„Otwarci na miłość” – recenzja

„Otwarci na miłość” to książka, która w naprawdę przystępny sposób przeprowadzi nas przez tematykę gotowości na miłość – poznawania siebie, swojego powołania i wchodzenia w relacje z Bogiem i drugim człowiekiem. Publikacja trzech autorów – ks. Krzysztofa Grzywocza oraz Moniki i dk. Marcina Gajdów, jak czytamy na okładce „przede wszystkim mówi o tym, jak zatroszczyć się o siebie nawzajem, jak okazywać sobie miłość, jak wyjść poza krąg obwiniania siebie i skupienia na własnych niedostatkach, jak wyruszyć na spotkanie”.

Już w jednym z pierwszych rozdziałów ks. Grzywocz przypomina nam, co jest istotą miłości Boga do człowieka. Przejawy przeżywania przez nas tej miłości są przeróżne i nieciężko jest się w nich pogubić. W „Otwartych na miłość” przeczytamy zatem o dialogach – z Bogiem i z bliskimi, czyli o miłości ekspresyjnej, wyrazistej i pewnej. Z drugiej strony nie zabraknie treści o tym, co także ważne – miłości cichej, a nawet milczącej, gotowej na samotność. Jeśli jesteś w momencie oczekiwania (na miłość?), tak jakby w pewnym sensie zapętlił się u Ciebie Adwent, to jest to z pierwszych powodów, dla których polecam tę lekturę.

Książka przeprowadzi nas przez pojęcia procesu i zmiany, a przede wszystkim ukaże Boga, który wchodzi w proces rozwoju człowieka i rozumiejąc nasze ograniczenia podpowiada… jak żyć. W trakcie lektury może nam się wydać, że mamy styczność z tym, co polecił nam Pan Jezus i co jest najważniejsze – wzajemna miłość. Autorzy w kilkunastu rozdziałach chcą udzielić nam wskazówek, dzięki którym możemy łatwiej zauważać w swoim życiu sytuacje, w których rzeczy istotne prześlizgują nam się między palcami.

Polecam niniejszą lekturę osobom, które chcą lepiej zrozumieć swoje funkcjonowanie w relacji. Jak pisałam wcześniej, w relacji z Bogiem, ale także przede wszystkim z drugim człowiekiem. A przed sięgnięciem po książkę, wydaje mi się, że dobrze przypomnieć sobie przykazanie miłości i prosić Ducha Świętego, żeby ono nam towarzyszyło.

Autorzy, opisując tytułowe otwarcie, porównują otwieranie się na drugiego człowieka i spotkanie z nim do otwierania prezentu. Cieszymy się, gdy go dostajemy, z ekscytacją rozpakowujemy, ale zastanawiamy się też, co będzie dalej. Tak samo jest z otwieraniem – początkiem każdej przyjaźni czy związku. Książka ta może stać się pomocą, by z nową radością i ekscytacją otwierać szerzej i wnikać głębiej w relacje, które tworzymy na co dzień, w których jesteśmy już od jakiegoś czasu lub które stworzymy w przyszłości.

Książkę też należy najpierw otworzyć, dlatego za autorami chcę Wam przemycić wiadomość, że niebezpieczeństwo zamknięcia jest nieporównywalnie większe niż ryzyko otwarcia.

Cenię sobie „Otwartych na miłość” przede wszystkim za to, że wskazówki, których udzielają nam autorzy, nie są zero-jedynkowe. Często pojawiają się także pytania, na które czytelnik może sobie szczerze odpowiedzieć. Warto więc nie brać tej książki „na raz”, ale dozować sobie fragmenty i poddawać je refleksji.

Na koniec – ciekawostka. Książka jest dostępna także w formie audiobooka, ponieważ jest ona zapisem rekolekcji, które ks. Grzywocz oraz państwo Gajdowie wygłosili kilka lat temu we wrocławskim Duszpasterstwie Akademickim Maciejówka. Być może dla części z Was książka „mówiona” będzie łatwiejsza w odbiorze lub będzie po prostu bardziej poręczna – w drodze do pracy, na uczelnię czy w dłuższej podróży.

