Dzikie podchody. Opowieści Teodora #2

Kim jest Teodor i skąd się wzięły jego opowieści? Na pierwsze pytanie można znaleźć odpowiedź czytając cykl „Listy Starszego Brata do Młodszego”, a w szczególności jego pierwszą część. Odpowiedź na drugie pytanie znajduje się za to w pierwszym artykule obecnego cyklu. Dla poprawnego odbioru poniższej historii nie ma konieczności zapoznawać się z wspomnianymi wyżej tekstami. Nie mniej z serca polecam zaznajomienie się z nimi. Ale oddajmy już głos Teodorowi…

***

Była noc, a ja stałem sam pod platformą. Mieszanka podniecenia, ekscytacji i strachu wprawiała w drżenie moje nogi. Na głowie założoną miałem podkoszulkę udającą kominiarkę. Te wszystkie elementy oznaczać mogły tylko jedno. Nocne podchody. Wraz z dwoma innymi ćwikami z mojej drużyny planowaliśmy podejść jeden z kilku sąsiadujących z nami obozów. Z Zająca ruszałem tylko ja. Pozostali podchodzący należeli do zastępu Borsuk, do którego na ostatnich harcach majowych przylgnął przydomek „Miodożer”, ze względu na nieustępliwość i waleczność w Wielkiej Grze. Felka – zastępowego i Julka – czołowego cechowała hardość i odwaga. Dlatego oczami wyobraźni widziałem nas wracających z podniesionymi głowami do obozu i opowiadających historię o tym, jak to wbiliśmy strzałki, wynieśliśmy wartownika i z podniesionymi głowami opuściliśmy „wrogi” teren. Moje rozmyślania przerwał błysk latarki. Spróbowałem jeszcze opanować drżenie nóg, włożyłem za pasek drugą strzałkę „na wszelki wypadek” i udałem się do sąsiedniego gniazda.

Kilkanaście minut później nasza trójka szła drogą prowadzącą na dużą polanę sąsiadującą z obozem podchodzonej przez nas drużyny. Wymyślony przez nas plan wydawał się prosty. Mieliśmy zakraść się brzegiem lasu od strony zagajnika, obok którego stały maszty. Szybka robota. Niestety po dotarciu w pobliże obozu zauważyliśmy wiele latarek. Dla drużyny, której chcieliśmy wbić strzałkę, był to dopiero drugi obóz, więc chyba stwierdzili, że całym zastępem będą strzec masztów. Nie było to do końca uczciwe, ale my nie chcieliśmy odpuścić podchodów. Trzeba było działać inaczej. Przygotowani na taką ewentualność zabraliśmy ze sobą petardy. Plan B zakładał, że ja będę stał około pięćdziesiąt metrów od ściany lasu, krzyczał i rzucał petardy. Ściągnę swoją uwagę, a w tym czasie Julek i Felek wbiją strzałki. Przebywanie w odległości kilkudziesięciu metrów od drzew dawało mi możliwość ucieczki i przewagę nad goniącymi, bo zauważyłbym ich od razu, gdyby tylko wyszli zza drzew i pojawili się na polanie.

Przystąpiliśmy do działania. Niestety nasz plan zawiódł bardzo szybko. Zaalarmowani hałasem harcerze nie wybiegli na polanę, a zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla i szybko natknęli się na leżących tam moich kolegów. Mimo walki, chłopaki z Borsuka nie mieli szans przeciwko przeważającej liczbie wartowników. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem, dlatego nie przestawałem hałasować. Krzyczałem jakieś niezrozumiałe słowa dobre pięć minut, gdy nagle na polanie wyłoniło się dwóch nieznanych mi harcerzy. Widząc to zacząłem uciekać, a oni ruszyli za mną. Po kilkunastu sekundach biegu dotarło do mnie, że trochę przeceniłem swoją kondycję. Tymczasem pościg zdawał się nie tracić sił. Czyżby te „bezpieczne” pięćdziesiąt metrów, to było za mało? Moją nadzieją miał być las po drugiej stronie polany, w kierunku którego biegłem. Wiedziałem, że zanim się tam znajdę, muszę jeszcze przeskoczyć nad błotnistą drogą rozjeżdżoną przez leśny traktor. Coraz bardziej słabłem, ale wykrzesałem z siebie na tyle sił, że jednym susem pokonałem ciemną kałużę i zanurzyłem się w gęstwinie zarośli. Dopadłem do pierwszego większego drzewa i przyparłem do niego plecami. Ciężko oddychałem i nasłuchiwałem pogoni. Po chwili usłyszałem dwa głośne „chlup” oraz okrzyki niezadowolenia. Goniący mnie harcerze najwidoczniej nie zauważyli błotnistej drogi. To była dla mnie szansa. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem dalej.

Nie minęło pięć minut jak dotarłem do strumienia, za którym jakieś siedemset metrów dalej znajdował się kolejny obóz. Z obozującą tam drużyną miałem dobre stosunki, dlatego postanowiłem się do nich udać i spróbować namówić ich, aby większymi siłami wrócić i wbić strzałki. Zdjąłem buty i brodząc po kostki w wodzie przeszedłem na drugi brzeg. Zakładałem powoli skarpety na mokre stopy, gdy nagle usłyszałem trzask. „Ach czyli pogoń dotarła aż tutaj. Czyżby chodzili wzdłuż rzeki i szukali mnie?” pomyślałem i zacząłem wodzić wzrokiem po ciemnym lesie. Po chwili olśniło mnie, że przecież nie zobaczyłem światła latarek. Dźwięk się powtórzył tym razem z nieco innej strony. Na podchody nie zabrałem czołówki, więc zapałkami niezbędnymi mi wcześniej do odpalania petard spróbowałem oświetlić swoje otoczenie. Niestety płomień był zbyt słaby i zobaczyłem tylko drzewo znajdujące się obok mnie. Za to w momencie chowania zapałek usłyszałem ciche „chrum”. „Dzik” – taka myśl od razu pojawiła się w mojej głowie. Przestraszyłem się i zamarłem nie wiedząc co robić. Na całe szczęście przypomniał mi się wierszyk z podstawówki i czym prędzej wdrapałem się na pobliską, niewysoką sosnę. Mogłem to zrobić, ponieważ w okolicy oprócz starych drzew rosło kilka mniejszych. Niepokojące odgłosy pojawiały się jeszcze w kilkudziesięciosekundowych odstępach przez kolejne kilka minut, a następnie ucichły. Odczekałem jeszcze dobre piętnaście minut zanim zszedłem z drzewa. Drugi raz tej nocy uniknąłem niebezpieczeństwa. Trzęsąc się jeszcze ze strachu, udałem się we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Zbliżając się do obozu zacząłem powtarzać głośno „przybywam w pokoju”. Nim doszedłem do placu apelowego, zostałem otoczony przez wartownika i kilku członków jego zastępu. Większość z nich szeroko ziewała, ponieważ chwilę wcześniej zostali zbudzeni. W krótkich słowach przedstawiłem im swój plan. Zastępowy Marek zapalił się od razu do tego pomysłu i poszedł budzić pozostałych zastępowych. Dowiedziałem się od niego, że planowali tej nocy podejść tą samą drużynę co ja, ale wieczorem zostali w tajemnicy poinformowani przez swojego drużynowego o wyprawie z mojego obozu i nie chcieli wchodzić nam „w paradę”. Jednak, skoro sam przyszedłem do nich prosić o wsparcie, to nie mieli już żadnych argumentów przeciw podchodom. Przygotowania trwały moment, gdyż strzałki były zawczasu przygotowane i w grupie pięcioosobowej wyruszyliśmy w drogę na polanę.

Tym razem nie chcieliśmy kombinować. Główną drogą zakradaliśmy się do obozu. Nie widzieliśmy latarek, więc zapewne drużyna nie spodziewała się kolejnych podchodów tej samej nocy. Kiedy mijaliśmy zaparkowany przy drodze samochód księdza, jeden z towarzyszących chłopaków źle postawił stopę i stracił równowagę. Chwiejąc się, odruchowo chwycił się za lusterko stojącego obok auta. Lusterko wydało cichy trzask i nieco się opuściło. Alarm samochodowy zawył donośnie. Spojrzeliśmy na siebie i pędem rzuciliśmy się w stronę masztów, od których dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Będąc już nieco zmęczony, zostałem w tyle, dlatego gdy rozpoczęła się szamotanina z wartownikami, to ja dopiero dobiegałem. Szybko wyciągnąłem strzałkę i wbiłem ją w miejsce, które wydawało mi się placem apelowym. W tym czasie moi towarzysze zdawali się z sukcesem odpychać od siebie przeciwników i usłyszałem, jak krzyczą „odwrót!”. Chciałem również zawrócić, ale w tym momencie zobaczyłem chłopaczka znaczne niższego ode mnie, który stał kilka metrów dalej i pokazując na orientacyjne miejsce wbicia mojej strzałki powiedział „ha, ha, za daleko!”. „Dojść prawie pod maszty i nie wbić strzałki, to byłaby totalna klapa”, przeszło mi przez myśl. Jednak zaraz mnie olśniło. Wyciągnąłem zza paska zapasową strzałkę zabraną z obozowiska. Rozejrzałem się szybko i kawałek dalej dostrzegłem zarys masztów. Podbiegłem tam i wbiłem podpisany przez siebie patyk, następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać.

