zasunął szybę. Radiowóz ruszył, a ja jeszcze dłuższą chwilę odprowadzałem go wzrokiem. Trochę byłem zaskoczony obrotem sprawy, trochę dumny, że nie pękłem, a trochę czułem ulgę. Przecież ja, urodzony w październiku, nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat. Gdyby to się wydało, to potencjalnie mógłbym mieć problem z powodu samotnej włóczęgi. W momencie, kiedy auto znikło mi z oczu, przypomniałem sobie o kartce. Spojrzałem na nią i język sam od razu zaczął sunąć po górnych zębach. Zatrzymał się na prawej jedynce. Tak, policjanci napisali prawdę. W nocnym zderzeniu z sosną straciłem połowę tego górnego zęba.

Fot. na okładce: Wojciech Nowak

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Cedry Libanu. O przyrodzie w Biblii

Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest Pismo Święte, to odpowiedziałbym, że jest zapisem tego, jak Pan Bóg działa w historii człowieka. Zapis ten nie tworzy jakiegoś wirtualnego świata, ale w większości jest dość mocno osadzony w konkretnym miejscu i czasie. Czytając Biblię, poznajemy dzieje Izraela, czyli narodu, który osiadł na Bliskim Wschodzie. Dlatego, gdy na kartach Pisma Świętego pojawiają się elementy przyrody, to są one takie, z jakimi zetknęli się Izraelici. Gdybyśmy udali się do Ziemi Świętej lub w jakiś inny sposób unaocznili sobie świat przedstawiony w Biblii, to zauważylibyśmy, że jest on zgoła odmienny od naszego, polskiego. Stąd, czytając np. 1. Księgę Królewską, możemy zastanawiać się, dlaczego król Salomon zamówił cedry (co to w ogóle jest za roślina?!) z Libanu, a nie kazał wyrąbać drzew gdzieś bliżej Jerozolimy. Jeśli do tego dołożymy symbolikę, tak często stosowaną w Piśmie Świętym, to usłyszawszy o „głosie Pana łamiącym cedry” (Ps 29,5), możemy zacząć zadawać sobie pytanie: z jakiego powodu Pan Bóg miałby niszczyć te biedne drzewa? Lub z bólem stwierdzić, że skoro sam głos łamie cedry, to Salomon, mimo rzekomej mądrości, nie wybrał najlepszego budulca na świątynię. Ale spokojnie. Bez paniki. To wszystko da się wyjaśnić. Po prostu czytajcie dalej, ponieważ w artykule tym postaram się przedstawić kilka ważnych elementów przyrody obecnych w Biblii wraz z ich symboliką. Skupię się tu trzech przykładach z królestwa roślin.

Cedry Libanu

Zacznijmy od przywołanych już cedrów libańskich. Z punktu widzenia biologii są to drzewa iglaste z rodziny sosnowatych. Cedry osiągają nawet 40 m wysokości i 3 m średnicy pnia u podstawy.  Drzewa te słyną z długowieczności (mogą żyć nawet dwa tysiące lat!), a porastają górskie obszary dzisiejszej Turcji, Syrii i Libanu. Cedr tak mocno wpisał się w tożsamość Libanu, że zajmuje centralne miejsce na fladze tego kraju.

Drewno z tego potężnego drzewa cenione było na Bliskim Wschodzie ze względu na jego wytrzymałość i trwałość. W okolicznych krajach, takich jak Izrael, brak było drzew o podobnej charakterystyce. Dlatego właśnie Salomon, chcąc wybudować wspaniały przybytek na cześć Pana, nabył od króla Hirama owe cedry. Oprócz zastosowania tego drzewa na elementy konstrukcyjne król Izraela „kazał wyłożyć jego wewnętrzne ściany od podłogi aż do sufitu drewnem cedrowym” (1 Krl 6,15). To oznacza, że ze strony Salomona nie było mowy o oszczędzaniu na świątyni.

Autorzy natchnieni posługiwali się obrazem cedru najczęściej po to, aby ukazać majestat, potęgę, długowieczność lub powodzenie i wzrost duchowy np. „Sprawiedliwy rozkwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie” (Ps 92,13), „Wody pod dostatkiem mają drzewa Pana i cedry Libanu, które on zasadził” (Ps 104,16). Czasem zaznaczenie potęgi tego drzewa służyło pokazaniu wielkości mocy Bożej np. „Bo jest to Dzień Pana Zastępów przeciw wszystkiemu, co pyszne, wyniosłe (…) i przeciw wszystkim cedrom Libanu wybujałym i wyniosłym, przeciw wszystkim dębom Baszanu” (Iz 2,12-13) czy w przywołanym już wcześniej fragmencie: „Głos Pana jest potężny, głos Pana jest dostojny! Głos Pana łamie cedry, Pan łamie cedry Libanu” (Ps 29,4-5). Opis wspaniałego cedru, a następnie jego ścięcia i upadku posłużył też Ezechielowi, w jednej ze swoich mów, jako alegoria upadku faraona egipskiego (Ez 31).

Drzewa oliwne

Pozostając w temacie drzew, przyjrzymy się oliwce europejskiej. Występuje ona w basenie Morza Śródziemnego, lubując ciepły klimat. Drzewa oliwne nie mają zbytnich wymagań, dlatego górzyste tereny Izraela były wystarczającym terenem do ich rozwoju. Owocem tego, znacznie niższego od cedru, ale równie długowiecznego drzewa, były oliwki. Z nich to wytwarzano oliwę.

Podobnie jak cedr, drewno oliwkowe znalazło się w świątyni budowanej przez Salomona. Jednak nie za bardzo nadawało się do stawiania z niego konstrukcji, mogło za to służyć do zdobień i rzeźb: „[Salomon] wykonał w nim także dwóch cherubów z drewna oliwkowego, z których każdy miał po dziesięć łokci wysokości” (1 Krl 6,23). Za to znacznie cenniejsze od drewna były owoce – oliwki. Uzyskiwany z nich olej służył do celów kulinarnych, jako paliwo do lamp oraz do celów religijnych. Oliwa stała się synonimem obfitości i została wymieniona jako jedna z kilku bogactw Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Dostatek cennego oleju jest także wymieniany przez Hioba, gdy przypomina bogactwo dawnych lat: „kiedy kąpałem swoje nogi w mleku, a ze skały wypływały dla mnie strugi oliwy” (Hi 29,6). Oliwa służyła również do namaszczenia ciała czy przedmiotów. Przykładem może być tu Dawid i namaszczenie oznaczające wybranie go na króla nad Izraelem przez Boga.  Jak czytamy w 1. Księdze Samuela: „Samuel wyciągnął róg z oliwą i namaścił Dawida pośrodku jego braci. Tego dnia duch Pana owładnął Dawidem” (1 Sm 16,13).

Oprócz oliwy, do warstwy symbolicznej zapisała się również gałązka oliwna. W historii o potopie została ona przyniesiona na arkę przez gołębice i tym samym dała sygnał Noemu, że woda opada, odkrywając stały ląd (Rdz 8, 9-12). Stąd ów ptak niosący w dziobie gałązkę oliwną stał się symbolem pokoju.

W Nowym Testamencie oliwa pojawia się w przypowieści o dziesięciu pannach (Mt 25,1-13) czy o nieuczciwym rządcy (Łk 16, 1-8). Z kolei ważnym wydarzeniem, którego świadkami stały się opisywane drzewa, była modlitwa Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Ogród ten istnieje w Jerozolimie do dziś.

Krzewy winne

Winorośl jest znacznie mniejszą rośliną niż cedr i oliwka. Rośnie ona na całym świecie, ale pochodzi z basenu Morza Śródziemnego i Azji południowo-zachodniej. Kilka tysięcy lat temu krzew winny zaczął być masowo uprawiany przez człowieka ze względu na swoje owoce. Winogrona nadawały się do jedzenia, ale przede wszystkim służyły do produkcji wina.

Winna latorośl, tak jak oliwa, oznaczała dobrobyt i została ona wymieniona we wspomnianym wcześniej fragmencie o bogactwach Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Tekstów dotyczących wina znajdziemy w Biblii bardzo dużo. Od fragmentów opisujących udział tego napoju w ucztach i spotkaniach (np. Rdz 43,32-34, Est 1,5-9) po napomnienia typu „Nie upijaj się winem, a pijaństwo niech ci nie towarzyszy w drodze” (Tb 4,15).