A zatem, odwagi! We wchodzeniu w relacje, w walce o ich podtrzymanie, w wyborze… dobrej lektury!

Nie jest to wpis sponsorowany, ale książkę znajdziecie tutaj: https://sklep.2ryby.pl/ks-krzysztof-grzywocz/otwarci-na-milosc-ksiazka/

Fot. na okładce: Jakub Rojowski

Katarzyna Chomoncik


Skautowo – obecnie asystentka hufcowej i wice-przewodnicząca Rady Naczelnej. Z wykształcenia i zamiłowania – pedagog i manager projektów. Pracuje w dziale HR w międzynarodowym banku.

„A bliźniego swego jak siebie samego” – kilka myśli o przykazaniu miłości

Stworzeni do…

Nie jest wielkim odkryciem stwierdzenie, że jesteśmy „zwierzętami stadnymi”, że potrzebujemy być w relacjach, dojrzewamy dzięki sobie, że do jakiegokolwiek wzrostu konieczna jest wspólnota. Począwszy od rodzinnej, przez szkolną, skautową, wiary itd. Jednym słowem – jesteśmy stworzeni do relacji. Taki jest pomysł Boga na nasze życie. Widać to już w Księdze Rodzaju, w której Bóg po stworzeniu świata umieszcza w nim człowieka – mężczyznę i kobietę, którzy żyją we wspólnocie małżeńskiej. Sam Bóg również objawia się ostatecznie jako relacja Osób – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Warto na marginesie dodać jeszcze jeden wątek. Kiedy przyjrzymy się bożkom pogańskim, zauważymy, że są one bóstwami żywiołów, drzew czy lasów, jezior, gór, piorunów czy zwierząt. W widzeniu Jakuba, opisanym w 28 rozdziale Księgi Rodzaju, Bóg przedstawia się następująco: „Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka” (Rdz 28, 12). Jest więc On w odróżnieniu od pogańskich bożków Bogiem osób, relacji, historii życia. W tym kontekście jeszcze mocniej brzmi jedna z fundamentalnych prawd naszej wiary, mówiąca, że w Chrystusie ten właśnie Bóg stał się człowiekiem – jednym z nas!

Powróćmy jednak do momentu stworzenia, do Raju. „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” (Rdz 2, 18) – stwierdza Bóg widząc jego samotność w rajskim ogrodzie. Interweniuje, stwarzając kobietę, która budzi zachwyt mężczyzny. Ich relacja jest wzajemnym ratunkiem przed beznadzieją samotności. Raj był miejscem, w którym człowiek doświadczał ogromnego pokoju i miłości w każdym wymiarze relacji – do Boga, drugiego człowieka, samego siebie i do stworzonego świata. Bóg napełniał człowieka miłością, a człowiek bezpośrednio tę miłość „odbierał” i „oddawał” – sam doświadczając ze strony Stworzyciela przyjęcia, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa, miłosierdzia, pokoju i wsparcia. Mógł w nieskrępowany niczym sposób kochać drugiego oraz samego siebie. To doświadczenie było również widoczne w sposobie odnoszenia się do stworzonego świata. Myślę, że mamy to doświadczenie jakoś w sobie zapisane, odkrywamy je w swoim wnętrzu i sumieniu, kiedy pragniemy przysłowiowego świętego (a może trzeba powiedzieć „rajskiego”) spokoju. Dochodzi ono do głosu podpowiadając nam w sumieniu, jak powinniśmy kreować nasze relacje, wzbudzając potrzebę przebaczenia i pojednania, reagując na potrzeby bliźnich, prowokując nas do miłosierdzia. Jednocześnie to właśnie w sferze relacji doświadczamy również największych problemów i zranień.

Dlaczego Titanic zatonął?