Biegłem w stronę polany, gdy nagle poczułem, jak ktoś łapie mnie za nogę. Przewróciłem się i usłyszałem znajome „ha, ha”. Tamten chłopak śledził moje poczynania i zaczaił się na mnie za drzewem. Oczywiście nie mógł mnie na długo zatrzymać. Szybko uwolniłem się z uścisku, ale straciłem kilkanaście cennych sekund. Dopadli mnie pozostali harcerze zbudzeni alarmem. Nie było sensu dalej uciekać. Zostałem pochwycony i przyprowadzony pod drzewo, pod którym związani siedzieli Julek, Felek oraz jeszcze jeden, pomagający mi harcerz z sąsiedniego obozu. Pozostałej trójce udało się uciec.

Ze związanymi nogami i rękami siedziałem sam koło wysokiej sosny. Wartownicy rozdzielili nas, żebyśmy w większej grupie przypadkiem sobie nie pomagali. Nie uśmiechało mi się kupować coli na wykupne. Dlatego, gdy nikt na mnie nie patrzył, powoli zdjąłem buta i dzięki temu ściągnąłem pętle z jednej nogi. Na drugiej nodze zostawiłem sznurek, żeby z daleka wyglądało to jakbym nadal był związany. Nie pamiętam już jakim cudem, ale udało mi się również krok po kroku rozwiązać węzły na rękach. Teraz tylko wyczekiwałem okazji, gdy wartownicy znajdą się w takim miejscu, abym zdążył wstać i uciec. Na moje nieszczęście Julek również coś kombinował i zaczął powoli czołgać się w stronę zarośli. Został jednak szybko zauważony i wartownicy zarządzili kontrolę „jeńców”. Zarzuciłem sznurki na ręce, ale gdy przyszła moja kolej, kontrolujący mnie harcerz dostrzegł, że sznurek wokół nadgarstków jest rozwiązany. Brak sznurka na nogach nie został jednak dostrzeżony. To dawało nadzieję. Wartownik przywołał jakiegoś chłopaka i kazał trzymać mu moje ręce, a sam udał się do namiotu po nowy kawałek sznurka. W tym momencie zrozumiałem, że może to być moja ostatnia szansa na ucieczkę. Co prawda siedziałem z przytrzymywanymi z tyłu rękami, ale potem mógłbym być już nie dość, że porządnie związany, to dodatkowo pilnowany. „Kombinuj, Teodorze kombinuj” powtarzałem w myślach. Po chwili rozmyślania stwierdziłem, że spróbuję czegoś niekonwencjonalnego. „Czy możesz mi na moment puścić ręce, bo bardzo ścierpły od sznurka i chcę je rozmasować?” spytałem harcerza za mną. Przytaknął, więc powoli zacząłem trzeć ręce, po czym nagle wstałem i zacząłem biec. Mój wartownik był tak zaskoczony, że przez chwilę siedział dalej w bezruchu po czym krzyknął na alarm i puścił się pędem za mną. Jednak ja już nie miałem zamiaru dać się złapać. Biegłem, ile sił w nogach w stronę mojego obozu. Po kilkudziesięciu sekundach przestałem widzieć poświatę latarki na sobie, więc doszedłem do wniosku, że jestem bezpieczny.

Kilkaset metrów przed moim obozem była kapliczka. Zatrzymałem się przy niej i ciężko dysząc usiadłem. Odetchnąłem z ulgą. Tamtej nocy przeżyłem mnóstwo przygód. Byłem szczęśliwy, że udało się wbić strzałkę, a potem uciec. Już zacząłem układać sobie w głowie, co opowiem chłopakom z mojej drużyny, gdy z krzaków za kapliczką dobiegło głośne „chrum”.

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Niespodzianka. Opowieści Teodora #1

Pod pewnym względem listopad i grudzień nie były dla mnie najlepszymi miesiącami. Czułem się wtedy zirytowany wrocławskim MPK. „Jak można w najmniej korzystne pogodowo miesiące remontować przystanek tramwajowy, z którego codziennie korzystałem dojeżdżając do pracy?”. Często w myślach zadawałem sobie właśnie takie pytanie. O ile rano można było jeszcze jako tako liczyć na autobusy i podróż nimi, a mimo że mniej wygodna, bywała nawet szybsza niż tramwajami, tak powroty okazywały się bardzo męczące. Zupełnie nie mogłem sobie znaleźć dogodnej trasy powrotnej i wypróbowałem wszystkie możliwe kombinacje, wliczając w to długie spacery z różnych przystanków. Jednak co najistotniejsze w tej historii, to fakt, że zmieniło się moje główne miejsce przesiadkowe. Z placu Dominikańskiego w samym centrum Wrocławia na plac Grunwaldzki, na którym swoje przystanki ma większość autobusów i tramwajów poruszających się w północno-wschodniej części miasta.

Któregoś popołudnia przed Świętami wracałem z pracy autobusem linii 149 mającym swój przystanek końcowy na placu Grunwaldzkim. „Jeszcze tylko jedna przesiadka i wreszcie będę w mieszkaniu” – pomyślałem widząc po lewej stronie górujące nad okolicą wrocławskie „sedesowce”. Jako że zbliżał się koniec roku, robiłem sobie w głowie podsumowanie minionego czasu. Myśli popłynęły w stronę Przestrzeni i moich artykułów. Trochę mi było szkoda, że nie udało się, mimo wielu prób, otworzyć skrzyni, w której znajdowały się listy Teodora. Listy Starszego Brata do Młodszego to był całkiem dobry cykl, miał paru wiernych fanów. Z takimi myślami wysiadłem na przystanku. Spoglądając na tablice systemu dynamicznej informacji pasażerskiej próbowałem wyszukać najwcześniejszy i najbardziej pasujący mi autobus. Moje zamyślenie przerwał skierowany do mnie głos.

– Piotr Wąsik? Dobrze poznaję? – zapytał niewysoki, pogodny chłopak stojący obok mnie.

– Tak, to… – zaskoczony zacząłem odpowiadać, ale nie skończyłem, gdyż chłopak przerwał mi w pół zdania.

– Ha! Wspaniale! Mam szczęście, że Cię rozpoznałem. Miałem nadzieję, że będąc we Wrocławiu spotkam Cię kiedyś na placu Grunwaldzkim, wszyscy przecież stąd gdzieś jeżdżą – mówił rozentuzjazmowany.

– To trochę przypadek – odpowiedziałem, wiedząc, że gdy tylko skończy się remont, to ów przystanek będę odwiedzał sporadycznie.

– Od razu mówię, że nie należę do Skautów, ale przypadkiem trafiłem na stronę Przestrzeni i od tego czasu jestem wielkim fanem Listów Starszego Brata do Młodszego – kontynuował chłopak.

– Dzięki… – znowu zacząłem mówić i nie skończyłem, gdyż z ust chłopaka popłynęła niesamowita opowieść.

– Kilka miesięcy temu, podczas letniego, studenckiego wypadu w góry nocowałem w jednym z tatrzańskich schronisk. Chyba to było w Dolinie Chochołowskiej. Nieważne. Wieczorem w sali kominkowej zauważyłem mężczyznę koło czterdziestki otoczonego przez grupę osób. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, że ten gość opowiada jakieś historie. Mam zwyczaj nagrywania na telefonie różnych swoich przemyśleń lub innych rzeczy. Pomyślałem, że i te historie nagram, bo brzmiały bardzo ciekawie. Oczywiście telefon trzymałem w ukryciu. Opowieści tego mężczyzny były różne, ale przeważały takie harcerskie, z dawnych lat. Pewne elementy historii, nie wiedząc skąd, zaczynałem kojarzyć. Po kilku godzinach słuchania musiałem udać się pod prysznic, gdyż zaraz mieli zakręcać ciepłą wodę w schronisku. Telefon zostawiłem mojemu koledze Pawłowi i poszedłem. Kiedy wróciłem, grupka jeszcze siedziała, ale tego mężczyzny już nie było. Mój kolega powiedział mi, że gość przed minutą odszedł. A jedyne co Paweł jeszcze zdążył usłyszeć to imię Teodor, którym jeden ze słuchaczy zwrócił się do tego gawędziarza. Wtedy doznałem olśnienia. Przecież te fragmenty, które kojarzyłem były z twoich Listów! Dotychczas myślałem, że to tylko taka konwencja, że to wszystko wymyślone. Ale Teodor naprawdę istnieje! Niestety, rano mężczyzny już nie spotkaliśmy. Pani ze schroniska powiedziała, że wyszedł sam, jeszcze przed świtem.