W Starym Testamencie najważniejszym symbolem i odniesieniem do krzewu winnego czy winnicy jest utożsamienie jej z narodem wybranym. Przeczytać o tym możemy choćby u Izajasza w „Pieśni o winnicy”, gdzie prorok mówi „Otóż winnicą Pana Zastępów jest dom Izraela, a mieszkańcy Judy – szczepem, o który troszczy się z miłością” (Iz 5,7). Jednak to Jezus w Ewangelii wzniósł owo porównanie na wyższy poziom. Obraz krzewu winnego posłużył Chrystusowi do ukazania się jako pośrednik życia Bożego i dawca miłości. Jezus, jak możemy przeczytać u św. Jana, powiedział wprost „Ja jestem prawdziwym krzewem winorośli, mój Ojciec zaś jest hodowcą winnej latorośli. (…) Ja jestem krzewem winorośli, a wy gałązkami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi obfity owoc, gdyż beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,1-5). Tym samym Jezus, którego Bóg „ustanowił Go Głową całego Kościoła, który jest Jego Ciałem i Pełnią” (Ef 1,22-23) poprzez to, że stał się człowiekiem, jak gdyby wszedł w winnicę-lud i został jej fundamentem. Dodatkowo, napój powstały z owoców winnego krzewu podczas każdej Mszy staje się prawdziwie Krwią Chrystusa. Czyli już nawet nie symbol, a coś dosłownego.

Iść dalej

Ten opis kilku elementów przyrody wraz z wyjaśnieniem jest tylko krótkim fragmentem całego, obszernego tematu, jakim jest przyroda w Biblii. Mam jednak nadzieję, że zachęcił Was do jeszcze wnikliwszej lektury Pisma Świętego. Wydaje mi się, że podczas czytania Biblii dobrą praktyką jest sprawdzanie znaczenia czy kontekstu niezrozumiałych dla nas informacji. Ja sam korzystam z Pisma Świętego wydanego przez Edycję Świętego Pawła (pochodzą z niego wszystkie przytoczone przeze mnie cytaty). Zawiera ono liczne komentarze i odnośniki ułatwiające odbiór czytanego tekstu. Dzięki temu nie muszę wielu rzeczy szukać, tylko od razu mam pod ręką.

Może też po lekturze tego artykułu chcielibyście od razu zacząć pogłębiać wiedzę o kolejnych elementach przyrody występujących w Biblii. Jeśli tak, to podrzucam Wam pierwszy temat: drzewo figowe. Siedział bowiem pod nim jeden Izraelita, w którym nie było podstępu… ale to już resztę doczytajcie sami ?.

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Piękno Stworzenia

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz,
na obraz Boga go stworzył
stworzył ich mężczyzną i niewiastą” (Rdz 1,27)

Od wielu tysięcy lat, przytoczony pierwszy opis stworzenia człowieka, niezmiennie staje się wyznacznikiem sensu naszego istnienia. Sensu najgłębszego, najważniejszego. Jesteśmy stworzeni na obraz Boga.

Stworzeni mężczyzną i niewiastą. Ten fragment odzwierciedla wartość istnienia mężczyzn i kobiet tworzących wspólnie pełny obraz człowieczeństwa.

Zastanawiając się nad tym fragmentem, tak uniwersalnym i kluczowym dla zrozumienia samej natury ludzkiej, przyszło mi kiedyś na myśl – ale jak? 

Opis stworzenia wskazuje na cel naszego istnienia – bycie obrazem Boga. Ale czy informuje nas również w jaki sposób ten obraz powstawał, jak go w nas odnaleźć, jakie są tego konsekwencje?

Mogłoby się wydawać – temat rzeka. Wczytując się, niemal wgryzając w ten fragment podczas rozważania, natknąłem się w duchu na jego pewną, dość nietypową interpretację – mam nadzieję, że nie jest ona herezją. W odpowiedzi na pierwsze z zadanych powyżej pytań odkryłem piękno i lapidarność zawartej w nim odpowiedzi. W jaki sposób Pan Bóg stworzył człowieka, przy pomocy jakich narzędzi utworzył ten autoportret.

„Stworzył ich mężczyzną i niewiastą”. Owszem, akt stwórczy miał miejsce w naszej historii naturalnej, gdzieś na początku powstania człowieka. Ale czy to był jedyny akt stwarzania?

Ostrożnie, nieśmiało pojawiająca się w moim sercu hipoteza, zaczęła nabierać kształtów. Pan Bóg nie tylko stworzył nas po raz pierwszy mężczyzną i niewiastą, ale stwarza nas nimi nadal. Niby oczywiste, ale jak to odczytać w przytoczonym fragmencie Księgi Rodzaju?

„Stworzył ich mężczyzną i niewiastą”. Poszukiwana odpowiedź wynikająca z tego wyrażenia brzmi: stworzył nas „przy pomocy” mężczyzny i niewiasty. Przy pomocy rodziców – ojca i matki. I stwarza nas tak nieustannie od początku istnienia, zarówno naszego gatunku, jak i naszego własnego życia. 

5 trudnych słów

W przytoczonych wyżej rozważaniach, zaznacza się pewien dynamiczny, zdawać by się mogło bardzo odległy od siebie, obraz początków człowieka – akt stworzenia pierwszych rodziców i akt stwarzania każdego z nas przy pomocy naszych rodziców. 

Czy jednak naprawdę te dwa początki są od siebie tak odległe?

Próbę ich połączenia podjął XIX-wieczny lekarz i zoolog Ernst Heinrich Haeckel. Po ukończeniu studiów lekarskich i zoologicznych oraz pod wpływem przeprowadzonych przez niego badań nad prostą fauną Morza Śródziemnego (m.in. promienicami, gąbkami i meduzami), opracował kilka pojęć, opisujących przyrodę, z którymi można się spotkać do dzisiaj.

1.Ekologia – ten niezwykle popularny w dzisiejszych czasach termin został ukuty właśnie przez Haeckela. W pierwotnym założeniu oznaczał on badania nad relacjami zwierząt ze środowiskiem, a także wzajemnymi oddziaływaniami między organizmami.

2.Filogeneza – to słowo, również wprowadzone do języka biologii przez Haeckela, oznacza opis rozwoju poszczególnych gatunków na drodze ewolucji oraz oznaczenie stopnia pokrewieństwa między gatunkami. Innymi słowy – jak rozwinął się dany gatunek na drodze ewolucji oraz jakie ma on relacje wynikające z różnych dróg ewolucji z innymi gatunkami.

3.Ontogeneza – jest to określenie rozwoju osobniczego danego gatunku, w przypadku strunowców, w tym człowieka, od stadium zarodka do naturalnej śmierci.

4.Prawo biogenetyczne – stanowi ono próbę połączenia dwóch poprzednich pojęć, tj. filogenezy i ontogenezy, poprzez odnajdywanie zależności między nimi. Poprzez to prawo Haeckel wyraził teorię, że w rozwoju każdego zwierzęcia (ontogenezie) jest odzwierciedlony jego rozwój ewolucyjny (filogeneza).

5.Monizm – jest to teoria filozoficzna, w której Haeckel przekładał prawo ewolucji na świat filozofii. Łącząc te dwa obszary, uważał on, że duch i materia są jednością, a wszystkie zjawiska – zarówno te dotyczące spraw związanych z fizyką, chemią czy biologią, ale też psychologią czy socjologią – można opisać poprzez odniesienia materialistyczne.

Skazani na monizm?

Teorie Haeckela są teoriami człowieka, a więc istoty ułomnej. Jednak, w świetle prawdy objawionej oraz w imię baden-powellowskiego podejścia szukania iskry dobra w każdym człowieku i próby jej rozdmuchania, można spróbować nawiązać z nimi dialog. Odrzucić część pojęć, by wyeksponować te, które mają praktyczną wartość opisywania rzeczywistości.

Iskra Inigo, fot. Wojciech Nowak

Na samym początku warto zauważyć, że nauczanie Kościoła odrzuca koncepcję monizmu. Przykładem tego mogą być teksty encykliki Humani Generis Piusa XII z roku 1950 czy tekst Przesłania Ojca Świętego Jana Pawła II do członków Papieskiej Akademii Nauk z roku 1996. Dokumenty te stwierdzają jednak, że przy odrzuceniu teorii opisujących cały świat Stworzenia jedynie w kategoriach ewolucji, nie ma sprzeczności między tą teorią pochodzenia gatunków a nauczaniem Kościoła.