Jedna z teorii próbujących wyjaśnić katastrofę słynnego Titanica mówi, że powodem jego zatonięcia było użycie złej jakości nitów do łączenia blachy. Konstruktorzy statku przewidzieli możliwość zderzenia z górą lodową i zaprojektowali użycie odpowiedniej grubości blachy do poszycia kadłubu. W tamtym czasie coraz powszechniej zaczęto używać do pracy maszyny parowe, w tym do łączenia nitami kolejnych arkuszy blachy. Stwarzało to oczywiste zagrożenie utraty pracy przez ekipy nitowników, bo maszyn było coraz więcej i pracowały szybciej niż ludzie. Nitownicy, żeby móc stanowić jakąkolwiek konkurencję dla maszyn, zaczęli używać słabej jakości żużlu do robienia nitów, co pomagało przyspieszyć ich topnienie, a przez to cały proces nitowania. Najprawdopodobniej to właśnie słabej jakości nity w momencie nacisku góry lodowej na kadłub statku, zaczęły się kruszyć i doprowadziły do tego, że kadłub pękał „w szwach”. Jak wiemy Titanic poszedł na dno, a w katastrofie straciło życie około 1,5 tysiąca osób.

Projekt Titanica był bardzo dobry i zakładał możliwe niebezpieczeństwa, ale ludzie, którym wydawało się, że „wiedzą lepiej” niż architekci i konstruktorzy doprowadzili do tragedii. Podobnie jest ze stworzeniem człowieka – Architekt zaprojektował i stworzył wszystko według zamierzonego planu: „widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Człowiek jednak, zmanipulowany dodatkowo przez węża, „wiedział lepiej”. W ten sposób doprowadził do grzechu pierworodnego i w konsekwencji do zburzenia rajskiej harmonii. Od tej pory przestrzeń relacji z Bogiem, drugim człowiekiem i samym sobą (a także z naturą), jest pełna trudu, zranień i nienasycenia. Jednocześnie głód i potrzeba relacji są w nas nieustannie bardzo silne. Kiedy spojrzymy na trud relacji Adama i Ewy, czy zobaczymy tragiczną historię Kaina i Abla, to zrozumiemy tragiczne źródło naszych problemów i trudności w relacjach. Nie będziemy się zajmować w tym artykule relacją z Bogiem, mimo iż grzech pierworodny jest w nas źródłem wielu fałszywych Jego obrazów, chcemy natomiast spojrzeć na przekazanie miłości bliźniego, które jest odpowiedzią Boga na rany grzechu pierworodnego.

Najtrudniejsze jest to, że to takie proste

Bóg nie zostawia człowieka w rozdarciu spowodowanym grzechem pierworodnym. jak czytamy w Liście do Efezjan: „Chrystus bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość. W swym ciele pozbawił On mocy Prawo przykazań, wyrażone w zarządzeniach, aby z dwóch rodzajów ludzi stworzyć w sobie jednego nowego człowieka, wprowadzając pokój i w ten sposób jednych, jak i drugich znów pojednać z Bogiem w jednym Ciele przez krzyż, w sobie zadawszy śmierć wrogości. „A przyszedłszy zwiastował pokój wam, którzyście daleko i pokój tym, którzy blisko, bo przez Niego jedni i drudzy w jednym Duchu mamy przystęp do Ojca.” (Ef 2, 14-18). Fragment ten odnosi się do napięć między chrześcijanami nawróconymi spośród Żydów oraz tych, którzy wcześniej byli poganami. Przeszkodą w braterskiej jedności była wrogość, która jednak, jak zaznacza Paweł, została zniszczona przez Chrystusa. Jest to nowa perspektywa, pełna Bożego Miłosierdzia, która prowadzi człowieka do przebaczenia i pojednania. Ten fragment możemy oczywiście odnieść również do naszych relacji, a czasem nawet do wnętrza własnego serca, które często również jest podzielone – tak jakby przez jego środek przebiegał właśnie mur wrogości. Odpowiedzią Boga na grzech człowieka jest więc miłość i miłosierdzie. Bóg nie odpowiada zemstą, ale przebaczeniem i przygarnięciem oszukanego przez grzech i zło człowieka. Jednym z często powtarzanych przez Jezusa wezwań jest „pójdź za mną”. Jest to zachęta do naśladowania Go przede wszystkim w wymiarze relacji. Stąd łatwo zrozumieć, dlaczego Jezus swoje przesłanie streszcza w następujący sposób: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy” (Mt 22, 37-40). To prawo chrześcijańskiego życia jest więc, jak widzimy, bardzo proste, ale jednocześnie każdy z nas ma świadomość, jak bardzo wymagające.