W czasie opowieści chłopaka delikatnie się uśmiechałem. Domyślałem się, że mimo iż, nie znam źródła pochodzenia listów, to, skoro te listy leżą u mnie na strychu, to i ich autor musi przecież gdzieś istnieć. Tymczasem napotkany chłopak kontynuował.

– Od tamtego czasu pomyślałem sobie, że gdy cię kiedyś spotkam, to prześlę ci bluetoothem te nagrania. Może opublikujesz je na Przestrzeni? – spytał z nadzieją.

– Dobry pomysł. Ale przecież mogłeś do mnie napisać maila czy na facebooku – odparłem lekko zdziwiony.

– Aaa wiesz. Ja nie używam ani maila, ani mediów społecznościowych. Długa historia – odparł nieco rozbawiony chłopak.

Dziesięć minut później siedziałem w autobusie do domu, z telefonem cięższym o kilkadziesiąt megabajtów nagrań. Gdy się rozstaliśmy z moim niespodziewanym rozmówcą, chciałem jeszcze za nim krzyknąć i chociaż spytać jak ma na imię, ale gdy się odwróciłem, to chłopak gdzieś znikł w tłumie i nie mogłem go odnaleźć wzrokiem. No trudno. Dziwne to było spotkanie. Ktoś by nawet mógł rzec, że się nigdy nie wydarzyło. Wróciłem do mieszkania i wziąłem się za słuchanie. Nie przesłuchałem tego pliku od razu w całości, tylko w kolejne dni sukcesywnie włączałem sobie po kilkanaście minut. Robiłem przy tym notatki i zapisywałem minuty rozpoczynania i kończenia się poszczególnych historii. Następnie zabrałem się za spisywanie. Wszystko to było dość żmudnym procesem ze względu na dość słabą jakość nagrania. Wiele fragmentów musiałem przesłuchiwać po kilka razy, żeby wyłapać jakie słowo zostało wypowiedziane. Dlatego, mimo iż od Świąt minęło już trochę czasu, to dopiero teraz publikuję pierwszą część tej opowieści. Pozostawiam ją w formie pierwszoosobowej, czyli tak jakby to Teodor opowiadał historię i tak jak brzmiała ona na nagraniu. Zapraszam do lektury.

***

„Kap, kap, kap”. Powoli do mojej świadomości przedostawał się dźwięk spadających kropel deszczu. Podciągnąłem śpiwór i zamaszyście przekręciłem się na drugi bok sądząc, że tam znajdę nieco miększy kawałek ściółki. Niestety tym razem orientacja przestrzenna mnie zawiodła. „Łup, zgrzyt, trzask, ała”. Tak pewnie dla potencjalnego obserwatora brzmiałaby sekwencja powstałych w tamtym momencie dźwięków. „Łup” – moje czoło napotkało pień sosny, przy której wybudowałem swój prowizoryczny szałas. „Zgrzyt” – dolne zęby z impetem uderzyły w górne. „Trzask” – siła uderzenia czołem w sosnę spowodowała upadek gałęzi, które oparte o drzewo chroniły mnie przed deszczem. „Ała” – z kolei taki dźwięk wydobyłem z siebie chwilę później. Od razu po uderzeniu dotknąłem ręką czoła. Było całe. Nie napotkałem żadnych oznak świadczących o ewentualnym rozcięciu skóry. Jednak w tej samej chwili poczułem na nosie wcześniej słyszalne tylko „kap”. Mój szałas został zniszczony i przeciekał. „Tylko tego jeszcze brakowało” – pomyślałem i wydałem z siebie głośne „Ojaaaaa!”. Wstałem, szybko się spakowałem i ruszyłem do pobliskiej wsi.

Na skraju miejscowości znalazłem duży, rozłożysty dąb, pod którym było względnie sucho. Powoli zaczynało świtać. Jak wiecie, letnie noce są krótkie. „Zaczął się nowy dzień, więc czas na kolejny list” pomyślałem i otworzyłem kopertę, którą dostałem od mojego szefa kręgu. To był już przedostatni dzień mojej Próby Szlaku, więc mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jeśli dobrze pamiętam, to w kopercie znalazłem tylko garść monet i kartkę. Jednak całkowicie zaskoczyło mnie to, co było na niej napisane. Tekst brzmiał jakoś tak: „Teodorze! Aż do zmroku nie możesz wypowiedzieć żadnego słowa. Znajdź inny sposób na komunikację, ale przede wszystkim kontempluj ciszę. PS. Pieniądze przeznacz na dzisiejsze posiłki”. „Kurka wodna” – pomyślałem. Tamten dzień zaczął się z przytupem.

Gdy tak stałem z listem w ręku, zza zakrętu powoli wyłonił się policyjny radiowóz. Oczywiście zostałem dostrzeżony i auto zatrzymało się tuż przede mną. Szyba po stronie pasażera została opuszczona i zobaczyłem dwóch policjantów siedzących we wnętrzu pojazdu. Ten bliżej mnie miał, o ile dobrze pamiętam, duży, ciemny wąs. Było zbyt deszczowo, żeby jemu chciało się wysiadać z radiowozu, więc z takiej pozycji zaczął mnie wypytywać o to, co tak wcześnie robię z plecakiem w takim miejscu. Ja, niewiele myśląc, otworzyłem swoją Kronikę Próby, którą zawsze miałem pod ręką i na ostatniej stronie zacząłem pisać odpowiedź. Oczywiście, po chwili padło pytanie „Dlaczego się tak wygłupiam i nie odpowiadam normalnie”. Na nie też odpisałem w notesie. Obaj policjanci po przeczytaniu odpowiedzi spojrzeli na mnie i popukali się w czoło. Machnęli ręką i powiedzieli „nienormalny”. Ja za to odwzajemniłem się szerokim uśmiechem. W tym momencie stróże prawa spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Ten z wąsem zaczął coś notować w swoim kajecie, wyrwał kartkę i podał mi ją, po czym śmiejąc się zasunął szybę. Radiowóz ruszył, a ja jeszcze dłuższą chwilę odprowadzałem go wzrokiem. Trochę byłem zaskoczony obrotem sprawy, trochę dumny, że nie pękłem, a trochę czułem ulgę. Przecież ja, urodzony w październiku, nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat. Gdyby to się wydało, to potencjalnie mógłbym mieć problem z powodu samotnej włóczęgi. W momencie, kiedy auto znikło mi z oczu, przypomniałem sobie o kartce. Spojrzałem na nią i język sam od razu zaczął sunąć po górnych zębach. Zatrzymał się na prawej jedynce. Tak, policjanci napisali prawdę. W nocnym zderzeniu z sosną straciłem połowę tego górnego zęba.

Fot. na okładce: Wojciech Nowak

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Cedry Libanu. O przyrodzie w Biblii

Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest Pismo Święte, to odpowiedziałbym, że jest zapisem tego, jak Pan Bóg działa w historii człowieka. Zapis ten nie tworzy jakiegoś wirtualnego świata, ale w większości jest dość mocno osadzony w konkretnym miejscu i czasie. Czytając Biblię, poznajemy dzieje Izraela, czyli narodu, który osiadł na Bliskim Wschodzie. Dlatego, gdy na kartach Pisma Świętego pojawiają się elementy przyrody, to są one takie, z jakimi zetknęli się Izraelici. Gdybyśmy udali się do Ziemi Świętej lub w jakiś inny sposób unaocznili sobie świat przedstawiony w Biblii, to zauważylibyśmy, że jest on zgoła odmienny od naszego, polskiego. Stąd, czytając np. 1. Księgę Królewską, możemy zastanawiać się, dlaczego król Salomon zamówił cedry (co to w ogóle jest za roślina?!) z Libanu, a nie kazał wyrąbać drzew gdzieś bliżej Jerozolimy. Jeśli do tego dołożymy symbolikę, tak często stosowaną w Piśmie Świętym, to usłyszawszy o „głosie Pana łamiącym cedry” (Ps 29,5), możemy zacząć zadawać sobie pytanie: z jakiego powodu Pan Bóg miałby niszczyć te biedne drzewa? Lub z bólem stwierdzić, że skoro sam głos łamie cedry, to Salomon, mimo rzekomej mądrości, nie wybrał najlepszego budulca na świątynię. Ale spokojnie. Bez paniki. To wszystko da się wyjaśnić. Po prostu czytajcie dalej, ponieważ w artykule tym postaram się przedstawić kilka ważnych elementów przyrody obecnych w Biblii wraz z ich symboliką. Skupię się tu trzech przykładach z królestwa roślin.