Chwytając się tego, co prawdziwe lub przynajmniej bez sprzeczności z prawdą, dzięki bogactwu wiary, w koncepcjach Haeckela można dostrzec ciekawe i piękne spostrzeżenia na temat świata, jak również samego aktu Stworzenia i procesu Stwarzania. Wystarczy odrzucić błędne teorie filozoficzne i uzupełnić bardziej współczesną wiedzą na temat opisywanych przez niego zależności.

Dwa skrzydła i dwie nogi

W swojej encyklice Fides et Ratio z roku 1998 papież Jan Paweł II napisał, że wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy”. Ten znany wielu osobom cytat określa ostateczny cel rzeczywistości rozumu i cnoty wiary. Zanim jednak człowiek wzbije się przy ich pomocy do lotu, potrzebuje się oprzeć na nogach swojego rozwoju – gatunkowego i osobniczego. Gatunkowego w świetle ewolucji i osobniczego w rozumieniu rozwoju życia ludzkiego i dojrzewania do rozumienia pojęć abstrakcyjnych. Inne gatunki nie mają bowiem naszej zdolności kontemplacji prawdy, a w stadium prenatalnym, niemowlęcym i wczesnodziecięcym również nie jest to możliwe w takim stopniu, jak w przypadku osoby dorosłej.

Powyższe rozważania pozwoliły mi sformułować 7 kroków, które zbiorczo dały szansę zagłębić się w rozważanie piękna stworzenia.

Krok 1. Początek

„Na początku było Słowo” (J 1,1)`
„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1)

Stworzenie świata William Blake

Czyli jak w końcu? Który początek był początkiem bardziej, a który mniej. Czy może mamy dwa początki? Jak wygląda chronologia tego wszystkiego?

Na te dziecinne zdawałoby się pytania, można by odpowiadać na różne sposoby w zależności od kontekstu. Po wszystkich powyższych przemyśleniach, moją próbą dania odpowiedzi jest słowo przestrzeń. A właściwie dwie przestrzenie – ducha, zapoczątkowanego w Logosie i materii, zapoczątkowanej w akcie stwórczym Boga, według współczesnych teorii zaczynającym się widzialnie od wielkiego wybuchu.

Te przestrzenie nie są sobie przeciwstawne, one się wzajemnie przenikają i uzupełniają. I spotykają ze sobą, w ramach konstrukcji we wnętrzu człowieka, zwanej duszą. 

Początkiem życia na Ziemi, jak się obecnie uważa, były organizmy jednokomórkowe. I tutaj pierwsza różnica: obecnie istnieją dwa rodzaje takich organizmów – królestwo prokariotów (głównie bakterii) i liczniejsze królestwa eukariontów,, których przedstawicielami jednokomórkowymi są niektóre protisty, grzyby oraz niektóre rośliny pierwotnie wodne. Różnica między tymi dwoma typami organizmów polega na braku lub obecności jądra komórkowego. Zorganizowanej informacji genetycznej. Informacji, znaczenia, sensu w komórce? Symbolu duszy?

Nazwa pierwszego stadium rozwoju człowieka zaraz po zapłodnieniu to zygota. Pan wybrał dla nas komórkę eukariotyczną na sam początek bycia. Gdzieś tam w tej komórce zasiał też naszą duszę. Czego obrazem jest takie drobne stadium? Małych, jak chmurka zapowiadająca większy deszcz, spraw Bożych, lekkiego powiewu będącego zaproszeniem do spotkania z Nim? Robi się coraz ciekawiej.

Krok 2. Rozwój

Po 30 godzinnym szoku spowodowanym własnym początkiem egzystencji, zygota zaczyna się dzielić. Jej kolejne komórki zwane są blastomerami. Jest ich coraz więcej i stają się coraz mniejsze, w ramach tej samej wielkości zarodka. Gdy liczba komórek osiągnie poziom między 12 a 32, stadium rozwoju człowieka zyskuje nazwę moruli.

Morula

Dotychczas miejscem akcji nowego życia był jajowód kobiety, a wspomniane procesy zachodziły na drodze zarodka ku macicy. Dociera on do niej po około 4 dniach. Zaraz po dotarciu do jamy macicy wewnątrz moruli pojawia się wolna przestrzeń zwana jamą blastocysty. Blastomery przekształcają się w dwie grupy – embrioblast, z którego powstanie całe ciało człowieka oraz trofoblast, który uformuje zarodkową część łożyska. To stadium rozwoju nosi nazwę blastocysty. 

Po około 6 dniach od zapłodnienia blastocysta zagnieżdża się w jamie macicy. Ten moment powoduje szybkie dzielenie się komórek trofoblastu i różnicowanie ich, co powoduje rozwój zarodkowej części łożyska.

Tyle wdrożeń, a to dopiero pierwszy tydzień rozwoju. 

Odkładając na potrzeby tego artykułu na bok sprawy pochodnych trofoblastu, coraz intensywniej łączących zarodek z organizmem matki, chciałem skupić się na dalszym rozwoju embrioblastu. Kolejnym etapem jest dla niego podział na dwie warstwy komórek – epiblast i hipoblast, łącznie zwane tarczką zarodkową. 

Do końca trzeciego tygodnia istnienia człowieka, z tarczy zarodkowej – poprzez proces zwany gastrulacją – tworzą się trzy listki zarodkowe: ektoderma, mezoderma i endoderma, z których powstają różne rodzaje tkanek ludzkich.

Dla nas to trzy tygodnie życia. Ile czasu oznacza to dla reszty Stworzenia, w ramach jej rozwoju przyjąwszy teorię ewolucji?

Komórka zygoty jest komórką zwierzęcą. Jest więc najwyższą formą rozwoju eukariontów, wychodząc na prowadzenie przed protisty, grzyby i komórki roślinne. Żegnając tych krewniaków, dochodząc do samodzielności, zarodek wspomina jednak nostalgicznie inne organizmy, poprzedzające go w etapach ewolucji.

Nie posiadając początkowo tkanek, ten wielokomórkowy człowiek nawiązuje korespondencję nawet z badanymi przez Heackela prostymi organizmami morskimi zwanymi gąbkami. Idąc dalej, dochodząc do przejściowo dwuwarstwowej tarczy zarodka, wspomina parzydełkowce, takie jak różne meduzy, polipy czy koralowce. Tworząc wewnętrzną wtórną jamę ciała między komórkami mezodermy tarczy zarodkowej, raczej bez sentymentów zostawia za sobą organizmy nie posiadające tej jamy (acelomatyczne), czyli m.in. przywry i tasiemce, oraz posiadające wewnątrz siebie jedynie pierwotną jamę ciała zwierzęta pseudocelomatyczne, których najistotniejszą, niezbyt miłą grupę, stanowią nicienie (np. glista ludzka, owsiki czy włosień kręty).

Krok 3. Różnicowanie

W kolejnych tygodniach rozwoju zarodka z jego powstałych w wyniku gastrulacji trzech listków zarodkowych powstają kolejne rodzaje tkanek, komórek i narządów częściowo wypisane poniżej.

Listki zarodkowe

Z ektodermy:

– niektóre rodzaje tkanki nabłonkowej, wyściełające ośrodkowy układ nerwowy;
– tkanka nerwowa;
– komórki receptorowe (odbierające bodźce) narządów zmysłów;
– niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – podwzgórze, przysadka, szyszynka, rdzeń nadnerczy;
– komórki płciowe (plemniki i komórki jajowe);
– siatkówka i soczewka oka;
– gruczoły łzowe;
– ucho wewnętrzne (ślimak i błędnik).

Z mezodermy:

– rodzaj tkanki nabłonkowej, wyściełający naczynia krwionośne i limfatyczne oraz serce, zwany śródbłonkiem;
– tkanka łączna właściwa (tworząca zrąb wielu narządów);
– tkanka tłuszczowa;
– tkanka kostna;
– tkanka chrzęstna;
– krew;
– tkanka mięśniowa;
– narządy układu moczowo-płciowego (nerki, moczowody, pęcherz moczowy, cewkę moczową, gonady, czyli jajniki i jądra, genitalia);
– niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – kora nadnerczy;
– naczyniówka, twardówka, tęczówka, ciało szkliste oka;
– części ucha środkowego (kosteczki słuchowe, błona bębenkowa);
– ucho zewnętrzne (małżowina).