Tego się u nas nie uczy

Jakiś czas temu polski artysta Buslav opublikował utwór pt. „Syn”, który jest listem do matki. W jednej ze zwrotek śpiewa: „mówiłaś kochaj bliźniego, a siebie samego nikt nie nauczył mnie”. Wydaje mi się, że bardzo trafnie ujął problem, z którym borykamy się, kiedy mówimy o relacjach. Bo prawdziwa miłość bliźniego, tworzenie jakichkolwiek autentycznych więzi, będą możliwe wyłącznie wtedy, kiedy najpierw pokocham samego siebie. „Ale, moment, przecież to egoizm, egocentryzm, trzeba służyć, zapominać o sobie ze względu na drugą osobę, bo skupienie na sobie to pycha, grzech!” – ktoś mógłby tak powiedzieć. Zwróćmy uwagę jak brzmi przykazanie: „kochaj bliźniego jak siebie samego”! Miłość, przyjęcie samego siebie, zrozumienie i zaakceptowanie historii swojego życia są tu punktem wyjścia. Muszę zwrócić na siebie uwagę, muszę pracować nad sobą, zmagać się, troszczyć a czasem walczyć o siebie, żebym mógł wchodzić w dojrzałe relacje. Muszę siebie mieć, żeby stać się darem dla drugiego. Świetnie ujął to ks. Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie, mówiąc o miłości jako posiadaniu siebie w dawaniu siebie.

Wydaje mi się, że wspomniany wcześniej Buslav, ma wiele racji, mówiąc, że nie uczy się nas troski o siebie samych. Zbyt szybko przyjmujemy narrację, że troska o siebie jest egoizmem lub objawem pychy. Tymczasem praca nad sobą ukierunkowana na to, żebym usuwał z siebie przeszkody do budowania więzi, przyjaźni i miłości jest istotą chrześcijańskiego nawrócenia! W tym kontekście, paradoksalnie, służba, poświęcenie, spalanie się dla innych, niesienie pomocy zawsze, wszystkim i wszędzie może stać się czymś w rodzaju pokusy, żeby nie zająć się sobą w imię wyższych wartości. Ale ta służba nie będzie dojrzała, poświęcenie może okazać się bezowocne, a pomoc bezskuteczna, jeśli to ja pierwszy jej nie przyjmę – zgodnie z zasadą, że ratownik musi na pierwszym miejscu zadbać o swoje bezpieczeństwo, musi być żywy, żeby mógł komukolwiek pomóc.

Podróż do własnego serca jest jedną z najtrudniejszych jaką możemy podjąć. ale jednocześnie to najważniejsza droga na jaką wyrusza człowiek. Bez poznania siebie nie możemy mówić o autentycznym życiu duchowym, rozeznaniu i dojrzewaniu. Na tej drodze Bóg prowadzi mnie do dojrzałości, która najpełniej objawia się w relacji z innymi. I jest ona rzeczywiście bardzo wymagająca, ponieważ prowadzi mnie do konfrontacji z samym sobą, odkrywania własnych słabości, ale i talentów. Wymaga wreszcie przyjęcia siebie, takiego jakim Jestem, z tym bagażem jaki niosę.