Cedry Libanu

Zacznijmy od przywołanych już cedrów libańskich. Z punktu widzenia biologii są to drzewa iglaste z rodziny sosnowatych. Cedry osiągają nawet 40 m wysokości i 3 m średnicy pnia u podstawy.  Drzewa te słyną z długowieczności (mogą żyć nawet dwa tysiące lat!), a porastają górskie obszary dzisiejszej Turcji, Syrii i Libanu. Cedr tak mocno wpisał się w tożsamość Libanu, że zajmuje centralne miejsce na fladze tego kraju.

Drewno z tego potężnego drzewa cenione było na Bliskim Wschodzie ze względu na jego wytrzymałość i trwałość. W okolicznych krajach, takich jak Izrael, brak było drzew o podobnej charakterystyce. Dlatego właśnie Salomon, chcąc wybudować wspaniały przybytek na cześć Pana, nabył od króla Hirama owe cedry. Oprócz zastosowania tego drzewa na elementy konstrukcyjne król Izraela „kazał wyłożyć jego wewnętrzne ściany od podłogi aż do sufitu drewnem cedrowym” (1 Krl 6,15). To oznacza, że ze strony Salomona nie było mowy o oszczędzaniu na świątyni.

Autorzy natchnieni posługiwali się obrazem cedru najczęściej po to, aby ukazać majestat, potęgę, długowieczność lub powodzenie i wzrost duchowy np. „Sprawiedliwy rozkwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie” (Ps 92,13), „Wody pod dostatkiem mają drzewa Pana i cedry Libanu, które on zasadził” (Ps 104,16). Czasem zaznaczenie potęgi tego drzewa służyło pokazaniu wielkości mocy Bożej np. „Bo jest to Dzień Pana Zastępów przeciw wszystkiemu, co pyszne, wyniosłe (…) i przeciw wszystkim cedrom Libanu wybujałym i wyniosłym, przeciw wszystkim dębom Baszanu” (Iz 2,12-13) czy w przywołanym już wcześniej fragmencie: „Głos Pana jest potężny, głos Pana jest dostojny! Głos Pana łamie cedry, Pan łamie cedry Libanu” (Ps 29,4-5). Opis wspaniałego cedru, a następnie jego ścięcia i upadku posłużył też Ezechielowi, w jednej ze swoich mów, jako alegoria upadku faraona egipskiego (Ez 31).

Drzewa oliwne

Pozostając w temacie drzew, przyjrzymy się oliwce europejskiej. Występuje ona w basenie Morza Śródziemnego, lubując ciepły klimat. Drzewa oliwne nie mają zbytnich wymagań, dlatego górzyste tereny Izraela były wystarczającym terenem do ich rozwoju. Owocem tego, znacznie niższego od cedru, ale równie długowiecznego drzewa, były oliwki. Z nich to wytwarzano oliwę.

Podobnie jak cedr, drewno oliwkowe znalazło się w świątyni budowanej przez Salomona. Jednak nie za bardzo nadawało się do stawiania z niego konstrukcji, mogło za to służyć do zdobień i rzeźb: „[Salomon] wykonał w nim także dwóch cherubów z drewna oliwkowego, z których każdy miał po dziesięć łokci wysokości” (1 Krl 6,23). Za to znacznie cenniejsze od drewna były owoce – oliwki. Uzyskiwany z nich olej służył do celów kulinarnych, jako paliwo do lamp oraz do celów religijnych. Oliwa stała się synonimem obfitości i została wymieniona jako jedna z kilku bogactw Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Dostatek cennego oleju jest także wymieniany przez Hioba, gdy przypomina bogactwo dawnych lat: „kiedy kąpałem swoje nogi w mleku, a ze skały wypływały dla mnie strugi oliwy” (Hi 29,6). Oliwa służyła również do namaszczenia ciała czy przedmiotów. Przykładem może być tu Dawid i namaszczenie oznaczające wybranie go na króla nad Izraelem przez Boga.  Jak czytamy w 1. Księdze Samuela: „Samuel wyciągnął róg z oliwą i namaścił Dawida pośrodku jego braci. Tego dnia duch Pana owładnął Dawidem” (1 Sm 16,13).

Oprócz oliwy, do warstwy symbolicznej zapisała się również gałązka oliwna. W historii o potopie została ona przyniesiona na arkę przez gołębice i tym samym dała sygnał Noemu, że woda opada, odkrywając stały ląd (Rdz 8, 9-12). Stąd ów ptak niosący w dziobie gałązkę oliwną stał się symbolem pokoju.

W Nowym Testamencie oliwa pojawia się w przypowieści o dziesięciu pannach (Mt 25,1-13) czy o nieuczciwym rządcy (Łk 16, 1-8). Z kolei ważnym wydarzeniem, którego świadkami stały się opisywane drzewa, była modlitwa Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Ogród ten istnieje w Jerozolimie do dziś.

Krzewy winne

Winorośl jest znacznie mniejszą rośliną niż cedr i oliwka. Rośnie ona na całym świecie, ale pochodzi z basenu Morza Śródziemnego i Azji południowo-zachodniej. Kilka tysięcy lat temu krzew winny zaczął być masowo uprawiany przez człowieka ze względu na swoje owoce. Winogrona nadawały się do jedzenia, ale przede wszystkim służyły do produkcji wina.

Winna latorośl, tak jak oliwa, oznaczała dobrobyt i została ona wymieniona we wspomnianym wcześniej fragmencie o bogactwach Ziemi Obiecanej (Pwt 8,8). Tekstów dotyczących wina znajdziemy w Biblii bardzo dużo. Od fragmentów opisujących udział tego napoju w ucztach i spotkaniach (np. Rdz 43,32-34, Est 1,5-9) po napomnienia typu „Nie upijaj się winem, a pijaństwo niech ci nie towarzyszy w drodze” (Tb 4,15).

W Starym Testamencie najważniejszym symbolem i odniesieniem do krzewu winnego czy winnicy jest utożsamienie jej z narodem wybranym. Przeczytać o tym możemy choćby u Izajasza w „Pieśni o winnicy”, gdzie prorok mówi „Otóż winnicą Pana Zastępów jest dom Izraela, a mieszkańcy Judy – szczepem, o który troszczy się z miłością” (Iz 5,7). Jednak to Jezus w Ewangelii wzniósł owo porównanie na wyższy poziom. Obraz krzewu winnego posłużył Chrystusowi do ukazania się jako pośrednik życia Bożego i dawca miłości. Jezus, jak możemy przeczytać u św. Jana, powiedział wprost „Ja jestem prawdziwym krzewem winorośli, mój Ojciec zaś jest hodowcą winnej latorośli. (…) Ja jestem krzewem winorośli, a wy gałązkami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi obfity owoc, gdyż beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,1-5). Tym samym Jezus, którego Bóg „ustanowił Go Głową całego Kościoła, który jest Jego Ciałem i Pełnią” (Ef 1,22-23) poprzez to, że stał się człowiekiem, jak gdyby wszedł w winnicę-lud i został jej fundamentem. Dodatkowo, napój powstały z owoców winnego krzewu podczas każdej Mszy staje się prawdziwie Krwią Chrystusa. Czyli już nawet nie symbol, a coś dosłownego.

Iść dalej

Ten opis kilku elementów przyrody wraz z wyjaśnieniem jest tylko krótkim fragmentem całego, obszernego tematu, jakim jest przyroda w Biblii. Mam jednak nadzieję, że zachęcił Was do jeszcze wnikliwszej lektury Pisma Świętego. Wydaje mi się, że podczas czytania Biblii dobrą praktyką jest sprawdzanie znaczenia czy kontekstu niezrozumiałych dla nas informacji. Ja sam korzystam z Pisma Świętego wydanego przez Edycję Świętego Pawła (pochodzą z niego wszystkie przytoczone przeze mnie cytaty). Zawiera ono liczne komentarze i odnośniki ułatwiające odbiór czytanego tekstu. Dzięki temu nie muszę wielu rzeczy szukać, tylko od razu mam pod ręką.

Może też po lekturze tego artykułu chcielibyście od razu zacząć pogłębiać wiedzę o kolejnych elementach przyrody występujących w Biblii. Jeśli tak, to podrzucam Wam pierwszy temat: drzewo figowe. Siedział bowiem pod nim jeden Izraelita, w którym nie było podstępu… ale to już resztę doczytajcie sami 😉.

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Samotność szefa

Samotność wydaje nam się czymś smutnym. Stanem niepożądanym. Jesteśmy stworzeniami społecznymi. Jako ludzie nie chcemy być samotni. Nawet Adamowi w Raju nie było dobrze, dopóki Bóg nie stworzył Ewy. Oczywiście czasem potrzebujemy jakiegoś oddalania i osamotnienia. Ale zasadniczo potrzebujemy relacji. Cieszymy się, gdy ktoś jest przy nas. Ktoś kogo interesujemy. Są jednak też takie sytuacje, gdzie wokół nas jest trochę ludzi, niby z nimi obcujemy, a czujemy się samotni. W takiej sytuacji dość często znajduje się także szef.