Z endodermy:

– niektóre rodzaje tkanki nabłonkowej, wyściełające jamy ciała (m.in jamę płucną, przewód pokarmowy, jamę otrzewnej, jamę osierdzia);
– narządy miąższowe (płuca, narządy układu pokarmowego, śledziona);
– niektóre gruczoły wewnątrzwydzielnicze (endokrynne) – tarczyca, przytarczyce;
– u mężczyzn: gruczoł krokowy (tzw. prostata).

Długa lista materialnych składników człowieczeństwa. Co na to zwierzątka?

Dalszy rozwój filogenetyczny organizmów jest klasyfikowany na podstawie kilku czynników, mających kluczowy wpływ na jego przebieg. W poprzednim podpunkcie wskazaliśmy, jaki wpływ na ten podział mają cechy liczby listków zarodkowych i posiadanie wtórnej jamy ciała. Dla kolejnych rozgałęzień i meandrów rozwoju ewolucyjnego najważniejsze znaczenie mają:

  1. 1. podział zwierząt na pierwouste i wtórouste,
  2. 2. występowanie cechy segmentacji,
  3. 3. występowanie struny grzbietowej,
  4. 4. wśród kręgowców: cechy poszczególnych narządów i ich układów.
  1. 1. Pierwouste i wtórouste

Na liście filmów zakazanych wśród porządnych ludzi istnieje pewien wulgarny serial animowany science-fiction o tytule Kapitan Bomba. Miałem wątpliwe szczęście obejrzeć kilka jego odcinków, które pozwoliły mi zapoznać się z głównymi motywami tego wytworu ludzkiej wyobraźni. Były to głównie tematy wulgaryzmów, brutalnego podejścia do ludzkiej seksualności oraz fekaliów.

Nie zachęcam do oglądania tego serialu, natomiast chciałem tu przytoczyć jeden obraz, związany wbrew pozorom ze wspomnianą cechą klasyfikacji organizmów. Otóż niektórzy występujący w tej animacji kosmici, mimo formy człekokształtnej, posiadali, delikatnie rzecz ujmując, odwrócony przebieg układu pokarmowego. Tzn. jego zakończenie było obecne w jamie ustnej, a koniec doogonowy był nazywany ustami.

Nie jestem w stanie powiedzieć, co inspirowało twórców do stworzenia tej animacji oraz wyboru jej tematów. Natomiast ten, zdawałoby się, obrzydliwy obraz ma swoje odzwierciedlenie w… rozwoju gatunków. Otóż zdecydowana większość ogromnej grupy zwierząt zwanej bezkręgowcami należy do organizmów pierwoustych, natomiast bliższa człowiekowi grupa strunowców należy do wtóroustych.

Co to oznacza w praktyce?

Większość istniejących pod słońcem organizmów ma prymitywne jamy gębowe oraz proste zakończenie odbytowe. Chcąc rozwinąć coś w ramach tej cechy, mechanizm ewolucji, o ile miał miejsce, odwrócił przebieg przewodu pokarmowego. Innymi słowy, wyżej rozwinięte organizmy zwane kręgowcami posiadają bardziej skomplikowaną jamę ustną i gardło dzięki temu, że rozwinęła się ona w miejscu odbytu prostszych bezkręgowców. Trochę creepy pasta. 

  1. 2. Występowanie cech segmentacji

Jeszcze zanim w dziele Stworzenia powstały wtórouste strunowce, istniał przejściowy okres stworzeń posiadających ciało zbudowane z tzw. segmentów (somitów). Do tego zbioru należą pierścienice oraz największa istniejąca na ziemi rodzina zwierząt — stawonogi. Najbardziej znanymi pierścienicami są dżdżownice, a stawonogi dzielą się na trzy również dość znane grupy: skorupiaki, pajęczaki i owady. Ciała pierścienic mają wiele okrągłych segmentów. Budowa ciała stawonogów jest bardziej skomplikowana, ale również składa się z somitów, czyli sztywnych, oddzielnych składowych, zarówno korpusu (głowa, tułów, odwłok), jak i odnóży.

Co to ma wspólnego z rozwojem człowieka? W stadium zarodkowym, między 20. a 30. dniem życia, nasze ciało również posiadało segmenty! Ich liczba wzrastała od 1 do 35, aby ostatecznie zaniknąć w dalszym rozwoju. Najbardziej widoczną pozostałością segmentacji człowieka jest kręgosłup z wyraźnie oddzielonymi kręgami.

Kształtowanie się struny grzbietowej
  1. 3. Występowanie struny grzbietowej

A skoro już o kręgosłupie mowa, na pewnym etapie rozwoju organizmów, początkowo wodnych, zaczęła rozwijać się struktura zwana struną grzbietową. Od tej struktury pochodzi powłaśnie określenie najbardziej zbliżonej do nas grupy zwierząt – strunowców. Co dzieje się ze struną grzbietową w trakcie rozwoju zarodka i płodu? Jest ona stopniowo przekształcana w szkielet osiowy, czyli wspomniany powyżej kręgosłup.

Ta wyjątkowa, brzmiąca coraz bardziej znajomo grupa zwierząt to ryby, płazy, gady, ptaki i ssaki. Ciepło, ciepło, coraz cieplej.

  1. 4. Cechy narządów i układów kręgowców

Ostatnim czynnikiem różnicującym grupy poszczególnych zwierząt posiadających ukształtowany kręgosłup są cechy ich poszczególnych narządów i ich układów. 

Wspólną cechą z rybami, poza istnieniem podobnych układów (chrzęstno-szkieletowego, krwionośnego, nerwowego, wydalniczego itp.), przewijających się i rozwijających coraz bardziej na dalszych etapach, jest posiadanie żuchwy i szczęki. Pierwszymi filogenetycznie kręgowcami zdolnymi do egzystowania, przynajmniej przez większość życia, na lądzie, m.in. dzięki zdolności pobierania tlenu z powietrza, są płazy. Gady wytworzyły błony płodowe, ptaki podobnie jak my posiadają stałą temperaturę ciała. A ssaki, co tu dużo mówić, to są już bliscy krewniacy.

Krok 4. Przygotowanie

Od 9. do 38. tygodnia od zapłodnienia (40. tygodnia od ostatniej miesiączki) rozwój prenatalny człowieka nosi nazwę stadium płodowego. O ile w czasie zarodkowym występowała organogeneza, czyli kształtowanie się z listków zarodkowych narządów i ich układów, w stadium płodowym następuje przede wszystkim ich dalszy rozwój oraz zwiększanie rozmiarów i wagi płodu.

Płód ludzki

Te procesy są wspólne dla gatunków już na stadium gadów. Jednak w odróżnieniu od nich i ptaków, nie wykluwamy się z jaj, tylko, jako dumne ssaki, rodzimy się już w miarę gotowi do życia, chociaż wymagający opieki rodziców, a zwłaszcza matki. Przystawienie do piersi, ten wyjątkowy akt – przetrwania dla dziecka, bliskości oraz jej miłości macierzyńskiej dla matki – jest zwieńczeniem drogi od przyjęcia przez nią nowego człowieka, do radości z jego pojawienia się na tym świecie.

Krok 5. Przejście

Tak często kwestionowana i wyśmiewana dzisiaj zbitka wyrazowa „cud narodzin” odnajduje swój sens w świetle słów Pana Jezusa:

„Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, nie pamięta już o bólu – z powodu radości, że się człowiek na świat narodził.” (J 16, 21)

Narodziny św. Jana Chrzciciela – Francisco Meneses Osorio

Tyle ciepła i słodyczy niesie ze sobą czas oczekiwania na narodziny dziecka. Pan Jezus nie kwestionuje tego, że moment przyjścia na świat jest trudny, bolesny, czy smutny dla matki. Wręcz przeciwnie. Użyte w tym cytacie słowo „godzina” Chrystus odnosi przede wszystkim do momentu Jego odkupieńczej męki i śmierci. Jak wiemy, nie była ona usłana różami, tylko cierniami. Jednak radość matki z pojawienia się w jej ramionach dziecka, przewyższa wszystkie doznane przez nią udręki. 