Wracamy do Raju

Jezus, którego poznajemy na kartach Ewangelii, nieustannie wchodzi w dalsze i bliższe relacje z różnymi osobami. Widzimy, jak one Go kształtują, jaki mają na Niego wpływ. Obserwujemy Go siedzącego przy stole, zarówno z grzesznikami, odrzuconymi przez społeczeństwo, ubogimi, jak i Jego najbliższymi przyjaciółmi. Wezwanie „pójdź za mną” to w istocie zaproszenie do przyjaźni: „nazwałem was przyjaciółmi” (J 15, 15). Naśladowanie Jezusa dotyczy również tego wymiaru. Stając się Jego przyjacielem, przyjmując Jego miłość, otwieram się na siebie samego, a w konsekwencji na drugiego człowieka. Stąd św. Jan Apostoł tak radykalnie stwierdza: „Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego” (1 J 4, 20-21).

Myślę, że droga człowieka rozumiana w ten sposób, może pozwolić nam w jakiś sposób wrócić do Raju. Jest to przecież zaproszenie do tego, żebyśmy realizowali wolę Bożą. Kochając siebie, kochając bliźniego, wprowadzamy Królestwo Boże do świata rozstrojonego przez grzech. Mam świadomość, że łatwo to ująć w kilku prostych słowach, a jednocześnie bardzo trudno żyć w taki sposób. Pamiętaj, że to droga, która wymaga czasu i zmagania, czasem wiele wysiłku. Podróż do własnego serca to też wielka przygoda, a jak mawiał Robert Baden-Powell: „Życie bez przygód byłoby strasznie głupie”.

Fot. na okładce: Antoni Biel

br. Szymon Janowski


Święcenia kapłańskie przyjął w 2012 r. Sekretarz misyjny warszawskiej prowincji zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Duszpasterz Namiestnictwa Przewodniczek Skautów Europy. Mieszka w Warszawie. Prowadzi bloga bratszymon.pl.

Jak znaleźć miłość w skautingu?

Zapewne niektórzy, zaintrygowani tytułem, czytając ten tekst chcą się dowiedzieć, jak poznać odpowiedniego wybranka/wybrankę serca w gronie skautowym. Otóż faktycznie, jeśli szukać tej „drugiej połówki”, to w środowisku, w którym reprezentowane są określone wartości, a więc skauting doskonale wpisuje się w te kryteria. Nie zamierzam wyprowadzać nikogo z błędu: tak, tekst będzie o szukaniu miłości w skautingu. Dlaczego? Bo taki był zamysł. Jednak zanim dojdę do meritum, warto pomyśleć sobie o swoich jednostkach i służbie jaką pełnisz. Zapewne wielu z nas, szefów, w pewnym momencie dochodzi do „ściany”. Zastanawiasz się czy jesteś dobrym szefem, czy dajesz radę itd. Idę o zakład, że w naszym stowarzyszeniu nie istnieje „idealny szef”, który jest mistrzem wszystkich technik skautowych w taki sposób, że nie można się z nim równać, a oprócz tego studiuje dwa kierunki w trybie dziennym i ma ambitną pracę na pełen etat, pamięta o codziennej modlitwie brewiarzem i takich „idealnych cech” można by jeszcze długo wymieniać. Jednak czy o to naprawdę w tym wszystkim chodzi? To pytanie pozostawiam celowo bez odpowiedzi…

Wielu z nas, szefów, było kiedyś na miejscu tych, dla których zostaliśmy dziś powołani. Czemu powołani? Bo skauting nie jest dla każdego, dlatego służba to pewien rodzaj powołania, specyficznego daru, możliwości i odporności do specyficznej miłości, ale o tym za moment. Przypomnij sobie te czasy, gdy jako wilczek, harcerka bądź harcerz, byłeś wpatrzony w swojego szefa z podziwem. Uwierz, on mógł czuć dokładnie to, co Ty czujesz teraz. Pewne zwątpienie, wypalenie, myśl, że może nie jesteś „skautowym omnibusem”, że są lepsi itd. Może nawet czasem odczuwasz jakiś kompleks względem tych dzieciaków, może zastępy, które prowadzisz potrafią zrobić lepszą pionierkę, może Twoje wilczki znają więcej piosenek albo mają więcej sprawności niż Ty kiedyś miałeś. Te wszystkie myśli mogą sprawiać, że zadajemy sobie pytanie „Po co to wszystko? Czy jestem im potrzebny?” Nie trzymając nikogo w napięciu, warto odpowiedzieć, że TAK!