Czym się objawia „samotność szefa”? Jest to termin, który osobiście bardzo czuję, ale mam wrażenie, że jednocześnie niełatwo mi go wyrazić słowami. Próbowałbym go zdefiniować jako poczucie osamotnienia w prowadzeniu jednostki. Są przyboczni, pomagają, ale odpowiedzialność i nadawanie kierunku spoczywa na szefie i nikt inny go w tym nie wyręczy. Przybocznemu może się nie chcieć, ale Ty jako szef wiesz, że masz dużo mniejsze pole na lenistwo. Jednostka jest w Twoich rękach i tylko Twoich.

Ja doświadczałem „samotności szefa” już od kiedy zostałem zastępowym. Jestem i byłem dość nieśmiałym człowiekiem, który jednocześnie sporo wymagał od siebie i innych. Dlatego często wolałem zrobić coś sam, niż powierzyć to komuś innemu. Tak, wtedy jeszcze nie znałem motoru „odpowiedzialność”. Te moje cechy powodowały jeszcze mocniejsze wzmocnienie poczucia, że w gruncie rzeczy na pewnych sprawach i celach do zrealizowania zależy tylko mi.

Pamiętam pewien obóz sprzed wielu lat. Nie wchodząc w szczegóły, w mojej drużynie zaraz przed obozem wytworzył się problem. Pojawiały się złe lub nawet patologiczne zachowania ze strony kilku harcerzy. Generalnie, w prawie całej drużynie wytworzyła się atmosfera, że najważniejsze na obozie, to się dobrze bawić. Drużynowy chyba wtedy nie za bardzo o wszystkim wiedział i nie potrafił temu zaradzić. Jednocześnie byłem ja, zastępowy, który w swoim dość idealnym pragnieniu, chciał robić rzeczy skautowe, a nie tylko „bekę”. Bardzo trudne było dla mnie to zderzenie z chłopakami z zastępu, którzy pod wpływem innych zachowywali się słabo wobec mnie oraz zderzenie z pozostałymi zastępowymi stojącymi „po drugiej strony barykady”. Pojawiły się u mnie łzy, próby poprawy atmosfery działaniami wbrew sobie i chęć odejścia ze skautingu. Czułem się samotny. Jednak pod koniec tego obozu, w tym wszystkim trochę nieoczekiwanie wsparł mnie drużynowy. Po jakiejś bardziej szczerej rozmowie (choć chyba nigdy nie dowiedział się o najgorszych wydarzeniach) poparł mnie i zaufał. Usunął z drużyny jednego problematycznego chłopaka z mojego zastępu, a ja zostałem. Nie rozwiązało to wszystkich kłopotów tej drużyny, ale ja w byciu zastępowym przestałem czuć się tak całkiem sam.

Później, zaraz po Młodej Drodze zostałem Akelą w największej gromadzie w hufcu. Choć czułem się rzucony na głęboką wodę, miałem całkiem dobrego szczepowego (ale z ciężkim charakterem do współpracy). Na początku dostałem też bardzo dobrych przybocznych. Jednak w ostatnim roku „akelowania” było nieco gorzej. A to miałem przybocznego, który od początku mówił, że „on to w sumie do zielonej wolał”, a to miało miejsce zimowisko, gdzie mało komu z kadry „chciało się”. Wolałem więc robić i wymyślać wiele rzeczy sam. Nie była to najlepsza droga, ale wtedy z moim charakterem wydawała się jedyna. I znów odczułem mocniej „samotność szefa”.

Co można zrobić, żeby szef nie czuł tej samotności? Po pierwsze, potrzebne jest wsparcie od tego, który powierzył szefowi odpowiedzialność. Najczęściej będzie to hufcowy. Poczucie samotności zmniejsza się, gdy wiesz, że dla hufcowego ważne jest to samo co dla Ciebie. Że razem chcecie robić dobry skauting. Po drugie, potrzebna jest pomoc przybocznych. Także mały apel: Drogi przyboczny! Nawet, kiedy tego nie widzisz, Twój szef potrzebuje wsparcia i zainteresowania. A Ty drogi szefie nie bój się prosić. Stwórzcie razem zespół, którego celem będzie rozwój was i jednostki.

Jest jeszcze trzecia kwestia. „Samotność szefa” całkiem nie zniknie. Nawet przy wsparciu i pomocy. Raz na wspaniałym WHMie nie będzie się jej czuło w ogóle, a raz w listopadowy wieczór wracając z nieudanej zbiorki poczuje się ją mocniej. Wydaje się, że mimo wszystko ta samotność jest wpisana w „bycie szefem”. Trzeba więc próbować ją dobrze przeżyć, tak by nie niszczyła od środka, a rozwijała. Nie są to proste sprawy, ale nie zapominajmy, że nawet gdy czujemy się osamotnieni mamy Kogoś, Kto nas nigdy nie zostawia. Boga.

Fot. na okładce: Kamil Głusiński

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Szefie, najpierw zrozum!

Masz objąć służbę w jednostce. Trzeba się jednak do tego jakoś przygotować. W większości wypadków (a przynajmniej tak powinno być) jedziesz więc na jeden z obozów szkoleniowych: Dżunglę, Adalbertusa, Jadwigę, Inigo lub W drodze. Tam słuchasz konferencji, uczysz się, czym jest Skała Narady czy Apel Ewangeliczny. Czasem nawet dostajesz gotowe materiały np. scenariusze gier. Wracasz więc naładowany teorią i odrobiną praktyki. Zaczynasz rok harcerski i z zapałem wprowadzasz to wszystko w życie. I co? I nie do końca działa. Ale jak to?

Hmmm, najlepiej opiszę to na pewnym przykładzie. Wyobraźmy sobie świeżo upieczonego szefa kręgu. Już na początku swojej służby staje on przed zadaniem przygotowania wędrowników do pierwszego obrzędu na Młodej Drodze. Chcąc być dobrym szefem, sumiennie zaplanował sobie na wrzesień, październik i listopad konferencje o Eligo Viam i związanych z tym wyborach. Zaprosił księdza, zaprosił doświadczonego HR-a, a w grudniu czekał na listy od wędrowników. Efekt jednak  był mierny. Kilku chłopaków złożyło listy, ale pozostali utknęli w miejscu. Mijają kolejne miesiące. W kręgu przybyło nieco odznak EV, bo w końcu szefowi kręgu udało się „wcisnąć” swoim wędrownikom jakichś HR-ów i było co zapisać na papierze. Jednak został jeszcze jeden wędrownik bez Opiekuna Drogi. Chciałby dalej się formować, być w kręgu, ale jakoś nie może znaleźć odpowiadającego mu Starszego Brata, mimo iż z pozostałymi wyborami EV nie miał problemów. „Szkoda, ale chyba trzeba będzie się z nim pożegnać” myśli sobie szef kręgu. „Ewentualnie jakoś go przepchnąć bez Eligo Viam”. No i właśnie tu widać, na czym polega problem tego szefa…

Opisywany przeze mnie szef kręgu nie zrozumiał, o co chodzi w obrzędzie Eligo Viam. Nie spróbował wyszukać jego istoty. Kiedy weźmiemy ceremoniał do ręki i przestudiujemy odpowiedni fragment, dowiemy się, że w gruncie rzeczy w tym obrzędzie chodzi o dwie sprawy. Pierwsza to pragnienie życia duchem wędrowniczym. Druga to chęć rozwoju i formacji osobistej prowadzącej m.in. do podjęcia służby Harcerza Orlego. Cztery wybory to tylko pewna rama. Ważna i potrzebna. Ale w podejściu indywidualnym powinniśmy umieć dostosowywać te środki. Dlatego wędrownika z przykładu należałoby dopuścić do Eligo Viam i pozwolić mu się dalej rozwijać, gdyż chce tego, co jak napisałem jest istotą obrzędu. Starszego Brata możemy mu na jakiś czas „odpuścić”, mając nadzieję, że znajdzie takiego, z którym wytworzy dobrą relację i spotka się więcej niż dwa razy (pierwszy i ostatni).

Niestety, nie zawsze na obozach szkoleniowych, szczególnie tych pierwszego stopnia, przyszli szefowie wnikliwie poznają istotę tego, co przyjdzie im robić. „Technikaliów” jest sporo, czas goni, więc kto by jeszcze spamiętał „dlaczego to wszystko tak wygląda?”. A to przecież najważniejsze pytanie! Dlatego zachęcam, żeby nie zatrzymywać się w rozwoju i nie poprzestawać na pierwszym stopniu kursu. Polecam jeździć na kolejne stopnie obozów szkoleniowych, na spotkania śródroczne namiestnictw i na kursy skautmistrzowskie (np. Iziqu i Kudu). Kiedy zrozumiesz metodę, to, co jest jej istotą, będziesz lepszym szefem dla swoich podopiecznych. Być może dzięki temu uratujesz dla skautingu (i nie tylko) jakiegoś chłopaka lub dziewczynę, którzy pozornie nie wpisywali się w „ramy”. Może nie będziesz ciągnąć wyuczonego schematu Skały Narady, który w Twojej gromadzie dawno przestał działać, a twórczo go odświeżysz uzyskując pożądany efekt. Ważne, żeby wiedzieć i rozumieć, po co podejmuje się konkretne działania. Nie robić tego bezmyślnie lub „bo zawsze tak było”.