Cud narodzin nie jest tylko aktem przedłużenia gatunku, jak u pozostałych ssaków. Jest aktem, świadomej lub nie, śmierci matki dla niej samej i odrodzenia się w radości z pojawienia się dziecka.

Krok 6. Droga

Wspomniany, pozornie trudny do przyjęcia cud narodzin, rozpoczyna nasze życie pod słońcem. Chociaż dziecko przytula się czasem pod sercem matki, nie znajduje się już w jej wnętrzu. Poprzez rozwój: noworodkowy, niemowlęcy, wczesnodziecięcy, przedszkolny, szkolny, młodzieżowy, ale też młodego dorosłego, wiek dojrzały, a nawet starość; stopniowo lub skokowo odchodzi od ziarna, którym była zygota, do ziarna, którym ma się stać w życiu, tu na Ziemi. Ziarno pszenicy, które jeśli nie obumrze, nie wyda plonu. Od aktu narodzin z ciała, człowiek odchodzi ku narodzinom z wody oraz ognia i Ducha Świętego. Wreszcie od życia rozwoju i poznania, przechodzi do życia czynnej radości realizacji powołania – przez każdy swój dzień i całe swe życie. 

Tutaj kończy się pokrewieństwo ze światem komórek, prostych i bardziej złożonych zwierząt. Chociaż można odnaleźć w życiu pewne analogie do świata natury, jest on jednak daleko w tyle wobec rodziny, która pochodzi z krwi, z wyboru przyjaciół, z poświęcenia siebie w małżeństwie czy kapłaństwie. 

Krok 7. Wieczność

Nasza droga, od zarodka, przez narodziny i życie na Ziemi, dąży nieuchronnie do śmierci. Inne organizmy również umierają. Jednak mimo tej jedności Stworzenia, fundamentalną różnicą między naszą, a filogenetycznie pokrewną śmiercią, jest akt powrotu do Boga. Finalny akt wzrostu w łasce i nawróceniu jest bowiem jednocześnie powrotem do miejsca, w którym Pan, jak powiedział do Jeremiasza, wybrał nas do życia i powołania jeszcze przed tymi wszystkimi procesami kształtowania nas w łonie matki.

Święty Krzyż – wejście do Bazyliki

Nauka czy hipoteza?

W latach trzydziestych XX wieku filozof Karl Popper próbował opisać w świecie nauk różnice między teoriami naukowymi i nienaukowymi. Otóż według jego koncepcji, wiedza ludzka na temat świata przyrody jest naukowa wówczas, gdy jej teorie są obalalne (falsyfikowalne). Według tej teorii to, co poznajemy w ramach biologii, zoologii, medycyny czy innych nauk przyrodniczych, może być określone jedynie jako paradygmat, tzn. hipoteza, którą da się obalić, gdy wystąpią określone warunki. To pozornie relatywne podejście, w świetle prawdy objawionej jest jednak podejściem wiary i nadziei, że świat naszej wiedzy na temat świata Stworzenia jest nieskończony. To, co wspólnym wysiłkiem ludzkości uda się ustalić w jakimś temacie, może tracić na wartości, gdy zbliżamy się do obiektywnej prawdy. Nauka nigdy nie powie ostatniego słowa. W świetle wiary, ostatnie słowo należy do Chrystusa.

Zawarte w tym artykule rozważania, poza przytoczonymi słowami Pisma Świętego, nie mają więc ambicji bycia czymś stałym, czy jakimś rodzajem naukowego dogmatu. Są one próbą połączenia świata wiedzy przyrodniczej, jak również ciekawych spostrzeżeń na ich temat, z tym, co wieczne.  Z miłością Stwórcy do swoich dzieł, na których zwieńczenie wybrał nas, ułomnych ludzi.

Z mojego subiektywnego punktu widzenia piękno tego wyboru można dostrzec nie tylko na gruncie doświadczeń duchowych, ale również w mozolnej drodze stwarzania nas od początku świata i od planów Bożych, poprzez nasze życie ziemskie, aż ku ostatecznemu celowi przebywania w stanie i świecie, w którym wszystko, co żyje, uwielbia Pana.

Bibliografia:

Źródła duchowe:

  1. 1. Pismo Święta Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, wydanie V
  2. 2. Elementarz Teologii Ciała wg. Jana Pawła II, Paweł Kopycki wyd. Edycja św. Pawła
  3. 3. Encyklika Deus Caritas Est, Bendykt XVI, 2005, wyd. Polwen
  4. 4. Przesłanie Ojca Świętego Jana Pawła II do członków Papieskiej Akademii Nauk, 1996 https://nauka.wiara.pl/doc/469395.Magisterium-Kosciola-wobec-ewolucji
  5. 5. Encyklika Humani Generis, Pius XII. 1950 https://www.vatican.va/content/pius-xii/en/encyclicals/documents/hf_p-xii_enc_12081950_humani-generis.html
  6. 6. Encyklika Fides et Ratio, Jan Paweł II, 1998 https://www.vatican.va/content /john-paul-ii/pl/encyclicals/documents/hf_jp-ii_enc_14091998_fides-et-ratio.html

Źródła naukowe:

  1. 1. Embriologia i wady wrodzone, Keith L. Moore, T.V.N. Persaud, Mark G. Torchia, wyd. Elsevier Urban&Partner
  2. 2. Histologia, Wojciech Sawicki, wyd. PZWL
  3. 3. Etyka Medyczna z elementami filozofii, Paweł Łuków, Tomasz Pasierski, wyd. PZWL
  4. 4. Zarys historii szkolnictwa i wiedzy pedagogicznej, ks. Adam Orczyk, wyd. Żak
  5. 5. Biologia na czasie, podręcznik dla liceum ogólnokształcącego i technikum tom 2., wyd. Nowa Era
  6. 6. Hasło Ernst Heinrich Haeckel w encyklopedii PWN: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Haeckel-Ernst-Heinrich;3909394.html

Krzysztof Żochowski


Krzysztof Olaf Żochowski HR – Pochodzi z 1. Hufca Garwolińsko-Pilawskiego, w trakcie życia skautowego pełnił liczne funkcje w różnych gałęziach i obszarach służby. Zawodowo lekarz w trakcie specjalizacji z psychiatrii.

Nie tylko szyszki. Czyli kilka przepisów z lasu

Zastanawiasz się, jak realizować jeden z sześciu wymiarów skautingu, jakim jest przyroda? Może nigdy nie widziałaś sensu w prowadzeniu Księgi Przyrody i robiłaś ją na trzy dni przed przyznaniem tropicielki? Po co w ogóle ją robić? Warto znać odpowiedź na to pytanie, aby żadna Twoja harcerka Cię nie zagięła 😉 Nie ma konkretnego wzoru, jak Księga Przyrody ma wyglądać i co zawierać, ale cel jest jasny ─ pozwala nam poznawać i zauważać to, co nas otacza. W tym zachwycie nad różnorodnością roślin, zwierząt, pogody i wszelkich organizmów żywych możemy uwielbiać Boga, On stworzył ten świat tak piękny dla nas!

Bogactwo przyrody może nam służyć na zbiórkach, obozach, wędrówkach. Warto obserwować naturę, aby umieć rozróżniać gatunki roślin, które możemy wykorzystywać np. podczas gotowania. Nie jest to łatwe, kiedy jest ich tak dużo i wydaje się, że wszystkie wyglądają tak samo. Czy jest na to jakiś sposób, żeby wiedzieć co jadalne, a co niejadalne, co nam pomoże, a co zaszkodzi? Myślę, że dobrą metodą będzie prowadzenie notesu (zostawmy już tę patetyczną nazwę kojarzącą się z zaliczaniem tropicielki, czyli Księgę Przyrody), a w nim: własne rysunki, krótkie opisy, może zdjęcia. Do tego doczytywanie w różnych książkach czy internecie – to może pomóc w rozróżnianiu roślin. Gdy już trochę opanujesz temat i zaczniesz odróżniać buki od wiązów lub grabów, możesz urozmaicać jadłospisy na wyjazdy harcerskie o jakieś fancy potrawy z darów lasu. Poniżej podaję kilka przepisów z wykorzystaniem roślin, które tak naprawdę mamy pod ręką.