Życie to plansza do gry w szachy…

Zobacz, Drogi Czytelniku, żyjemy w świecie, który jest niczym plansza do gry w szachy. Każdy z nas jest inną figurą, posiada inne możliwości. Czym byłby król lub królowa, gdyby nie konie, wieże czy zwykłe pionki. Żyjemy w świecie, który jest różnorodny, abyśmy mogli się w nim uzupełniać i czuć potrzebni. Podstawą bycia szefem to zrozumienie, że nie jesteś wcale najlepszy i naprawdę nie musisz być. Pozwól sobie na tę niedoskonałość, daj sobie czas i wyrozumiałość. To pierwsza zasada szukania miłości w skautingu albo raczej jej wstęp. Daj sobie szansę na bycie nieidealnym, co nie znaczy, że masz cokolwiek zaniedbywać. Wręcz przeciwnie! Kochaj to, co robisz, ukochaj swoją służbę. Jeżeli nie widzisz pasji w tym, co robisz, porządnie zastanów się po co i dlaczego robisz to co robisz. Zastanów się, czy to zwyczajne wypalenie, czy może jednak skauting po prostu nie jest dla Ciebie, brakuje Ci powołania.

Co w zasadzie kochać?

Jak można ukochać służbę, jeżeli jest ona tylko dla służby? Służba ma być dla Ciebie przygodą, ale również narzędziem, które formuje Ciebie jako człowieka. Nie możesz nie podchodzić do niej z miłością, czyli pasją, oddaniem ale również z pokorą. Te wszystkie rzeczy sprawiają, ze służbą jest tym, co sprawia, że stajesz się lepszym człowiekiem, że wzrastasz w miłości i dla miłości. Zastanów się nad tym, pomyśl, dlaczego robisz to, co robisz. Czy robisz to dla kogoś? Tak oto powoli dochodzimy do głównej myśli. Kochaj tych, którzy zostali Ci powierzeni, zwłaszcza w momentach zmęczenia, zdenerwowania czy wtedy, gdy nie ma ich przy Tobie. Jedyne, co możesz dać tym dzieciakom, to wcale nie niesamowita wiedza skautowa, lecz miłość. Miłość, która wyraża się w modlitwie, w sakramentach, w samorozwoju, aby być dobrym szefem, który słucha, jest, obserwuje i wyciąga wnioski. Tak naprawdę jedyne, co możesz im dać, to bezinteresowna miłość. Żyjemy w ciężkich czasach pozbawionych jakościowych autorytetów. Zastanawiamy się nad miejscem młodych w Kościele, obserwujemy upadek wiary, zawodzimy się na naszych autorytetach, nie żyjemy w świecie rozmowy i słuchania. To wszystko to składowe upadania miłości. Dla tych, dla których jesteś powierzony, powołany, jesteś tym punktem we wszechświecie, który może „uczynić ten świat choć trochę lepszym niż się go zastało”.

Jak znaleźć miłość w Skautach Europy?

Jako stowarzyszenie harcerskie mamy swoje stopnie i sprawności, które chcemy uzyskać. Na poziomie szefów nie przyszywamy sobie ich już do ramienia, ale i tak chcemy je zdobywać, bo to pcha nas do samorozwoju. Harcmistrz to tak naprawdę ktoś, kto nauczył się kochać. Miłością bezinteresowną, czystą i opartą na Bogu. To ktoś, kto rozumie, że jedyne, co może dać tym młodym ludziom, to wcale nie wielka wiedza o technikach, odwaga czy inny wymysł, lecz miłość, która pociąga innych do stawania się lepszym człowiekiem dziś, jutro i nawet w momencie „wyjścia ze skautingu”. HR to natomiast ktoś, kto zrozumiał, że miłością nauczoną w skautingu należy dzielić się w otaczającym świecie, to ktoś, kto nauczył się jej na tyle, by iść dalej i pokazywać ją w całym swoim życiu i świecie, który go otacza. To po prostu naśladowanie Chrystusa w tworzeniu zjednoczonej i braterskiej Europy, a nawet i świata.