Dlatego zachęcam wszystkich: zostańcie entuzjastami metody!

Fot. na okładce: Krzysztof Noworyta

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Radość. Listy Starszego Brata do Młodszego #8

a

Drogi czytelniku!

Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu: https://przestrzen.skauci-europy.pl/2021/04/poczatek-listy-starszego-brata-do-mlodszego-1/ Zaś zaznajomionych z cyklem czytelników zapraszam do lektury kolejnego listu…

Tak zwykle zaczynałem te artykuły, po czym wstawiałem przepisany przeze mnie na komputerze list Teodora. Jednak tym razem, w toku przygotowań, wydarzyło się coś niespodziewanego. Coś, co nie pozwala mi zakończyć wstępu na tym jednym, zwyczajowym akapicie. Ale zacznę od początku.

Zgodnie z przyjętym zwyczajem, gdy w planie publikacyjnym „Przestrzeni” pojawiała się jakaś dziura lub potrzebne było większe zróżnicowanie artykułów, szedłem na swój strych (a jest to dość karkołomne wyzwanie, kiedy mieszka się w bloku), otwierałem drewniany kufer i wyciągałem, jak mi się wydawało, kolejny chronologicznie list. Tak było i tym razem. Jednak, gdy już z zadowoleniem trzymałem list w ręce, wieko skrzyni zakołysało się i opadło, nieomal przycinając mi palce. To, że nie wyglądam jak pracownik tartaku, zawdzięczam wyłącznie swojemu refleksowi wypracowanemu podczas pewnej gry harcerskiej. Niestety, trzymany przeze mnie list został w połowie przytrzaśnięty. Próby otworzenia kufra na nic się zdały, bo zamek, który dotychczas wydawał się zepsuty, teraz się zatrzasnął. A klucza nie miałem, pewnie nieużywany zaginął wiele lat temu. Jako że kufer jest cenną pamiątką rodzinną – jedyną rzeczą przywiezioną przez mojego pradziadka z Wołynia – siłowe próby otwarcia nie wchodziły w grę. Swoją drogą, zawsze zastanawiało mnie, jak listy nieznanego mi Teodora znalazły się akurat w dziadkowej skrzyni.

Po bezowocnych wizytach dziewięciu specjalistów z ogłoszeń typu: „AAAOtworzę wszystkie zamki i kłódki”, „POGOTOWIE ZAMKOWE 24H »KWINTO«”, dałem sobie spokój. Jedyne co mi pozostało, to opublikować część listu wystającą z kufra (akurat był to początek) i czekać, aż zamek sam puści, albo znajdzie się specjalista zdolny otworzyć stary, ponad stuletni zatrzask. (Jeżeli wśród czytelników takowy majster się znajduje, to proszę o kontakt na adres redakcji). Nie przedłużając, zapraszam do tej specyficznej lektury.

***

Drogi Fryderyku!

Po dłuższej przerwie wreszcie spędzam sobotę razem z całą rodziną. Ten wyjazd, przy okazji którego miało miejsce nasze spotkanie oraz moja późniejsza, zagraniczna delegacja, nieco mnie zmęczył. Chyba się starzeję. Teraz jednak, po porannym spacerze z dziećmi, mam chwilę dla siebie i mogę pisać list.

Jeszcze raz chciałbym powiedzieć, że cieszę się z naszego spotkania na żywo. Czułem, że rozmowy nie poszły na marne, a Twój wczorajszy sms utwierdził mnie w tym przekonaniu. Czyli decyzja podjęta i walizki już spakowane. Jak sądzę, Klara jest zadowolona z Twojego postanowienia. Wiem, że nie była to dla Ciebie łatwa decyzja. Można nawet powiedzieć, że trudna. Jej realizacja będzie wymagała od Ciebie poświęcenia, a  może nawet cierpienia. Jednak „nic co dobre nie przyjdzie Ci w życiu łatwo”. Uważam, że takie decyzje jak ta, to kroki, które prowadzą do Wymarszu. Myślałeś o nim?

Radość. To ona, jak się wydaje, spina te wszystkie wątki, o których piszę. Z ufnością w łaskę Bożą z nadzieją patrzę w przyszłość. Wczoraj dowiedziałem się, że po raz czwarty zostanę ojcem. Czy słysząc takie rzeczy można nie być szczęśliwym? I nie jest to jedyna dobra informacja, ale o tym zaraz. Mogę Ci również zdradzić, że podjęliśmy z Marią decyzję o imieniu dla naszego maluszka. Jeśli będzie dziewczynka to Wanda, a jeśli chłopiec to /reszta listu przytrzaśnięta/

Fot. na okładce: Barbara Jakubiec

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Dwa miasta. Listy Starszego Brata do Młodszego #7

fot. Monika Wójcik1

Drogi czytelniku!

Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu: https://przestrzen.skauci-europy.pl/2021/04/poczatek-listy-starszego-brata-do-mlodszego-1/ Zaś zaznajomionych z cyklem czytelników zapraszam do lektury kolejnego listu.

***

Drogi Fryderyku!

W tym roku mamy cudowną jesień! Drzewa wystroiły się w różnobarwne liście. Mam nadzieję, że u Ciebie też jest tak pięknie. Taką „złotą polską jesień” właśnie uwielbiam. Mogłaby trwać wieczność lub przynajmniej do wiosny. Ale przecież nie piszę do Ciebie tego listu, żeby zachwycać się aktualną porą roku.

Kontynuując temat z ostatniego listu o przeprowadzce… Maria wróciła już od chrzestnej i udało mi się ją podpytać, co myśli o Twojej sytuacji. Nie zabrałem się jednak do pisania tego listu zaraz po rozmowie z nią, gdyż chciałem mieć dzień na przegryzienie się moich przemyśleń ze spostrzeżeniami żony. Wspólnie zauważyliśmy, że Twoja decyzja może być lepsza lub gorsza już na poziomie motywacji i wewnętrznych planów co do tego, co się będzie działo po przeprowadzce w wybrane miejsce.

Najniebezpieczniejszą sytuacją jest ta, gdybyś chciał się przeprowadzić do miasta Klary z nastawieniem, że teraz NA PEWNO spędzisz już z nią resztę życia i poza nią świata nie ma. Zakochani ludzie często stawiają właśnie swojego chłopaka/swoja dziewczynę na piedestale. Ale to nie jest dobre. Przecież Wy z Klarą nie jesteście zaręczeni. Ba, nawet zaręczyny nie są tak wiążące jak małżeństwo. A i w małżeństwie trzeba też mieć przestrzeń dla siebie i swoich hobby czy znajomych.

Dlatego wydaje mi się ważne, aby przy podejmowaniu decyzji o przeprowadzce w pobliże Klary pozostawić sobie w głowie myśl, że Wasze losy mogą się różnie potoczyć. Od razu też zalecałbym poszukanie swojej własnej przestrzeni w mieście. Mam bowiem znajomych, którzy poznali się na studiach w obcym dla obojga mieście. W czasie związku tak skupili się na sobie nawzajem, że robiąc listę gości na wesele zorientowali się, że nie mają praktycznie żadnych znajomych. Było to bardzo smutne doświadczenie.

Znalezienie „swojego miejsca” w obcym mieście jest też istotne z innego powodu. Odsuwa myśli o wspólnym przedwczesnym zamieszkaniu „bo przecież jesteśmy tu tylko we dwoje i nam samotnie” lub co gorsze „jesteśmy tu tylko we dwoje i nikt się nie dowie”. Dlatego dobrze, żeby otoczenie, w którym się znajdziesz, ciągnęło w tych kwestiach „do góry”, a nie „w dół”.

Z drugiej strony myślę, że nie jest czymś złym, gdybyś się zdecydował pójść na studia tam, gdzie sobie wymarzyłeś. Realizacja planów zawodowych jest ważna. Studia magisterskie to w Twoim przypadku półtora roku. Może warto przeżyć ten czas w trochę mniejszym komforcie, ale być zadowolonym przez resztę życia ze swojej wymarzonej pracy. Przez ten okres mógłbyś dojeżdżać w weekendy do Klary (i na odwrót). Znam kilka obecnie szczęśliwych małżeństw, które na etapie przed narzeczeńskim spotykało się właśnie w ten sposób przez kilka miesięcy czy lat i nie przeszkodziło im to zbudować trwałej relacji.