Jeśli lubisz gotować i poznawać nowe przepisy, zwłaszcza te okazjonalne, jak np. na potrawy świąteczne, to poniższa propozycja jest właśnie dla Ciebie. Sos świerkowy będzie idealnym dodatkiem do zimowych potraw mięsnych. Hola, hola, tylko nie pomyl świerka z jodłą! Możesz łatwo odróżnić te gatunki, obserwując ich igły. Świerk w przeciwieństwie do jodły ma zaostrzone końcówki igieł, a u jodeł końcówka nie kłuje i ma delikatne wcięcie na końcu. Gałązki jodeł są nieco gęstsze i igły trochę dłuższe od świerkowych. Znaczącą różnicą, która również pomoże Ci się nie pomylić, są szyszki ─ u świerków zwisają, a u jodły sterczą do góry.

Drugi przepis jest propozycją skierowaną bardziej do przewodniczek. Chociaż, wędrowniku, który to czytasz, wiedz, że sprawisz wielką radość każdej kobiecie, wręczając jej samodzielnie wykonany krem do rąk.

Ostatnia z moich pozycji spodoba się najwytrwalszym oraz do sympatykom kawy. Wyobraź sobie jesienny poranek, kiedy wstajesz rano i zalewasz w kubku własnoręcznie przygotowaną kawę zrobioną z żołędzi ─ bardzo jesieniarsko, prawda? Myślę, że mimo stosunkowo długiego przygotowania ta wizja brzmi naprawdę zachęcająco.­

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Maria Sot


Zakochana w każdej gałęzi, obecnie spełnia się jako Szefowa Ogniska Młodych. Swoje zamiłowanie do przyrody i poczucia piękna rozwija studiując architekturę krajobrazu. Swój kierunek i życie uwielbia za różnorodność i interdyscyplinarność.

O wychodzeniu na pole *

Na samym początku ten tekst zawidniał w naszych redakcyjnych głowach jako zachęta do wychodzenia na pole (dwór*) w trakcie zbiórek. Później przyszedł mi do głowy pomysł, żeby podzielić się z wami moją osobistą wrażliwością na piękno stworzenia. Dlatego postaram się połączyć oba wątki.

„Jak to na dwór? Ale tak w trakcie deszczu?”

Słynne zdanie Baden-Powella, że każdy osioł jest dobrym skautem w trakcie pogody, zapewne zna każdy z was. A która drużynowa nigdy nie słyszała pytania z powyższego tytułu akapitu, niech pierwsza rzuci chustą. Ale czy tylko drużynowa? Stereotypowe myślenie podpowiada mi, że chłopcy mają w tym zakresie mniejsze opory. Ale czy na pewno? Umówmy się – trzeci dzień deszczu z rzędu na obozie to nie jest komfortowa sytuacja. Nawet dla nurtu męskiego. Co wtedy? Cieszyć się! Uzbroić się w radość z choćby najmniejszych przerw w opadach, z choć krótkich przebłysków słońca.

A co ze zbiórkami, gdy na dworze zimowa plucha lub śnieżyca? Część zbiórki w salce to nie zbrodnia. Jednak zachęcam do wykorzystania atutów każdej pogody. Ta niezbyt łaskawa zaprawi waszych harcerzy w boju przed letnim obozem. Jednak najpierw dodałabym sprawdzenie prognozy (online, czy może jakimiś tradycyjnymi sposobami traperskimi) jako obowiązkowy punkt przygotowania do zbiórki – szczególnie dla mniej doświadczonych zastępów. Pomoże to w planowaniu zbiórki, podpowie jaki sprzęt ze sobą zabrać itp.

Moim zdaniem warto zrobić na polu, choć krótką aktywność na każdej zbiórce. Większości gier nie da się przecież dostosować do warunków salkowych. Przypominajcie swoim podopiecznym o ubieraniu się na „cebulkę”, noszeniu czapki i rękawiczek, zabieraniu na zbiórkę termosu z ciepłą herbatą. Pomoże to przygotować się i przeżywać chłopakom i dziewczynom niejedną trudną pogodowo sytuację w przyszłości. Warto im powiedzieć, że nie ma złej pogody, ale może być bardzo zły ubiór.

Najlepszy przyjaciel harcerek i harcerzy to ognisko. Możliwość zagrzania się przy ognisku, ugotowania ciepłej potrawy, zazwyczaj poprawia wszystkim humor. A do zestawu obowiązkowego sprzętu warto dodać plandekę, którą przy pomocy sznurka zamontujemy nad głowami, co by deszcz ani śnieg nie wpadał nam za kołnierz.

Pamiętajcie, że wychodzenie na pole w trakcie zbiórek w różnych warunkach pogodowych nie służy tylko zahartowaniu harcerek i harcerzy. Pomyślcie sami, jak wiele zawdzięczacie temu, że drużynowy nie pozwolił wam się kisić w salce. Naprawdę wierzę, że aktywności na świeżym powietrzu mają w sobie coś więcej niż sprawdzenie swojej siły i odporności. Dobre momenty ze zbiórek będą zapamiętane, gdy wasi podopieczni skupią się nie tylko na tym, co będą robić na zbiórce, ale też gdzie to zrobią i w jakim otoczeniu. Dlatego zachęcam też do wybierania na zbiórki miejsc, które są po prostu piękne. Metoda harcerska będzie wtedy realizowana wielowymiarowo.

fot. Monika Wójcik

Telefon i słuchawki schowaj do kieszeni

Drogi szefie i szefowo! Myślę, że dużo łatwiej będzie ci zachęcić członków swojej drużyny do czerpania z przyrody, jeśli ty sam będziesz z niej czerpał. Łatwiej, a przy okazji skuteczniej zaszczepia się w kimś pomysł, który nam samym się podoba i zapala nas od środka. Dlatego postaram się podsunąć wam kilka sposobów na ucieszenie się ze świata, który nas otacza:

– Jak dziecko dziękuj! Dziękuj Bogu za piękno przyrody, którego mogłeś doświadczyć każdego dnia. Może najpierw krótkie „Chwała Ojcu”, a dopiero później wrzucenie na Insta zdjęcia zachodu słońca?

– 10 sekund spojrzenia zamiast zdjęcia. Po co ci kolejne zdjęcie kolorowego bluszczu pokrywającego Muzeum Narodowe? (Pozdro z Wrocławia!). Może zamiast robienia zdjęcia, zatrzymaj się na chwilę i spróbuj zobaczyć detale.

– Po prostu idź. 10 minut drogi z przystanku na uczelnię/do pracy? A gdyby tak znowu odłożyć telefon i zobaczyć, co cię otacza. Jak przestrzeń zmienia się w każdej porze roku, a jednocześnie pozostaje niezmienna.

– Wyłącz muzykę. Wsłuchaj się w szum miasta, w dźwięk śmiechu dzieci idących do szkoły, czy wreszcie w śpiew ptaków.

– Kup parasol. Schowaj go do swojej codziennej torby. Unikniesz dzięki temu konieczności kupowania drugiego czy trzeciego, podczas gdy ten pierwszy leży nieużywany w domu. Będziesz miał także okazję spędzić na polu kilka cennych chwil, zanim uciekniesz pod dach. Moim zdaniem zapach powietrza w trakcie/po deszczu to 10 na 10.

To teraz nie pozostaje nam nic innego niż udać się na spacer po okolicy i ujrzeć to, co wcześniej mogło wydawać się zwykłe i było przez nas pomijane. Tak w praktyce we współczesnym świecie możemy realizować i być wiernymi szóstemu prawu harcerskiemu.

*PS. Na stronie polszczyzna.pl czytamy:

Jak należy mówić: na dwór czy na pole? Tak naprawdę możemy wychodzić, dokąd chcemy. Forma „wyjść na pole” jest regionalizmem (używanym najczęściej w Małopolsce), a – jak wiemy – regionalizmy nie są błędami. Formą ogólnopolską jest „wyjść na dwór”.

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Katarzyna Chomoncik


HRka, obecnie szczepowa z zielono-czerwoną historią służby lokalnej i krajowej. Z wykształcenia i zamiłowania pedagog dorosłych. Prywatnie żona i mama.