Kończąc, chcę jeszcze odpowiedzieć na pytanie: jak znaleźć miłość w skautingu? Przede wszystkim jej szukać! Szukać w swoim sercu. Nie ma nic piękniejszego, niż dawanie drugim tak pięknego i bezinteresownego daru. Miłość, to jedyne, czego potrzebują ci, którzy zostali Ci powierzeni, którzy często nie wiedzą, że tak bardzo tego potrzebują. Szukaj tej miłości w codziennej modlitwie, w przygodzie, w rozmowach, w byciu dla swojej jednostki. Życzę Ci, abyś po znalezieniu w sobie tego Daru był tym metaforycznym HRem i Harcmistrzem, nawet jeśli formalnie nie uzyskasz tych stopni. Bo tak naprawdę „z nich największa jest miłość”.

Fot. na okładce: Barbara Jakubiec

Marta Borządek


Do skautingu trafiła przypadkiem w wyniku rozmowy z ówczesnym Przewodniczącym. Była szefowa ogniska młodych przewodniczek w Warszawie i była drużynowa w Milanówku. Kocha góry i przebywanie w przyrodzie. Troszczy się i niepokoi o wiele, ale zazwyczaj potrzeba tylko jednego.

Dzikie podchody. Opowieści Teodora #2

Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…

***

Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.

Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.

Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.

Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.

Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.

Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.

Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.

Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Języki Boga

„Pamiętaj! Jezus Cię kocha!” – Takie zdanie można usłyszeć wielokrotnie na kazaniu wygłaszanym przez entuzjastycznego księdza, w jakiejś pobożnej rodzinie w celu wsparcia w trudnych chwilach, a nawet w centrum miasta, gdy jakiś natchniony „współczesny apostoł” próbuje zachęcić przechodniów do wiary. Po dłuższym czasie jednak piękno tych słów powszednieje i traci smak. Bóg mnie kocha – wiem to, ale czy naprawdę to do mnie dociera? Jak odkrywać tę tajemnicę na co dzień?

Prawdopodobnie jest wiele mistycznych sposobów doświadczania Bożej miłości, ale może nie trzeba szukać tak daleko? Bóg jest istotą duchową i transcendentną, jednak mimo to, chce tworzyć z człowiekiem relację i, aby do niego dotrzeć, często posługuje się jego językiem. Ewangelia przytacza nam wiele obrazów tego, kim jest Bóg i jak ta relacja z człowiekiem wygląda – Pasterz i owca, Kupiec i perła, to wszystko to przecież bardzo ludzkie sposoby na nazwanie rzeczywistości duchowej. Gary Chapman, psychoterapeuta pracujący z małżeństwami, wyróżnił 5 sposobów na okazywanie sobie miłości, a tym samym na podsycanie relacji. Nazwał je językami miłości (o których możesz przeczytać też w artykule: Czy języki miłości pomagają kochać świadomie). Skoro Bóg posługuje się ludzkim językiem, to może też okazywać nam miłość w ten sposób.

Wyrażenia afirmatywne to prościej mówiąc – słowa. Słowa wsparcia, docenienia, pokrzepienia, komplementy. Na każdej liturgii po przeczytanym czytaniu słyszymy „Oto słowo Boże”. Nie jest to tylko formułka, On naprawdę kieruje do nas słowo. Często jest to słowo pocieszenia („Nie bój się, bo Ja jestem z tobą, nie lękaj się, bom Ja Bogiem twoim! Wzmocnię cię, a dam ci pomoc, podeprę cię prawicą sprawiedliwości” Iz 41,10), pokrzepienia, zapewnienia („Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.” Jr 29,11), a nawet dla bardzo niewierzących w swoje piękno, znajdą się i komplementy („O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna” PnP 1,15). Biblia jest listem Boga do człowieka, spisanym przez pośredników niczym skrybów notujących uwagi króla. Bóg jednak nie tylko mówi, ale sam jest Słowem. Mówi On do nas nie tylko przez Pismo Święte, ale całym sobą.