Znam też kilka par, które nie przetrwały próby tak dużej odległości, bądź w trakcie studiów zmieniały swoją uczelnię i miasto, aby ratować swój związek. Dlatego warto sobie to wszystko przemyśleć i przemodlić. Może jednak da się realizować Twoje plany zawodowe poza wymarzoną uczelnią? Może związek z Klarą nie jest na tyle ważny, żeby poświęcać dla niej część swoich planów? Myśl, myśl i zadawaj sobie pytania. Mam nadzieję, że moje (i Marii) refleksje pomogą Ci w podjęciu dobrej decyzji.

Porozmawiamy oczywiście o tym wszystkim na żywo, tak jak obiecałem w poprzednim liście. Wierzę, że do tego czasu będziesz już miał dużo swoich własnych przemyśleń i pomysłów na rozwiązanie Twojej sytuacji.

Pozdrawiam serdecznie

Twój Starszy Brat Teodor

Fot. na okładce: Monika Wójcik

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Wyjazd na studia. Listy Starszego Brata do Młodszego #6

Drogi czytelniku!

Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu: https://przestrzen.skauci-europy.pl/2021/04/poczatek-listy-starszego-brata-do-mlodszego-1/ Zaś zaznajomionych z cyklem czytelników zapraszam do lektury kolejnego listu.

***

Drogi Fryderyku!

Bardzo dziękuję Ci za Twoją pocztówkę z Helu. Sprawiła dużą radość całej naszej rodzinie. Teraz Małgosia, Antoś i Stefan (choć on, póki co, zna tylko kilka słów) męczą mnie i Marię, żebyśmy za rok pojechali na wakacje nad morze. Szczególnie, że ostatecznie doszła do skutku nasza wyprawa nad litewskie jeziora i bliskość nadającej się do kąpieli wody okazała się dla dzieci najważniejszą atrakcją. Jak wspominasz, na wyjazd na Mierzeję Helską zabraliście Waszych wspólnych znajomych i sprawa namiotu rozwiązała się sama. To dobrze.

Piszesz również, że chciałbyś się spotkać i porozmawiać tak osobiście, twarzą w twarz. Myślę, że będzie to możliwe za miesiąc, gdyż wtedy pojawię się w rodzinnych stronach przy okazji osiemdziesiątych urodzin mojej mamy. Póki co jednak postaram się poruszyć kilka kwestii w liście, bo nie chcę pozostawiać Cię przez ten miesiąc bez odpowiedzi.

Tak, zgadzam się z Tobą, że wyprowadzka to niełatwa sprawa. Tym bardziej, gdy już osiadło się na dobre w jakimś miejscu. Może mi trochę łatwiej było podjąć podobną decyzję, gdyż ja na studia wyjechałem od razu po liceum i nie było dużo czasu na zastanawianie się i deliberowanie nad tym tematem. Ty zaś na razie licencjat robisz na miejscu, mieszkając w rodzinnym domu, a dopiero na kolejny etap studiów chcesz się wyprowadzić.

Ja ze swojego pomaturalnego okresu pamiętam, że gdy przeprowadzałem się do /nieczytelne miasto na literę K/, aby zostać studentem budownictwa na tamtejszej elitarnej politechnice, czułem swego rodzaju ekscytację, ale i trochę obawę o to, czy sobie poradzę. Na szczęście kilku moich kolegów również poszło wtedy na studia w to samo miejsce i było nam raźniej. Z mojego miasta do K. jedzie się 2 godziny pociągiem. Może nie jest to duża odległość, ale wystarczająca, aby przeprowadzić się oraz nie wracać co tydzień do domu. Szczególnie, że byłem drużynowym i nie prowadziłem co tydzień zbiórek.

Już na progu dorosłości (miałem wtedy ledwie ukończone dziewiętnaście lat) musiałem stawać się samodzielny. Wiadomo, że nadal finansowo wspierali mnie rodzice, ale o swoją codzienność troszczyłem się już sam. Wynajmowanie mieszkania z kolegami było pewnym wyzwaniem. Każdy z nas pochodził z innego domu, inaczej został nauczony zachowywania porządku i wspólnego koegzystowania. Dodatkowo moi współlokatorzy byli „mieszani”. Z naszej czwórki ja i Andrzej (późniejszy namiestnik wilczków) byliśmy harcerzami, a pozostali nie. Dało się to trochę odczuć. Przez czas wspólnego zamieszkiwania dostrzegłem, ilu pożytecznych rzeczy uczy skauting i jak te umiejętności przydają się w życiu. Gotowanie?  Żaden problem! Zachowywanie czystości (choć nie na wstążeczkę)? Lepiej lub gorzej, ale było. Razem z Andrzejem ustaliliśmy /przekreślony wyraz „służby”/ dyżury na sprzątanie i na inne pomniejsze domowe obowiązki, aby nam się lepiej wspólnie żyło. Ile było potem kłótni o egzekwowanie dyżurów, to głowa mała. Nie zliczę nawet, ile czasu spędziło się na sporach o takie sprawy jak niesprzątnięta góra „niczyich” brudnych naczyń w zlewie. Ale za to jakiś porządek był!

Podobne wyzwania czekają i Ciebie. Trochę jesteś doroślejszy i nie jesteś już nastolatkiem. Jednak pokusy i zagrożenia są te same. Kiedy mieszkasz bez rodziców, nikt nie będzie sprawdzać, o której godzinie wróciłeś do domu lub czy nie spędzasz czasu przygotowań do sesji przed telewizorem. Trzeba kontrolować się samemu. Ale to dobrze. Nie sztuką jest bowiem czynić dobrze dlatego, że nie ma okoliczności do złych wyborów. Istotą jest sukcesywne wybieranie dobra mimo przeciwności. Czy się od razu tego nauczysz? Nie. Ale trzeba próbować i prosić Boga łaskę do wytrwania w tym. Myślę, że pomocne przy tym będzie porządne otoczenie. Jakieś duszpasterstwo akademickie (mimo, że masz już dziewczynę) na pewno okaże się wsparciem. Mieszkanie samemu jest szansą rozwoju. Pomyśl o tym.

Wiem, że chciałbyś studia magisterskie kontynuować już na konkretnej, prestiżowej uczelni, a to wymaga przeprowadzki do wiadomego miasta. Tymczasem Klara studiuje w zupełnie innym mieście. Jest to faktycznie problem. Co wybrać? Da się to pogodzić? Mam kilka porad, ale wybacz, napiszę o nich w kolejnym liście. Nauczony doświadczeniem najpierw porozmawiam z Marią, a ta na weekend wyjechała z dziećmi do swojej chrzestnej. Musisz uzbroić się więc w cierpliwość.

Pozdrawiam serdecznie

Twój Starszy Brat Teodor

Fot. na okładce: Barbara Jakubiec

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Pewność. Listy Starszego Brata do Młodszego #5

Drogi czytelniku!

Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu: https://przestrzen.skauci-europy.pl/2021/04/poczatek-listy-starszego-brata-do-mlodszego-1/ Zaś zaznajomionych z cyklem czytelników zapraszam do lektury kolejnego listu.

***

Drogi Fryderyku!

Nie uwierzysz, co wczoraj odkryłem. Jak pewnie pamiętasz, kilka lat temu miałem niebieskiego seata leona z silnikiem benzynowym o pojemności 1.6 litra. Silniki o tej pojemności występowały w wersjach ośmio- lub szesnastozaworowych. Przez cały czas, gdy jeździłem seatem, byłem święcie przekonany, że pod maską posiadam lepszą, szesnastozaworową jednostkę. Pamiętam nawet, że dość mocno pokłóciłem się z moim kolegą, który twierdził, że silnik tamtego seata ma tylko osiem zaworów. Wczoraj, po rozmowie z żoną (o czym za chwilę), coś mnie tknęło, żeby wpisać w internecie kod silnika, który jeszcze miałem gdzieś zapisany. Po przewertowaniu kilku stron okazało się, że to JA byłem do tej pory w błędzie, a mój kolega miał rację. Silnik seata miał osiem zaworów. A wydawało mi się, że mam rację.

Za sprawdzanie kodu silnika wziąłem się po rozmowie z żoną na temat jednej kwestii z poprzedniego listu. Nie po raz pierwszy wyszło na jaw, że Maria to naprawdę mądra kobieta. Okazuje się bowiem, że trochę pospieszyłem się z opinią co do nocowania w jednym namiocie. Żona zwróciła mi uwagę na to, że podejście dziewczyn nie zawsze jest takie samo jak nasze. Może się na przykład zdarzyć, że Klarze pod wpływem zakochania: będzie głupio odrzucić propozycję podzielenia jednego namiotu na dwie części, mimo że tak naprawdę wolałaby zabrać dwa osobne. Maria również wybiła mi z głowy (mnie wiecznemu idealiście) to, że w takich dość prywatnych sytuacjach za każdym razem człowiek zachowa się jak trzeba i jak wcześniej sobie ustalił. Gdyby istniała pewność co do tego, że zawsze będzie czyniło się dobrze, to nie byłoby problemu z grzechem. Dlatego, po powtórnym zastanowieniu się, myślę, że jednak lepiej trochę się nadźwigać nosząc dwa namioty lub jeden z dwoma osobnymi komorami i spać spokojniej, niż być pewnym swojego zachowania tak jak ja byłem pewny posiadania szesnastozaworowego silnika.