Mundur to nie choinka

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, podczas których w większości naszych domów pojawi się iglaste drzewko zwane zwyczajowo choinką. Co roku poświęcamy wiele uwagi na jej przystrojenie i nie ma znaczenia, czy choinkowe ozdoby są niezmienne, czy też co roku staramy się udekorować drzewko w trochę inny sposób – chcemy, aby wyglądało po prostu pięknie. Wydawać by się mogło, że Święta i mundur harcerski mają ze sobą niewiele wspólnego. I rzeczywiście tak jest. Jest to jednak dobra okazja, by wspomnieć o jednej bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie o tym, że mundur to nie choinka.

W ceremoniale możemy przeczytać, że „mundur jest zewnętrznym znakiem naszego ideału”. Brzmi to bardzo górnolotnie, co z jednej strony jest dobre, ale myślę jednak, że warto również zastanowić się nad tym trochę głębiej i zadać sobie pytanie czym jest nasz ideał i w jaki sposób mundur jest jego zewnętrznym znakiem.

Na samym początku warto wspomnieć tutaj o krzyżu, który pojawia się na koszuli, swetrze, czy też berecie i jasno wskazuje na nasze chrześcijańskie korzenie oraz nasz główny cel, do którego prowadzić ma nas skauting, czyli spotkania kiedyś Boga twarzą w twarz (nie będę tutaj rozwijał się nad szczegółowym znaczeniem i symboliką naszego krzyża, ponieważ jest ona wszystkim dobrze znana). Kolejne oznaczenia znajdujące się na mundurze, takie jak naszywka Stowarzyszenia, flaga, herb, czy też naszywka szczepu jasno umiejscawiają nas w strukturach europejsko-krajowych, ale też budują naszą tożsamość rozpoczynając od szczepu, czyli naszej małej regionalnej ojczyzny. Następnie wskazują, że jesteśmy obywatelami zarówno Polski jak i Europy, i że powinniśmy troszczyć się o oba te byty.

Na mundurze nie brakuje również miejsca na oznaczenie pełnionych przez nas funkcji oraz na osiągnięty przez nas stopień rozwoju technicznego czy osobistego. Ceremoniał daje nam również możliwość tymczasowego oznaczenia uczestnictwa w jakimś większym wydarzeniu, poprzez naszycie na prawą kieszeń naszywki z nim związanej. Pozwala nam to na powrót wspomnieniami do dobrze przeżytych chwil.

fot. Monika Wójcik

W tym momencie ktoś może zadać sobie pytanie „No dobrze, ale dlaczego nie mógłbym dodać do munduru jakiegoś małego drobiazgu? Przecież to chyba nic złego?”. Mógłbyś, i nikt z tego powodu raczej nie wyrzuci Cię ze Stowarzyszenia. Warto jednak w takiej sytuacji zadać sobie pytanie, dlaczego do munduru, który jest dobrze wyważony, jeśli chodzi o ilość oznaczeń, chciałbym dodawać coś jeszcze. Czy to ma być kolejna naszywka czy znaczek przypominające o przeżytym przez nas wydarzeniu? Dobrze wracać do ważnych dla nas wspomnień, ale dlaczego nie możemy wracać do nich przypinając sobie odznaczenie na ścianie w pokoju lub też, jeśli bardzo chcemy mieć to przy sobie, nie przyszywając go do wewnętrznej części beretu, jak to jest praktykowane w niektórych środowiskach. Czy może chcemy dodatkowo zaakcentować nasze chrześcijańskie korzenie, przypinając do munduru dodatkowy krzyż czy różaniec? Przecież krzyż już tam jest, więc co miałby pokazać ten kolejny. Czy na to, że jesteśmy chrześcijanami, nie powinny wskazywać nasze uczynki, a nie ilość krzyży na mundurze? Tak samo sprawa ma się z różańcem. Dobrze jest mieć go przy sobie, ale czy eksponowanie go jako element munduru to, aby na pewno odpowiednie dla niego miejsce? Przecież równie dobrze możemy trzymać go w kieszeni, gdzie będzie zawsze bezpieczny, a my będziemy mieli do niego stały dostęp.

Myślę, że warto zastanowić się nad tym, czy dodatkowe elementy na mundurze pełnią jakąś ważną rolę i czy na pewno powinny się tam znaleźć, a czy nie jest to jedynie nasze widzimisię lub efekt bezrefleksyjnego westchnienia „bo my tak zawsze nosimy”. Ponadto dbając o jednolitość munduru dbamy o naszą jedność. Nie ma również znaczenia nasz status materialny – wszyscy jesteśmy równi i wszyscy posiadamy ten sam mundur. Warto również wspomnieć, że sam ceremoniał nieco dalej, bardzo jasno porządkuje takie sprawy. Czytamy w nim, że „należy dbać o to, żeby mundur był zawsze kompletny według zasad opisanych w ceremoniale, bez dodawania i bez ujmowania czegokolwiek, oraz żeby był czysty i zadbany”. Jak widać nie pozostawia to zbyt wiele miejsca na domysły względem tego, jak powinien wyglądać nasz mundur. Ponadto mówi nam to, że mundur powinien zawsze w miarę możliwości pozostawać czysty i zadbany. Implikuje to również konieczność troszczenia się o nasz własny wygląd podczas jego noszenia. Na nic zda się pięknie wyprana i wyprasowana koszula, podczas gdy my sami pozostajemy niechlujni i niezadbani.

Na sam koniec warto przytoczyć jeszcze jeden fragment z ceremoniału. „Mundur jest piękny, rozwija poczucie piękna, pomaga tworzyć radosną atmosferę”. Dbajmy więc o to, aby właśnie taki piękny pozostał i nie dopuszczajmy do tego, by przez dodatkowe oznaczenia czy przypinki wyglądał jak mundur radzieckiego generała. Niech choinka pozostanie w doniczce, gdzie jej miejsce, a nie na naszych mundurach.

Karol Chomoncik


Były Akela, następnie asystent namiestnika wilczków. Z wykształcenia informatyk, jednak jego wielką pasją pozostaje historia. Nie pogardzi również dobrą książką - szczególnie Tolkienem i Sienkiewiczem. W pozostałym czasie grywa w planszówki lub w tenisa ziemnego.

Czy akceptujesz ciasteczka? O sztywnych zbiórkach i roli ZZZtów.

SCENA I

DRUŻYNOWA, ZOSIA, GOSIA, MARTA

Pierwszy ZZZ w roku. Las, wieczór. Przy ognisku siedzą DRUŻYNOWA, ZOSIA, GOSIA I MARTA. Trwa rada drużyny.

DRUŻYNOWA

To teraz Zosia. Ile miałaś zbiórek od początku roku? Jak atmosfera w zastępie?

ZOSIA

Miałam 3 zbiórki takie harcerskie. Robiłyśmy obiady, uczyłyśmy się piosenek harcerskich, była gra z morsa i węzłów, ale było dość sztywno, więc zrobiłam jeszcze jedną taką nieharcerską z nocowaniem. Piekłyśmy ciasteczka i grałyśmy w mafię, dziewczyny mega to polubiły. Myślę, że teraz jest już lepiej, łatwiej nam się gada.

***

Nie jestem wieszczem, jednak mam wrażenie, że napisany przeze mnie fragment dramatu jest ponadczasowy. Nie twierdzę bynajmniej, że powodem tego jest jakiś kunszt artystyczny tekstu, raczej chodzi o powtarzalny problem harcerski (Nie wiem jak w męskim nurcie, ale w żeńskim jest to dość znany schemat). Zastęp nie jest zgrany, potrzebuje zacieśnić relacje, więc robi integracyjną zbiórkę w domu. Dlaczego mówię o dramacie? Jaki jest problem w nocowaniu zastępu, czy pieczeniu ciasteczek? Wiemy przecież, że nie robią tego na każdej zbiórce, więc dlaczego mamy tego zabraniać?

Nie chodzi o żadne zabranianie. Dramat nie polega na tym, że dziewczyny czasem robią „nieharcerskie zbiórki”. Problem tkwi głębiej.

Wielokrotnie spotkałam się z tym, że dziewczyny w zastępach, nawet nieświadomie, dzielą zbiórki na „te harcerskie”, gdzie palimy ogniska, robimy gry, uczymy się piosenek, różnych technik, oraz na zbiórki „te fajne, relacyjne”. Do tych drugich należą nocowania w domu, granie w planszówki, wspólne wyjście do kina, do escape roomu itd. Powtarzalny schemat jest następujący: Harcerskie zbiórki robimy na co dzień, bo jesteśmy w skautingu, zaś integracyjno-relacyjne co jakiś czas, by zastęp się bardziej zgrał.