Prezenty – może być to promyk słońca w deszczowy, pochmurny dzień, czy uśmiech przechodnia. Każdy nasz dzień jest usiany prezentami od Boga, nie trzeba jednak bardzo się silić, by w każdej koniczynie odnajdywać Boga. Najlepszym prezentem jaki dostajemy, jest łaska – dar darmo dany. Dlaczego najlepszym? „Łaska jest pomocą, jakiej udziela nam Bóg, byśmy odpowiedzieli na nasze powołanie i stali się Jego przybranymi synami. Wprowadza nas w wewnętrzne życie Trójcy Świętej” (KKK 2021).

Andriej Rublow – Trójca święta

Trójca Święta nie jest dla nas tylko niedoścignionym wzorem relacji, nie jest niedostępną abstrakcyjną przestrzenią. Przez łaskę jesteśmy w nią wprowadzani, możemy stać się jej częścią, czwarte miejsce przy stole czeka na nas. Czy może istnieć lepszy prezent?

Drobne przysługi – nazywam je „małymi cudami codzienności”, które można traktować jak szczęśliwy przypadek, ale można też w nich dostrzec palec Boży. Jak tu nie czuć się zaopiekowanym, kiedy wpadniesz samochodem do rowu, a ze sklepu obok akurat wychodzi gość, który ma ciągnik? Jak nie docenić odwołanych z rana zajęć, gdy planowałeś na nie nie iść, bo byłeś zbyt zmęczony? Jaką wdzięczność wywołuje przypadkowa rozmowa, która akurat rozwiąże problem, z którym borykasz się od kilku miesięcy! Płonący krzew, z którego Bóg przemówił do Mojżesza na pustyni, nie musiał być jakimś zaskakującym zjawiskiem, jego cudowność polegała na tym, że się nie spalał. Cuda są na porządku dziennym, ale wymagają od nas uważności na otaczający nas świat, a także odrobiny zaufania.

Wspólny czas – tu nawet nie chodzi o robienie wspólnie czegoś konkretnego, raczej chodzi o bycie ze sobą, realną obecność. Gdy Mojżesz pyta Boga o imię (które w myśli hebrajskiej oznacza istotę bytu), słyszy w odpowiedzi: „JESTEM, KTÓRY JESTEM”. ISTOTĄ Boga, jest to, że On JEST. Jednak jest to imię, które oznacza także trwanie i działanie. Można to także przetłumaczyć jako: „Jestem ten Będący”. Choć Bóg żyje poza czasem, cały czas jest z Tobą i działa – jest z Tobą, kiedy idziesz na wyczekaną imprezę, jest kiedy czujesz się samotny, jest kiedy piszesz znienawidzoną już pracę dyplomową. Jest, będzie i będzie działał.

Dotyk – Bóg posługuje się człowiekiem w najróżniejszy sposób – stawia na naszej drodze ludzi mądrych, aby nas pouczyć, troskliwych, aby się nami opiekować, bliskich, aby nas kochać. Każde dobro pochodzi od Niego, a więc dotyk miłości drugiego człowieka, jest także Jego dotykiem. Gdyby jednak ktoś był zawiedziony, czekając wyłącznie na „Boski wymiar” dotyku, to jest jeszcze jedna taka przestrzeń. „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6,56). Wyrazem najwyższej bliskości i jedności jest komunia święta. Żaden człowiek nie może być tak blisko drugiego, jak Bóg w komunii z człowiekiem.

Pamiętaj! Bóg Cię kocha i to w każdym języku, a Ty jak mu odpowiesz?

Fot. na okładce: Jakub Wąsik

Joanna Czermińska


W skautingu jest dłużej niż nie jest. Obecnie hufcowa w Warszawie. Uwielbia codzienność, którą traktuje jak wędrówkę i przygodę. Rozmyślania przy herbacie, spotkania ze znajomymi i wielkie życiowe aktywności są dla niej tak samo ważne. Fascynują ją ludzie i ich schematy w działaniu i myśleniu.