Ta i inne sprawy powodują, że z upływem lat coraz bardziej uczę się pokory. Życie rodzinne, a w szczególności dzieci bardzo szybko weryfikują przyzwyczajenia i przekonania, co do których dotychczas miało się pewność, że są jak najbardziej słuszne i dobre. W tego typu sytuacjach przypominam sobie fragment z tekstu Wymarszu, który złożyłem już wiele lat temu: „Czy chcesz z pokorą we wszystkim szukać prawdy i dobrowolnie jej służyć, nie przytłaczając innych wagą swoich odkryć?”. I niekiedy sobie myślę, czy czasem nie przytłaczam innych swoimi odkryciami, choćby w tych listach do Ciebie. Ale jak tu nie przytłaczać, jak ja się na tym wszystkim znam? /ręcznie dorysowana buźka z mrugającym okiem/

Pozdrawiam serdecznie

Twój Starszy Brat Teodor

Fot. na okładce: Marcin Jędrzejewski

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.

Wakacje. Listy Starszego Brata do Młodszego #4

Drogi czytelniku!

Jeżeli po raz pierwszy czytasz artykuł z cyklu „Listy Starszego Brata do Młodszego”, to zachęcam Cię, abyś najpierw zapoznał się ze wstępem znajdującym się na początku pierwszego artykułu: https://przestrzen.skauci-europy.pl/2021/04/poczatek-listy-starszego-brata-do-mlodszego-1/ Zaś zaznajomionych z cyklem czytelników zapraszam do lektury kolejnego listu.

***

Drogi Fryderyku!

Przekazałem dzieciom Twoje podziękowania za obrazek. Myślę, że jeszcze kiedyś narysują coś, co mógłbym dołączyć do korespondencji. Jeżeli chodzi o listy Małgosi do babci, to tak się składa, że już ich nie pisze. Po kilku razach się jej znudziło. Poza tym Małgosia mówi, że przez listy nie słychać głosu babci, który bardzo lubi. W związku z tym wróciła do rozmów telefonicznych jako podstawowego środka komunikacji z babcią. Małgosia wie, że jeżeli będzie chciała znowu wysyłać listy, to jej pomogę, ale nie będę w żaden sposób zmuszał do wyboru konkretnej formy rozmowy. W takich sprawach pełnia decyzji należy do niej.

Z kolei do mnie i do Marii należy decyzja, gdzie wyjedziemy na wakacje. Na wczasach z trójką małych dzieci nie na wszystko można sobie pozwolić. Dlatego niestety nadal odpada wyjazd w jakieś wysokie góry połączony z elementem wspinaczki. W zeszłym roku byliśmy w Kotlinie Kłodzkiej i było całkiem przyjemnie, ale w tym roku, dla odmiany myślimy pojechać nad jakieś jezioro. Namawiam Marię, aby celem urlopu była Litwa, gdzie kiedyś byłem na obozie i żebyśmy nocowali na polu namiotowym zaraz przy linii brzegowej. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać moją żonę, bo o takim sposobie wypoczynku zawszę marzyłem, a i dzieci miałyby niezłą frajdę.

Domyślam się, że Ty sporą część wakacji masz już zaplanowaną ze względu na aktywności harcerskie. Obóz, Euromoot i może jakiś kurs szkoleniowy zajmą w sumie trzy do czterech tygodni. Z jednej strony plusem jest to, że wyjazdy nie następują bezpośrednio po sobie, tylko jest czas na regenerację i odpoczynek (o tym odpoczynku jeszcze wspomnę). Z drugiej strony taki rozkład wydarzeń uniemożliwia podjęcie się jakiejś dłużej pracy wakacyjnej, gdyż trudno wygospodarować choćby pełny nieprzerwany miesiąc, który będzie całkowicie wolny od dodatkowych zajęć. Może z wyjątkiem września, który, gdy nie ma się żadnych zaległych egzaminów na studiach, nie jest już miesiącem wakacyjnych aktywności harcerskich.

Przez wiele lat mojej służby, mimo napiętego kalendarza, nie miałem nigdy poczucia, które zdaje się niektórym towarzyszy. Mam tu na myśli pragnienie dłuuugiego odpoczynku po jakimkolwiek wyjeździe harcerskim. O ile rzeczywiście, dość często obóz jest sporym wysiłkiem, zajęcia tam prowadzone są skierowane dla podopiecznych, a nie dla szefów i po takim wyjeździe chce się nieco odsapnąć. Tak, wędrówka czy kurs szkoleniowy dają szanse odpocząć (naprawdę!). Nie jest to oczywiście typ wypoczynku leżakowego, ale aktywnego. Czy aż tak wiele różni się wędrówka w górach od wyprawy w góry już bez munduru? Tu i tu będziemy zmęczeni fizycznie. Może więc problemem jest to, że ktoś na wędrówkę idzie jakby „za karę” i wtedy rzeczywiście nie sprawia ona radości i tym samym męczy.

Przypomniało mi to rozmowę, którą odbyłem już dawno temu z pewnym znajomym z kręgu. Wspomniany kolega tamtego roku był na obozie nad morzem i na wędrówce za granicą. Mimo to narzekał, że w wakacje nigdzie nie wyjechał, Gdy rozbawiony przypomniałem mu o jego podróżach, to powiedział tylko: „Tak, ale to przecież było z harcerstwa”.

Jakbym nie wychwalał wyjazdów skautowych, to jednak są przecież jeszcze osoby czy grupy spoza harcerstwa, z którymi chciałoby się spędzić trochę wolnego czasu. Przykładem może być jakakolwiek koleżanka czy dziewczyna, z którymi z racji braku koedukacji nie da się wyjechać na wspólny skautowy wyjazd (chyba, że zaliczymy do tego czas spędzony w autokarze na Eurojam). Dlatego nie dziwię się Tobie, że chciałbyś w spędzić wakacje jeszcze z kimś spoza kręgu i gromady.

Twoja relacja z Klarą musi się kształtować dość dobrze, skoro już na wrzesień planujesz kilkudniowy wyjazd z nią. Taki pierwszy wspólny wypad jest swego rodzaju wyzwaniem, szczególnie, gdy myślisz o tym, aby zrobić z niego coś na kształt wędrówki i nocować pod namiotem. Domyślam się, że dwóch namiotów nie będziecie dźwigać. Nie potępiam takiego planu, ale myślę, że decydując się na wspólne nocowanie, musicie się ze sobą na tyle dobrze znać, by nie odczuwać skrępowania. Przy tym również należy uważać, by nie poczuć się zbyt dobrze i nie przekroczyć pewnych granic oraz pamiętać, że na takie coś decydujecie się tylko na kilka dni. Myślę, że doskonale wiesz, o co mi chodzi. Dlatego po pierwsze warto porozmawiać wcześniej o tym, jak będziecie funkcjonować w takim układzie i upewnić się, że Ty i Klara tak samo postrzegacie owe granice. Po drugie warto zadbać o „naturalne” znaki waszej odrębności, choćby takie jak plecaki rozłożone pomiędzy śpiworami itp. Zewnętrzne gesty pozwalają łatwiej odnaleźć się z tym, co się myśli i robi.

Zadałeś mi pytanie, czy znam jakieś ciekawe miejsce, w które można by się wspólnie wybrać na taką wyprawę. Otóż tak się składa, że mam intersującą propozycję: wędrówka przez cały Półwysep Helski, od Władysławowa aż do Helu. Niewątpliwym plusem takiej trasy są: codzienny nocleg z widokiem na morze, las na całej długości trasy i pociąg, którym można się zabrać. Dodatkowo we wrześniu należy spodziewać się mniejszej ilości turystów. Osobiście już bardzo dawno chciałem ten pomysł wcielić w życie, ale teraz ze względu na rodzinę nie wiem czy się kiedykolwiek uda. W okresie, kiedy taka wyprawa była najbardziej realna, to niestety okoliczności nie sprzyjały i w sumie Maria zawsze bardziej wolała góry. Także jeśli zechcesz, to może Tobie uda się zrealizować to moje małe marzenie.

Urlop wziąłem /nieczytelna data/. Mam nadzieję, że uda nam się w któryś z tych dni spotkać osobiście. Życzę Ci udanych i radosnych wakacji.

Pozdrawiam serdecznie

Twój Starszy Brat Teodor

Fot. na okładce: Michał Stępień

Piotr Wąsik


Wilczek, harcerz, wędrownik. Następnie akela i szef kręgu. A to wszystko w Radomiu. Działa w Namiestnictwie Wędrowników. Niepoprawny fan polskiej Ekstraklasy.