Problemem nie jest wyjście integracyjne. Problemem jest myślenie dziewczyn, że „zwykłe, harcerskie rzeczy” są zbyt sztywne, wymuszone by dzięki nim stworzyć dobrą atmosferę w zastępie, więc do tego celu potrzebują innych, atrakcyjniejszych metod. Czy mają rację? Patrząc powierzchownie: tak. Zosia zrobiła 3 zbiórki, podczas których nie umiały się zgrać, a jedno nocowanie ich zjednoczyło. Kierując się swoim doświadczeniem, dochodzi do jednoznacznego wniosku: Ciasteczka łączą! Jednak kluczem jest tu słowo „powierzchownie”.

My, ludzie, niezwykle często wybieramy łatwiejszą drogę do osiągnięcia celu. I rzeczywiście ten cel osiągamy, więc w czym tkwi problem? No właśnie w powierzchowności. Możemy wjechać na Święty Krzyż samochodem i uznać to za pielgrzymkę, bo w końcu do celu dotarliśmy. Szybko się jednak okazuje, że ta łatwiejsza droga pozbawia nas wielu głębszych, więc niewidocznych powierzchownie korzyści. Myślę, że przewodniczkom i wędrownikom nie trzeba tego tłumaczyć. Każdy z nas choć raz doświadczył tego jak trud tworzy z nas lepszych, piękniejszych ludzi. Teraz naszym zadaniem jest nauczyć tego naszych podopiecznych. Pokazać im jak skauting tworzy prawdziwe relacje. Tylko jak to zrobić?

Tak jak wszystko w skautingu. Przez doświadczenie. Dziewczyny po kilku obozach rzeczywiście widzą, że takie „harcerskie życie” spaja zastęp, że trud codzienności obozowej sprawia, że się kłócą, wywalają wszystkie żale na wierzch, jednak potem stają się sobie dużo bliższe. Tylko czy musimy czekać do obozu, by zdobyć takie doświadczenie? Co z przygodą w ciągu roku? Jak drużynowa/wy może wpływać na jakość zbiórki? Przecież zastęp musi to robić sam. Nie będę dłużej trzymać w napięciu, tym bardziej, że już w tytule artykułu odpowiedziałam na to pytanie. Oczywiście chodzi o Zbiórkę Zastępu Zastępowych. Na zielonym kursie jest o tym cała konferencja, więc każdy wie o co chodzi, ale czy na pewno?

ZZZ 2DK, fot. Barbara Jakubiec

Jakiś czas temu w moim hufcu zrobiłam eksperyment i zamiast rady zielonych zrobiłam jednodniowy ZZZ dla drużynowych. Chciałam pokazać im dlaczego to jest takie ważne. Drużynowa w ciągu roku ma wiele okazji, by naładować swoje zielone baterie – wędrówka szefowych, spotkania w ognisku, rzekotki. Co mają zastępowe? Te, które są sercem skautingu i od nich tak naprawdę zależy jego jakość i przyszłość harcerek? No właśnie ZZZty. Dlatego tak ważna jest ich jakość i częstotliwość. Tego się uczymy na kursie. A jak to wygląda w życiu? „Ale Czerma, przecież to niemożliwe, żeby zrobić 5 ZZZtów w ciągu roku”, „No ja miałam dwa ZZZty, ale jeszcze dwa razy się spotkałyśmy u mnie w domu na radę”, „Ostatnio miałyśmy super ZZZ! Pojechałyśmy do miasta, tam trochę pozwiedzałyśmy, miałyśmy grę, gdybyś widziała, jak dziewczyny były zachwycone!”

Często chcemy zrobić ZZZty bardziej atrakcyjne, więc jedziemy zwiedzać miasto, albo idziemy razem do escape roomu. Konsekwencja? Zastępowa widzi, że to takie atrakcje spajają zastęp. Mamy dwa ZZZty wyjazdowe, a tak to na radę spotykamy się w domu przy herbatce. Zabawne potem może się wydawać mówienie harcerkom, żeby nie robiły zbiórek w salkach. Drużynowa ma maturę/studia i nie ma czasu zrobić ZZZtu w weekend. A jeszcze takich 5? ZZZ jest zbiórką. Ma być przykładową zbiórką. Nie zawsze musi trwać cały weekend (Choć oczywiście takie są największą przygodą). Dlaczego by nie wsiąść do pociągu byle jakiego, wysiąść na ostatniej stacji i tam zrobić zbiórkę? Jak mamy oczekiwać od zastępowych dużej częstotliwości zbiórek, jeśli my nie mamy czasu się z nimi spotkać raz na dwa miesiące?  

Wracamy do dramatu. Czy Zosia ma przestrzeń, żeby zobaczyć jak skauting tworzy relacje? Czy umie połączyć „harcerskie zbiórki” z „relacyjnymi” znajdując w nich wspólną płaszczyznę? Czy miała doświadczenie prostej przygody? Czy czuła, że wspólne robienie rzeczy czyni z nich zastęp, bo robią to razem? Czy choć raz siedziała z zastępem przy ognisku w środku lasu i po prostu czuła się z nimi dobrze? Czy była kiedyś na dobrym ZZZcie?

Teraz pozostaje pytanie co znaczy dobry ZZZ? „Harce to radosna gra na łonie natury, gdzie mężczyźni z duszą chłopca idą razem z chłopcami na poszukiwanie przygody. Przyniosą stamtąd zdrowie i szczęście, zręczność i zaradność” (R. Baden-Powell Wskazówki dla skautmistrzów). Brzmi to bardzo idealistycznie, ale czy nie jest to dla nas osiągalne? Skauting jest prosty, a więc ZZZ jest prosty. Moim celem nie jest podanie przepisu na idelany ZZZ, gdyż takiego nie ma. Chcę pokazać, że powierzchowne atrakcje warto zastępywać prostymi zadaniami. Co spaja zastęp? Czas. Przeznacz na zbiórkę go wystraczająco dużo. Zosia nie zauważyła, że niekoniecznie to ciasteczka były powodem ich zjednoczenia, ale czas, który wspólnie na to przeznaczyły (dłuższy niż zwyczajowe 3h). Wyzwanie. Przy wyzwaniu zawsze pojawiają się emocje, przygoda. Można zrobić grę z węzłów, ale czy nie większym wyzwaniem będzie te węzły wykorzystać przy pionierce? Można pojechać do dużego miasta i zrobić sobie turystyczne zwiedzanie, ale może warto zmienić to w rodzaj explo, a grę z topografii na rajd? Trud jest przestrzenią przygody i to przygody, która tworzy interkacje – doświadczasz tego, że sam nie dasz rady wykonać zadania, potrzebujesz pomocy. Proszę bardzo, od czego jest zastęp? Odpowiedzialność. Każdy ma coś do zrobienia i to do zrobienia dla innych. Nie ma znaczenia czy to przyniesienie kurczaka, czy wymyślenie gry na 2 godziny. Odpowiedzialność czyni z Ciebie istotnią część zastępu. Bez Ciebie czegoś by nie było. Jesteś ważny. Jak lepiej zadbać o relacje niż pokazać, że każdy członek zastępu jest tak samo ważny? Wszystkie te elementy oczywiście spajają zastęp i ile jest to coś co chcą robić i robią to razem. Dzieki temu zastęp nie ma poczucia, że po prostu wykonał pionierkę, ale że zbudował ich własną bazę. Nie czują, że odgrywają przypadkową scenkę, lub uczą się jakiejś harcerskiej piosenki, ale tej dla nich ważnej, opisującej jakieś wspólne przeżycia.

Masz dość sztywnych zbiórek? Brakuje Ci relacji? Zrób dobry ZZZ. Weź zastęp, wsiądź do pociągu byle jakiego, idź przed siebie spontanicznie śpiewając, a ciasteczka zrób na ognisku. Naprawdę nie trzeba nic więcej.

Artykuł w formie audiobooka:  https://www.youtube.com/watch?v=WgNlSumTqIA

Fot. na okładce: Barbara Jakubiec

Joanna Czermińska


W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.